data startu | aktywność | miejsce | z - do | dni | km | km/ dzień | komentarz |
23.04 | rower | Półwysep York | Cooktown - Bramwell | 7 | 623 | 89 | |
30.04 | organizacja | Bramwell | 2 | Nadawanie paczek i czekanie na odpływ | |||
2.05 | rower | Półwysep York | Bramwell - Captain Billy Landing | 2 | 94 | 47 | |
4.05 | pieszo, rower | Półwysep York | Captain Billy Landing - Ussher Point | 2 | 64 | 32 | tylko przy odpływie, rzeki do przejścia |
6.05 | pieszo | Półwysep York | Ussher Point - Cape York | 4 | 131 | 33 |
Z Cooktown powinienem udać się do Parku Narodowego Lakefield. Powinienem… ale niestety poziom niektórych rzek był zbyt wysoki. Oczywiście ze względu na krokodyle próba przechodzenia ich z rowerem równa jest próbie samobójstwa. Pozostało mi wracać się i nadrabiać drogę nudną asfaltówką, ale za to z mostami.
W końcu wjechałem na Półwysep York z jego czerwonymi szutrówkami. Jechałem po piasku nienajgorzej, nie było zbyt wielu segmentów kiedy musiałem rower pchać. Gorzej było z przekraczaniem strumieni gdyż to oznaczało stromy zjazd w dół na hamulcu, jakość nawierzchni na tych odcinkach zwykle był nieprzewidywalny, no a potem trzeba było wjechać z powrotem na górę z początkową zerową prędkością.
Dla mnie jednak paradoksalnie najtrudniejsze było posiadanie zbyt dużo czasu, bo ja po prostu nie potrafię bezczynnie siedzieć. Nie mogłem się spieszyć, o tym za chwilę, więc kończyłem „dniówkę” czasami nawet o godzinie 14. Jeśli akurat nocowałem na dziko i padał deszcz, to bywało że w namiocie leżałem od godziny siedemnastej przez następne 13 godzin - masakra. Miało to też dobre strony, bo gdybym do zajezdni przy Rzece Archer przyjechał dwa dni wcześniej, to i tak utknąłbym tam razem ze wszystkimi podróżnymi czekając aż rzeka obniży poziom. Mimo iż starałem się jechać powoli, to do zajezdni w Bramwell przyjechałem o kilka dni za szybko.
Roboty jednak było sporo, gdyż po odebraniu moich zrzutów jedzenia i sprzętu najpierw zdemontowałem rower z sakw, bagażników, koszyków na bidon, wymieniłem opony i pedały na oryginalne, czyli gorszej jakości. Niestety wysłać paczki stąd się nie da, musiałem więc znaleźć kogoś kto weźmie mi to z powrotem do Cairns. Tutaj większość podróżnych jest załadowana na maksa, zadanie nie było więc łatwe. Drugą paczkę z jedzeniem do przewiezienia do Bamaga załatwiałem nieco szybciej, ale prawdziwym wyzwaniem było znalezienie kogoś kto zrobiłby dla mnie zrzut wody w Ussher Point. W końcu to niepopularne miejsce z trudnym dojazdem, ale jeden turysta zadeklarował się że zrobi sobie tam wycieczkę, specjalnie dla mnie. Mam wrażenie że nie wiedział na co się pisał, bo te 60km skoku w bok to 4 godziny jazdy terenówką, a jeszcze trzeba wrócić. Ludzie jednak są fantastyczni i pomocni, wszystkie logistyczne wyzwania zostały dzięki nim zrealizowane.
Ryzyko zostania zjedzonym przez krokodyla chciałem obniżyć do absolutnego minimum. Ludzie doradzali abym przekraczał Rzekę Jardine kajakiem przy przejściu promowym, ale przecież 4-6 metrowy krokodyl bez problemu zje kajakarza, argument że to tylko 100-200 metrów zupełnie mnie nie przekonywał. Wymyśliłem więc, że muszę ominąć rzekę. Mogłem przedzierać się 60-80km przez dżunglę po grani Gór Wododziałowych, w ten sposób nie przekroczyłbym ani jednego potoku, lecz mógłbym mieć problem ze znalezieniem wody i tempo całodniowego marszu mogłoby wynieść zaledwie 5-10km. Alternatywą było pokonać ten sam dystans po dzikiej plaży w dwa dni, lecz do przekroczenia miałbym kilka potoków o których mało kto co wie. Zdecydowałem się na drugą opcję.
Gdybym jechał swoim zwykłym tempem to dojechałbym tam tydzień wcześniej i trafiłbym na odpływ o wysokości około 130cm, ale gdybym zwolnił i wyczekał do 5 i 6 maja to wtedy zmierzyłbym się z najniższym odpływem w miesiącu, 35-50cm. Wolałem bezczynność niż niepotrzebne ryzyko, pozostało czekać lub poruszać się w ślimaczym tempie.
Bez pośpiechu pojechałem rowerem z plecakiem na barkach w kierunku Captain Billy Landing dokąd prowadzi droga terenowa. Ostrzegano mnie przed osami, dzikim agresywnym bydłem, dzikami, kazuarami, parzącymi roślinami, no i oczywiście przed gadami. Już na początku dżungli przekraczałem drzewo i kiedy noga już opadała z siłą grawitacji widziałem że wyląduje tuż koło niebieskiego węża. Gad jednak nie zaatakował tylko uciekł, znowu mi się poszczęściło. Natomiast wieczorem na dzikim kempingu słyszałem kroki, łamane gałęzie, aż w końcu przez gąszcz wypatrzyłem dwie dzikie świnie zmierzające w moim kierunku. Szybko szukałem drzewa na które mogę wejść, ale miały one kolce, liany, schowałem się więc za rower i zacząłem mówić donośnym grubym głosem. Na szczęście dziki odeszły.
Dotarłem do Captain Billy Landing nad samym Morzem Koralowym, bardzo wietrzne miejsce. Plan był taki że tutaj zostawiam rower pod daszkiem z ławkami, ktoś sobie kiedyś weźmie. Ale przyjechałem tutaj o dzień za wcześnie, więc miałem sporo czasu na myślenie i wymyśliłem, że rower oprócz pomocy w niesieniu 15 litrów wody będzie również dobrą dodatkową ochroną przed krokodylami. Po prostu będzie mnie oddzielał od bestii przynajmniej z jednej strony. Zestresowany byłem już od trzech tygodni, ale teraz strach się nasilał i osiągnąłem apogeum nerwów. Nie miałem z kim pogadać, czym się zająć, więc głowę wypełniały wszelkie scenariusze, niektóre przerażające.
Spałem na ławce tuż przy plaży, a potem czekałem do południa na rozpoczęcie odpływu. Kiedy plaża w końcu była szersza niż parę metrów, ruszyłem. Mimo iż koralowcem przebiłem przednią dętkę, rower pchało się w porządku. Wcześniej zdemontowałem już bagażniki i waga została znacząco zredukowana, mimo to przenoszenie go po skałach nie było super łatwe. Był to już teren Parku Narodowego Jardine (Apudthama), dziko, pusto, pięknie, chociaż przeszkadzały wyrzucone przez morze śmieci. Za odcinkami klifowymi zaczęły się mangrowce, zarośnięte plaże, a dzięki odpływowi duże błotniste grząskie przestrzenie. Nie miałem już ze sobą zestawu naprawczego więc do opony włożyłem drugą nienapompowaną dętkę, ale to nie działało, wyciągnąłem więc obie i turlałem rower na samej oponie. Na szczęście bywały też odcinki twardego piasku gdzie rower praktycznie na samej feldze jechał całkiem nieźle.
Nagle zobaczyłem go. Wielki, dostojny, miał może ze cztery metry. Szedł po plaży powoli i ociężale w stronę wody. Wciąż brakowało mi do niego ponad 100 metrów kiedy krokodyl zniknął w morskiej otchłani. Tak jak było powiedziane, po okresie składania jaj gady nie są agresywne i na stałym lądzie będą przede mną uciekać, aczkolwiek w wodzie to już zupełnie inna historia. Z jednej strony cudowny widok, z drugiej jednak przypomnienie że gady są tutaj i widzą mnie dużo wcześniej zanim ja je zobaczę. Później udało mi się zobaczyć w podobnych okolicznościach jeszcze jednego słonowodnego krokodyla.
Według mapy topograficznej i zdjęć satelitarnych na Google Earth do przekroczenia miałem 11 potoków wpadających do morza, z czego trzy, a w szczególności ostatnia rzeka Logan Jack, wyglądały niepokojąco. Tylko ciężko było określić czy zdjęcia były zrobione podczas pory suchej czy deszczowej, czy podczas przypływu czy odpływu. Krokodyle obserwują, nie należy więc nabierać wody dwa razy w tym samym miejscu, chodzić blisko brzegu, w ogóle przebywać blisko rzeki zbyt długo, bo gad zorientuje się gdzie czekać dobrze ukrytym. Co do noclegu to absolutnie nie wolno spać na plaży w namiocie (w samochodzie ok), należy oddalić się od niej przynajmniej 50m, a czym bardziej strome podejście tym lepiej, nie gotować koło namiotu i zostawić śmieci i inne zapachowe atrakcje z dala od miejsca noclegowego. I najważniejsze - nie wchodzić do rzeki jeśli nie możesz zobaczyć dna, jeśli woda nie jest przeźroczysta.
W każdym razie do pierwszej większej rzeki Camisade Creek dotarłem popołudniu. Nie chcąc dać krokodylom szans na ustawienie zasadzki wszedłem w rzekę szturmem bez większego rozeznania, bez puszczenia drona, trochę na żywioł. Adrenalina rządziła, to był błąd. Na szczęście rzeka nie miała nawet 50m szerokości i udało się trafić na w miarę płytki odcinek. Potem leciałem ile sił aby jeszcze przed nocą (przed przypływem) pokonać kilka skalnych występków na skalnej części plaży. Udało się i na nocleg dotarłem do pola wielkich wydm, na wszelki wypadek wdrapałem się z namiotem bardzo wysoko i bardzo daleko. Nie spałem dobrze bynajmniej nie z powodu silnego wiatru, lecz zamartwiałem się jak poradzę sobie z następnymi rzekami.
Rankiem ruszyłem dalej lecz po ośmiuset metrach morze praktycznie wchodziło do laguny odcinając mi dalszą drogę. Wycofałem się i odczekałem trzy godziny. Po kolejnych trzech dotarłem w końcu do pierwszej z dwóch teoretycznie trudnych rzek, a tu miła niespodzianka - płytki potok do przejścia w ciągu 20 sekund, płynąca woda falowała, co oznaczało że jest w miarę płytko. Ulga, ale wiedziałem że najgorsze dopiero przede mną.
Wskakiwałem na rower na twardszych odcinkach plaży, grzałem ile sił chociaż jazda na oponie bez dętki nie była łatwa, szczególnie na grząskich odcinkach piasku. I tak było to dużo szybciej niż marsz. Na trzy kilometry przed Logan Jack Creek nagle pojawił mi się potok. Miałem go zaznaczonego na mapie, posiadałem też zdjęcia satelitarne, nie spodziewałem się więc żadnych komplikacji. Wszedłem w wodę z rozpędu i…. wpadłem od razu po pas, rower zniknął pod taflą prawie cały. Panicznie rozglądałem się czy coś z wody nie zaatakuje, ale brązowa woda nie zdradzała co znajduje się w środku. Wyskoczyłem na ląd równie dynamicznie i wiedząc że nie powinno się przebywać przy brzegu zbyt długo, kilkanaście metrów dalej ponowiłem próbę. Niestety z identycznym rezultatem. Zrozumiałem że wyzwanie jest poważne. Szedłem wzdłuż rzeki kilkaset metrów aż w końcu na jednym z zakrętów woda zrobiła się szersza i wydawała się płytsza. Odpaliłem drona aby zeskanował okolicę, wielkiego krokodyla powinien byłby dostrzec. Niestety w słoneczny dzień wiele nie widziałem, zarówno na ekranie jak i w odbijającej światło tafli wody. Jedną ręką prowadziłem rower, drugą trzymałem mocny kij na gada, a trzecią kierowałem drona :) Innymi słowy brakowało mi rąk do pracy, działałem więc wymiennie. Gdyby była to konkurencja Olimpijska pewnie wywalczyłbym jakiś medal, bo czas przejścia rzeki miałem niesamowity. Przeżyłem, pozostało mi dojechać do ostatniej przeszkody.
Plan nie zawiódł gdyż przy Logan Jack Creek znalazłem się o godzinie 16, jakieś 20 minut przed maksymalnym odpływem. Zobaczyłem rzekę - spora, brązowa, groźna. Podszedłem możliwie blisko i przeraziłem się, bo woda wyglądała zbyt spokojnie i stojąco, czyli głęboko. Tego tylko dnia poziom przypływu wynosił 52cm (4 dni wcześniej 112cm), morze wycofało się kilometr od brzegu, szedłem więc w stronę ujścia. Po 10 minutach znalazłem chyba najlepsze miejsce - szersze niż wcześniej, ale za to z wartkim prądem, czyli musiało być płyciej. Wystartowałem drona lecz żadnego krokodyla nie spostrzegłem, jeszcze raz spojrzałem w niebiosa aby zyskać sobie przychylność bóstw, po czym chwyciłem rower, kij i spojrzałem na ekran telefonu podłączonego do kontrolki, po czym skierowałem się w stronę rzeki i bez zastanowienia wszedłem w nią. Szedłem bardzo szybko nerwowo się rozglądając, ale ciężki rower (zamocowane worki wodą) osiadł na grząskim dnie. Szarpnąłem nim więc dwoma rękoma i zamiast pchać, taszczyłem przy bocznym silnym nurcie. Przesuwałem się, czym bliżej był drugi brzeg, tym bardziej wzrastała moja częstotliwość uderzeń serca na minutę, dzięki adrenalinie osiągnąłem próg pewnie powyżej 200. Ostatnie 10 metrów pamietam doskonale, rozglądniecie się i ta świadomość że raczej będę żył. Woda po uda, po kolana, po łydki. Zmęczony i zadowolony wyczłapałem na brzeg.
Chwila odpoczynku, potem odszedłem dalej od wody i dopadła mnie euforia. Zacząłem krzyczeć z radości. Stres ostatnich tygodni został zażegnany, przetrwałem najtrudniejsze. W tym momencie już wiedziałem że pokonałem ostatnią przeszkodę w całej podróży, że już uda się zrealizować marzenie ostatniej dekady. Dałem radę przekroczyć zaplanowaną trasę bez użycia wehikułu, nic silnikowego ani na sekundę nie przesunęło mnie w płaszczyźnie poziomej. Do pełnego szczęścia brakło tylko te niechcące 6 sekund użycia windy w pionie.
Oczywiście pozostało jeszcze dopełnić formalności. W Ussher Point odebrałem zrzut wody, zostawiłem rower i ruszyłem z buta. Ciągnęło mnie więc pierwszego dnia przeszedłem aż 50km. Nazajutrz kiedy dotarłem do szutrowej drogi w końcu po pięciu dniach samotności spotkałem pierwszych ludzi. Niedługo po tym prysznic, sklep, oficjalny kemping, wieczorne posiadówki w towarzystwie innych turystów.
Zostawiłem sporą cześć bagażu i ruszyłem na lekko na ostatni 34km odcinek. Piękna wąska czerwona droga wśród zielonego lasu deszczowego, byłem uniesiony, wspomnienia przelatywały przez głowę. Dotarłem do końca drogi, samochodów już nie było gdyż nocować tutaj nie można. Wspiąłem się na skały, ujrzałem skraj kraju, 500m dzieliło mnie od Przylądka York. Chmury i silny wiatr nie przeszkadzały, miejsce było tylko dla mnie. 9 maja 2023 roku o godzinie 16.45 stanąłem na północnym przylądku Australii kontynentalnej, zadowolony i szczęśliwy. 412 dni wcześniej ruszałem z zachodniego przylądka, 14,384 km strachu i zabawy, zachwytu i wyzwania, spotkań i samotności, radości z podróży.
Udało się, uniknąłem kontuzji, poważnej awarii sprzętu, pogoda również mi sprzyjała. Muszę przyznać że szczęście było po mojej stronie i to zadecydowało o końcowym sukcesie. Miałem marzenie i go zrealizowałem przy wsparciu rodziny i przyjaciół jak i ludziom spotkanych po drodze. Jednak najważniejszym punktem jest fakt że mam ten przywilej i szczęście w życiu, że mogłem pozwolić sobie na tą wyprawę. Nawet gdybym bardzo chciał to narzekać w życiu nie mogę, czego i Wam życzę.
Dziękuję za wspólne chwile
Michał