English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt



Żółty kolor - trasa bez wspomagania
Pomarańczowy kolor - trasa z dostarczonym jedzeniem

Film Etap V

data startu aktywność miejsce z - do dni km km/ pełny dzień komentarz
3.05 wózek pustynny Zachodnia Talawana Track Len Beadel Marker - Georgia Bore 7 202 34 Ostatni człowiek 7 maj
10.05 wózek pustynny Canning Stock Route/Talawana Georgia Bore - Midway Well 5 130 28 Ostatnie mycie
15.05 wózek pustynny Wschodnia Talawana Track Midway Well - Windy Corner 6 121 19 Trakt w tragicznym stanie
21.05 wózek pustynny Pustynia Gibsona Windy Corner - Patjarr 9 195 22 Na przełaj bez szlaku
30.05 odpoczynek Patjarr 1 0 0 Pierwszy spotkany tutaj człowiek po 22 dniach


Nie mogłem usnąć. W głowie cały czas przewijały się te same pytania: Czy aby na pewno wiem co robię? Czy uciągnę 170kg wózek po piachu pod wydmę? Co jeśli w planowanym miejscu nie będzie wody? Co jeśli organizm lub sprzęt nawali? Co jeśli braknie mi jedzenia lub wody? Co jeśli coś złego mnie spotka? Tylko kiedy strach ogarniał mój umysł, ja już byłem tam, odizolowany, zdany samemu sobie. Odwrotu już nie miałem.

Człowieka z którym rozmawiałem jako przedostatnim raczej nie zapomnę. Kierowca ciężarówki zatrzymał się, podszedł do mnie, a kiedy dowiedział się, że idę z wózkiem pod Uluru, to się na mnie prawie wydarł - „Z tym czymś? Ja tam na motorze nie umiem wjechać pod wydmy. Nie ma szans!” Próbowałem bełkotać coś na usprawiedliwienie, ale nie przekonałem nawet siebie. Odwrócił się gniewnie i odszedł.

On umocnił moją niepewność, która do końca nigdy się nie zmieniła - cały czas byłem w stresie. W południe kiedy było gorąco i leżałem w cieniu wózka to zastanawiałem się czy ja mam dobrze w głowie, czy nie lepiej było siedzieć w bezpiecznym domu? Och, byłem daleko poza strefą własnego komfortu, po prostu najzwyczajniej w życiu się bałem. Na zmianę decyzji było już jednak zbyt późno.

Ale od początku.
To że trafiłem na Joe i Maria Furulyas w takim robotniczym miasteczku jak Newman to jak wygranie na loterii. Poza gościną i pysznym jedzeniem Joe przechowywał mój wózek miesiącami, a teraz pomógł mi złożyć do kupy koło po tym jak rozwaliłem łożysko na odcinku z taczką. Przygód z łożyskiem i podkładką mieliśmy sporo, kosztowało mnie to dodatkowe dwa dni poślizgu. Joe zgodził się również przewieźć mi wózek ponad 200km dalej (gdzie ja w dwa dni dojechałem rowerem zamiast 7 dni pieszo wzdłuż nudnej drogi), skąd rozpocząłem etap pustynny.

Początkowo Talawana Track była bardzo przyjemna, dobra nawierzchnia i szeroka. Po 6 dniach droga główna odbiła, ja zostałem na wąskim piaszczystym trakcie. Zacząłem wkraczać w tereny mniej popularne.

W Georgia Bore, skąd dla mnie zaczynał się odcinek Canning Stock Route, trudny technicznie z sypkim piaskiem, bez towarzyszących innych samochodów (szlak wciąż jest zamknięty z powodu pandemii, ja dostałem zezwolenie bo nie muszę wchodzić do osad po paliwo).

Przed wschodem słońca ruszyłem w piach, mając nadzieję że poranna wilgoć pomoże piaskowi być mniej sypkim. Niestety nawet spuszczenie powietrza z opon wiele nie pomogło - harówka jakich mało, tempo 1km/h i co minutę przerwa na uspokojenie serca. Wiedziałem że tak to nie dam rady. Na szczęście po 2km podłoże szlaku trochę się utwardziło i moja postawa nabierała bardziej wertykalnych kształtów, już nie musiałem zapierać się nogami i kijkami, przynajmniej co jakiś czas miałem przerwę od piasku.

Pamiętając odwodnienie z drugiego dnia wyprawy niosłem ze sobą spory zapas H2O, a to oznacza że byłem ciężki. Przy kolejnych piaszczystych odcinkach stwierdziłem, że łatwiej będzie mi iść bezdrożami równolegle do szlaku. I to działało. Niestety popełniłem błąd i podczas któregoś powrotu na główny szlak stoczyłem wózek pod kątem do nasypu - trzask, zgrzyt, zgina mnie wpół, czuję że wózek się przechyla, a ja jestem między dwoma aluminiowymi rurkami. Wytaraskałem się z pogiętych rurek, usiadłem i zjadłem trochę Nutelli zastanawiając się czy to koniec podróży. Ja byłem bez kontuzji, ale jakie straty techniczne? No i cud - żadnych poważnych uszkodzeń konstrukcyjnych. Dostałem dobrą lekcję, koncentracja musi być na maksa, żadnych zejść doprowadzających do przechyłów.

Po zejściu z ciężkiego szlaku Canning, ciągniecie wózka było troszkę łatwiejsze. Wciąż ciężko, ale nie tragicznie. Mogłem więc podziwiać okolice, pogonić wielbłądy, rozkoszować się ogniskiem przy zachodzie słońca, upiec chleb. Wpadłem w rutynę pracy, posiłków, kempingu. I tak mijały minuty, godziny, w końcu dni i tygodnie.

 

Midway Well - czy tam będzie woda nie potrafił mi nikt potwierdzić na 100%. Urząd miejski nie oddzwonił, policja powiedziała abym googlował, na necie sprzeczne wieści.
Na moje szczęście pompa działała i nabrałem maksymalną ilość wody - łącznie 94 litry, co razem z 20kg jedzenia i resztą sprzętu wliczając ciężar samego wózka, dało 170kg!

Niestety od tego momentu wszystko się pogorszyło. Począwszy od spotkania agresywnego dingo. Suszyłem akurat rzeczy a pies bardzo chciał coś ugryźć, odganiałem go więc i pakowałem rzeczy chowając się za wózkiem. Obchodził więc i próbował z drugiej strony, a ja to samo i dalej trzymałem kijki trekingowe w jego kierunku, a on dalej warczał. Nagle poleciał - patrzę, a tam pozostałe dingo. No to mnie rozszarpią - pomyślałem.
Pies wrócił jednak sam, a ja w tym czasie nie próżnowałem i przygotowałem sobie nóż i gałąź, którą udało mi się szybko rozpalić - tego piesek się bał. Ogień jednak po minucie się skończył i zabawa od nowa. Kiedy po raz kolejny odszedł, wtedy ruszyłem, pies szedł za mną ale już nie warczał i nie próbował nic gryźć. Po paru godzinach już go nie widziałem.

Druga masakra dnia to sam Talawana Track. Szlak od tej pory był w tragicznym stanie. Po pierwsze zarośnięty spinifexem wysokim i gęstym, tak że co pół metra musiałem się zapierać aby przeciągnąć przez to koła. Bo niestety szlak był zbyt szeroki aby moje koła jechały po obu śladach opon samochodowych, natomiast pojedynczy tor był zbyt wąski aby mój rozstaw kół się zmieścił - była to katorżnicza praca przez następne 6 dni.

Fakty mówią chyba same za siebie:
przez pierwsze 7 godzin zrobiłem 10km i byłem pół przytomny;
było czasami tak gęsto że trzeba było przedzierać się zakrywając twarz, aż pewnego razu zgubiłem szlak i musiałem się wracać gdzie on się zawieruszył; kiedy skończyłem 111km mordęgi, pierwszy
dzień włóczęgi bez szlaku przyniósł większy pokonany dystans aniżeli szlakiem.

Kiedy dotarłem w końcu do Windy Corner będący wschodnim końcem Talawany, a zarazem końcem Małej Pustyni Piaszczystej którą udało mi się przekroczyć bez pomocy z zewnątrz, zdawałem sobie sprawę że jestem bardzo w plecy z dystansem, a co za tym idzie - jedzenia i wody mogłem mieć niewystarczająco. Od teraz doszły więc stresujące czynności - pokonywanie minimalnych dziennych dystansów drogi, limitu spożywania jedzenia i picia wody, a do tego nawigacja, gdyż szlaku już nie było.

Na tą ostatnią ewentualność byłem trochę przygotowany. Jeszcze przed wyjazdem na Google Earth zaplanowałem około 20 różnych opcji tras pomiędzy zachodnimi a wschodnimi krańcami pustyń, bo do samego końca nie wiedziałem którą opcję będę brał. W każdym razie miałem zaplanowaną drogę pomiędzy Windy Corner i osadą aborygeńską Patjarr. To 166km w linii prostej przez Pustynię Gibsona.

Kiedy jednak szarpałem wózek i przesuwałem się około 1.5 km/h, to stres psychiczny i wysiłek fizyczny mnie przeszywał na wylot. Szybko się nauczyłem, że moja planowana trasa na nic się tutaj nie zdała, gdyż praktyka dowiodła, że najbardziej gęsta roślinność jest w niższych partiach drogi, a nieco lepiej na wywyższonych. Na zdjęciach satelitarnych różnicy nie widać. Idąc też rozpocząłem rozpoznawać minimalne różnice w kolorze spinifexu, gdzie jeden był łatwiejszy w marszu od drugiego, również pewien gatunek drzew był dla mnie najcenniejszy, gdyż w ich sąsiedztwie trawa była minimalna. Nie było wyboru, musiałem zmienić trasę.

Każdego wieczoru siedziałem wiec nad mapą topograficzną i planowałem teoretycznie najszybszą drogę - jak najwyżej położoną i unikałem przepraw przez wyschnięte strumienie. Następnego dnia wprowadzałem to w życie próbując znaleźć najlepsze rozwiązanie pomiędzy jak najkrótszą i najłatwiejszą drogą. Wymyśliłem więc marsz na dwa azymuty - mogłem poruszać się tylko między kierunkiem wskazywanym przez kompas tradycyjny i kompas na GPS, tak aby nie iść zbyt na około od docelowej miejscowości, a resztę wyznaczała mi obserwacja, doświadczenie i intuicja.

Najgorszy w tym wszystkim był jednak ciągły stres świadomości, że jestem na granicy pomiędzy szczęśliwym zakończeniem a katastroficznym mentalnie i finansowo wzywaniem pomocy, jeśli w ogóle dotarłaby na czas. Bo przecież nigdy nie wiedziałem, czy w następną godzinę zrobię 1 czy 3km, a to była różnica na tak lub na nie. Wody miałem na limicie, przestałem już dawno się myć czy płukać zęby, ograniczyłem też picie do niezbędnego minimum (średnia dzienna to 5.5 litra wliczając gotowanie). No i głód - zasypiałem i budziłem się z myślą o jedzeniu, a tutaj musiałem wprowadzać ostre restrykcje, bo nie wiedzieć czemu tym razem moja średnia 2500 kalorii dziennie była zdecydowanie niewystarczająca, jadłem o ponad 1000 więcej i zjadłbym jeszcze więcej gdybym mógł, poszły w diabły więc wszystkie żelazne rezerwy.

Huśtawki nastrojów to chyba najlepsze określenie. Kiedy trafiałem na swoje drzewa i mogłem iść z normalną prędkością bez wysiłku to nadzieja wracała, lecz kiedy brnąłem w gęstych chaszczach i nie było widać końca, to czarne myśli kłębiły się w płacie czołowym. Raz drogę zagrodziły mi skaliste progi i musiałem wycofywać się w przeciwnym kierunku, kiedy indziej znowu zdecydowałem się zaryzykować przejście przez jezioro. Niestety nie było słone tylko słodkowodne, czyli szybko zatrzymała mnie super gęsta trawa. Tu wpadłem na pomysł odpalenia drona aby zobaczyć z góry czy gdzieś nie jest lepiej - ale niespodzianka kiedy zobaczyłem że na samym środku jest szaro, czyli zwiędły spinifex, dużo łatwiejszy do przejścia. Wzloty i upadki. Bo po jakimś czasie szybkiej drogi trafiłem w strefę małych drzewek, gdzie szarpiąc i slalomując przechodzę w kierunku celu 700 metrów na godzinę. Trzecia bateria drona niczego nie zmieniła, bo z góry wszystko wyglada bajecznie łatwe. Po dwóch godzinach wciąż nie potrafię wyjść z labiryntu, wciąż nie chce mi się wierzyć że nie klnąłem ani się nie załamałem. Po prostu musiałem walczyć, bo po deszczu zawsze jest słońce, może nie od razu, ale będzie.

Czasami pół dnia tragedii, a potem nagle poprawa terenu. Idę w sypkim piasku, a kilometr później na twardej nawierzchni. Cieszę się jak dziecko, a minutę później klnę na kamieniste podłoże. Bywało że przez kilka godzin z rzędu trawy spinifexu skutecznie obniżały moją cierpliwość i pewność siebie. Podczas gorętszych przerw w południe kładłem się w cieniu krzewu lub wózka i próbowałem odpoczywać, ale czasami wściekłe mrówki mi nie pozwoliły - w furii wchodziły pod spodnie i koszulkę i gryzły nie pozwalając się zrelaksować.

Chyba nie muszę wspominać, że każdego dnia zaczynałem marsz przed wschodem słońca (alarm nie był potrzebny, stres nie pozwolił inaczej), a kończyłem po zachodzie, dopóki można było nawigować. Wodę co kilka dni filtrowaniem po zakończeniu dnia, bo to było kilka godzin pracy. I tak po kilku dniach takiej harówy zacząłem czuć kolano, jeden mięsień, potem inny - a więc w ruch szły masaże, maści, witaminy wspomagające, wygrzewanie przy ognisku, zmiana nóg zapierających, aby oszczędzać nogę mniej sprawną, większe angażowanie rąk i tułowia do przeciągania wózka przez te kępy trawska. I jakoś to się turlało. Kontuzja pozbawiła by mnie złudzeń, tak samo jak poważna awaria sprzętu - póki co poszła tylko jedna szprycha, a reszta działała.

Otuchy psychicznej dodawało pisanie SMS poprzez GPS, kontakt z rodziną i znajomymi przynosił małą odskocznię od rzeczywistości. Pewnego dnia pojawił się też SMS od Joe Baldi, który wspierał mnie informacjami i sugestiami sprzed komputera. Widział na zdjęciach satelitarnych co mnie czeka, śledził moją aktualną pozycję i kilka razy dziennie dzielił się informacjami statystycznymi lub praktycznymi - w tamtym momencie było to bardzo istotne wsparcie mentalne, pomagało mi to ogromnie. Napisałem raz że nie chce tutaj przecież umrzeć, a pisząc o tym byłem jak najbardziej poważny. Bo przecież nie dzwonisz telefonem satelitarnym po pomoc kiedy jest jeszcze nadzieja że sam dojdziesz, nie wzywasz wojska kiedy masz jeszcze 10 litrów wody… czyli desperacka decyzja musi nastąpić kiedy sytuacja byłaby już totalnie beznadziejna - tylko czy wtedy byłoby wystarczająco czasu, aby doczekać się przybycia ratunku, czy wtedy jesteś w stanie myśleć racjonalnie, czy… jak dobrze że nie musiałem poznawać odpowiedzi.

Niemniej na 4-5 dni przed teoretycznym zakończeniem wędrówki zacząłem jednak wierzyć, że uda mi się to przejść. Rozluźniłem się trochę, zjadłem ciut więcej, wypiłem trochę ponad przydział. Myślałem, że już mam ostatnie dwa dni drogi, a tu jednak labirynt wydm okazał się bardzo trudnym fragmentem. Była to taka loteria gdzie i jak przekroczyć wydmę, aby nie za wysoka i niezbyt stroma, ale też ważne co było za nią - a tu wiły się w nieprzewidzianym kierunku. Pierwszego takiego dnia przeszedłem około 20 wydm, niektóre małe, ale w kość też mi dały. I ta dezorientacja na górze, kiedy nie wiadomo gdzie najkorzystniej się kierować. I tu prysły wszystkie moje plany i założenia - do celu zbliżyłem się dużo słabiej, nie potrafiłem szybciej. Resztkami sił wdrapywałem się na kolejne wydmy, a przed tymi potwornymi wielkimi to zwykle aż zająknąłem. Niestety, w dwa dni nie dojdę.

 

Kiedy przeszedłem ten labirynt i przestrzeń między kolejnymi wydmami nieco się rozszerzyła, w końcu mogłem stwierdzić że tym razem już dojdę. Na nieszczęście brakło mi już jakichkolwiek przegryzek, słodyczy, suplementów czy czegokolwiek. Byłem potwornie głodny, do tego stopnia kiedy to na przykład spadło mi kilka wiórków kokosowych, więc jak wszystko co wylądowało w piachu wkładałem z powrotem do buzi, lecz tym razem płatki „uciekały”. Wtedy ja goniłem taką mrówkę i jej wyszarpywałem mój malusieńki płatek kokosowy.

Ze zmęczenia nogi już traciły grunt przy podchodzeniu, twarzą wylądowałem na swojej desce rozdzielczej. Potem aż dwukrotnie mój wózek wyrżnął i przewrócił się na bok, razem ze mną wpiętym. Na szczęście nie na zboczu wydmy, więc nie koziołkowałem, tylko w względnie prostej sytuacji - to świadczyło o mojej kiepskiej koncentracji i zmęczeniu fizycznym, gdyż bardzo chciałem zakończyć już ten etap i w końcu mieć poczucie bezpieczeństwa. Zbyt długo brnąłem w stresie.

Ostatecznie wszystko zakończyło się nagle - odnalazłem stary szlak, potem dróżkę, a jak ujrzałem drogę dla aut terenowych, to dopiero wtedy opanowała mnie wielka ulga. Jestem bezpieczny! Po godzinie wszedłem do wioski Patjarr, bez zezwolenia ale przecież bez covid, w końcu na tym etapie nie zobaczyłem człowieka przez 22 dni - to mój absolutny rekord życiowy. Pewnie nigdy już go nie pobiję.

Nie mam się i tak co oszukiwać że udało mi się przejść pustynie dzięki idealnej pogodzie - nie miałem wielu dni bardzo gorących, a zdarzało się poczuć wiatr na twarzy, deszczowo natomiast było dwukrotnie! Dzięki powyższej kombinacji zostało mi więcej wody.

Statystyki:
Przejście całej Małej Pustynii Piaszczystej z zachodu na wschód (453 km w 18 dni) wzdłuż Talawana Track i części Pustynii Gibsona na przełaj (195 km w 9 dni)

Bez wspomagania osób trzecich od 9km gdzie dostałem herbatę. Dnia 5-go na 130km dostałem butelkę wody i dwa owsiane batoniki, ale nie użyłem ich do końca przejścia

Start do Georgia Bore - dobra droga szutrową, 202km, 7 dni, średnia 34km przy pełnym dniu marszu, w dniu piątym ostatni widziany człowiek
Georgia Bore do Midway Well - ciężka piaszczysta droga wliczając cześć Canning Stock Route, marsz z 60 litrami wody, 130km, 5 dni, średnia 28km przy pełnym dniu marszu
Midway Well do Windy Corner - bardzo ciężka zarośnięta trawą i krzakami ścieżka, marsz z 94 litrami wody (170kg całość z wózkiem), 121km, 6 dni, średnia 19km przy pełnym dniu marszu
Windy Corner do Patjarr - bez ścieżki, super ciężko psychicznie i fizycznie, 195km, 9 dni, średnia 22km przy pełnym dniu marszu

Całość 648km, 27 dni (22 bez widzenia człowieka), średnia 25km przy pełnym dniu marszu

  

Średnia zużycia wody (picie, gotowanie, początkowo mycie) to 5.4 litra dziennie. Najgorszy był dzień bez słońca, ale z dużą wilgotnością 7.3 litra, za to w dzień deszczowy najmniej bo tylko 2.7 litra

Zużycie kaloryczne przez pierwsze dwa tygodnie to 3400 kalorii dziennie, potem wprowadziłem ograniczenia ilościowe

Odcinek pokonany bez „tankowania” - 15 dni, 316 km

Dziwne uczucie kiedy przez cały miesiąc maj nie zjadło się żadnego świeżego warzywa, nie wydało ani jednego dolara, nie miało zasięgu telefonu - po prostu inny świat.



powrót na początek strony