English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt



Film etap XX & XXI

data startu aktywność miejsce z - do dni km km/ dzień komentarz
8.12 pieszo, rower Sydney 18 135 organizacja, święta
26.12 pieszo, minirower Sydney Marrickville - Turramurra 1 39 Z rodziną
27.12 pieszo, rowerek wodny Park Narodowy Ku-ring-gai Turramurra - Berowra 1 32 Z rodziną
28.12 pieszo Central Coast Berowra - The Entrance 2 79 40

W Górach Śnieżnych grzałem aż zdrowo, ale te wyjścia w zadymie śnieżnej czy marsz 130km w trzy dni popłaciło - zdążyłem do Sydney na koniec roku szkolnego. Jak cudownie było choć przez chwile pobyć ojcem i mężem. Apele, przedstawienia, zawody, imprezy urodzinowe - pierwszy tydzień w domu był bardzo intensywny, a synek pękał z radości.

Pierwszy raz w życiu mój rodzinny dom znalazł się na podróżniczym szlaku, po prostu moja trasa przez Australię tędy przebiegała. Oczywiście nie oznaczało to taryfy ulgowej - wciąż obowiązywał mnie całkowity zakaz używania silnika. Do centrum miasta czy na plażę wybrałem się tylko raz, bo Sydney nie jest super przyjazne rowerzystom. Znajomych odwiedzałem tylko jeśli nie mieli windy lub otwierali dla mnie schody przeciwpożarowe, a w centrach handlowych nabiegałem się unikając schodów ruchomych.

I wszystko grało idealnie dopóki nie wybrałem się całą rodzinką na weekendową przejażdżkę rowerową po naszej dzielnicy. Przy przekraczaniu stacji tramwajowej weszliśmy z rowerami do windy, zjechaliśmy i kontynuowaliśmy wesoły dzień. Nikomu z naszej trójki nie zapaliła się czerwona lampka, nikt się nie zorientował, nie zadziałał instynkt samozachowawczy. Dopiero po 5 dniach kiedy samotnie przejeżdżałem tam ponownie, jak szedłem schodami koło windy to przeszyło mnie uczucie zgrozy - wtedy zorientowałem się o niewybaczalnym błędzie zeszłego tygodnia. Ogarnęły mnie łzy, smutek i żal, bo wtedy już wiedziałem że nie zrobiłem 100% podróży siłami natury. Po 263 dniach bez ani jednej sekundy używania silnika straciłem wszystko. Znajomi pocieszają, ale ja wiem że spierniczyłem własne marzenie, a odkręcić się tego nie da.

Upadek był bolesny, ale nie ma się co użalać nad sobą. Na nowo startować nie będę, a z drugiej strony nie mam zamiaru z tego powodu zakończyć wyzwanie. Łatwo się nie poddam, będę kontynuował na takich samych warunkach jak wcześniej, czyli nadal bez użycia silnika, wliczając zakaz korzystania z windy. Po prostu nie będę mógł już powiedzieć że przekroczyłem Australię bez użycia silnika. Jedyne pocieszenie, że ta winda nie była zamierzona i nie przesunęła mnie ani metra w kierunku celu, jeśli popatrzyć się na mapę trasy z lotu ptaka. Kilka dni później wrocilem pod znienawidzoną windę, przeszedłem schodami dwa razy z góry na dół, synek zmierzył długość jazdy - durne 6 sekund, marne 6 metrów. Niby tylko niecałe pół jednej milionowej dystansu trasy, niby niewiele, a jednak tak dużo. Taka szkoda.

Musiałem wziąć się w garść i przez następne dwa tygodnie intensywnie przygotowywałem dalszą cześć podróży. Wcześniej przygotowałem tylko szkielet, bo nie wiedziałem czy w ogóle dotrę do Sydney tak aby moc kontynuować na północ. Poza tym musiałem sporo pozmieniać, głównie środki transportu, daty, przesyłki, miejsca spotkań z rodziną itp. Znowu zbombardowałem duży pokój kartonami do wysyłki, ale udało mi się większość wysłać przed świętami.

Wigilia z rodziną była cudowna, a całe święta wolne od stresu. Dopiero pod koniec pierwszego dnia Bożego Narodzenia zaczęliśmy pakować samochód, bo po 18 dniach w domu następnego poranka nadeszła pora na kontynuację podróży. Plan taki że ja robię swoje, angażuję Ewelinę i Natana w aktywności na ile to możliwe, po czym oni wracają po auto i każdego wieczoru spotykamy się na wspólny nocleg.

 

Pierwszy dzień to ikony Sydney - przejście przez centrum oraz przejazd moim mini-rowerem po Harbour Bridge z widokiem na Operę. Synek pękał ze śmiechu widząc moją walkę na tym malutkim rowerku, ale powiem że frajda była. Potem przyszedł czas na przejście miasta wzdłuż rzek ciągnących się w parkach narodowych, tak że praktycznie całe północne Sydney minęło nam w dwa dni w ciszy i w zieleni. Po drodze zaliczyliśmy jeszcze jeden rowerek - tym razem wodny, zabawy też przy tym było. W końcu po kilku dniach stanąłem nad brzegiem wielkich jezior - tutaj moja przygoda miała nabrać nieco innego impetu.



powrót na początek strony