English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt



Film etap XVIII

data startu aktywność miejsce z - do dni km km/ dzień komentarz
11.11 pieszo Szlak Australian Alps Hotham - Cleve Cole Hut 2 57 29
13.11 pieszo Szlak Australian Alps Wspinaczka na Mt Bogong 1 8 Najwyższy szczyt VIC
14.11 pieszo Szlak Australian Alps Cleve Cole Hut - Thredbo 7 208 28 prawie codziennie mokry
21.11 pieszo Szlak Australian Alps Thredbo - Seaman's Hut 1 16 Zadyma śnieżna, najwyższy szczyt
22.11 pieszo Szlak Australian Alps Seaman's Hut - Mackay's Hut 3 70 23 towarzystwo innych trekingowców
25.11 pieszo Szlak Australian Alps Mackay's Hut - Namadgi 3.5 149 43 Najwyższy szczyt ACT, szybkie przejscia solo

Tutejsze logistyczne wyzwanie załatwienia transportu roweru z Hotham do stolicy okazało się problematyczne, długo nie potrafiłem znaleźć pomocy. Dopiero trzecie ogłoszenie na Fejsbukowej stronie w sąsiednim miasteczku zaowocowało rozwiązaniem. Do hostelu w Hotham przyjechał Stuart Tripp, który przyniósł mi ogrom przepysznego różnorodnego jedzenia, a na koniec wziął mój rower i zawiózł go do Canberry. Nie przeszło mi nawet przez myśl, że Stuart pojechał tam tylko dla mnie, tam i z powrotem - 12 godzin jazdy nie licząc przerw, ponad 800km górskimi drogami! Ludzie są wielcy, a Stuart sam jest osobą ciekawą - po wypadku stracił nogę, potem wpadł w sidła alkoholu i nikotyny, aby w końcu sport wyniósł go na lepszą drogę - zakończył już karierę w ręcznym kolarstwie (hand cycling), a zdobył nawet srebny medal paraolimpijski! Swoje zmagania opisał w książce „Travelling Hopefully”.

Po obfitym śniadaniu z Stuartem ruszylem na szlak Australian Alps Walking Track (AAWT). Niestety była gęsta mgła i widoków żadnych nie było, a zapowiedziane deszcze spowodowały, iż musiałem spieszyć się z przekroczeniem rzek zanim wzbiorą ponad normę. Z pogodą było coraz gorzej i już trzeciego dnia utknąłem w jednym domku (hut) wybudowanym na potrzeby wędrowców. W Cleve Cole spędziłem dwie noce wyskakując tylko na Mt Bogong 1986m, najwyższy szczyt Wiktorii. Mimo tragicznej pogody trzeciego dnia szedłem dalej, strumyki zamieniły się w potoki, a potoki w rzeki, nie wiedziałem jeszcze, że mokre buty będę miał przez tydzień.

Dodatkowym utrudnieniem okazała się nawigacja, gdyż wiele odcinków w stanie Wiktoria było źle lub w ogóle nie oznakowane, czasami godzinami trzeba było przedzierać się przez krzaki. Myślałem że w dolinach nadrobię stracony czas, a tymczasem płaskie tereny okazały się być bagnami. Często ściągałem buty oraz spodnie i człapałem w ogromnych kałużach, co chwila szukając płytszego przejścia aby nie zamoczyć plecaka. Bardzo wolne (5km w 3 godziny) i męczące psychicznie. Do tego doszło zimno i śnieg, marzłem, a jedną noc w namiocie wytrząsłem się za wszystkie czasy.

Gdyby tego było mało to piątego dnia przedzierając się przez las zgubiłem okulary przeciwsłoneczne, a szóstego dotarłem do rzeki Morass - próbowałem ją przejść w trzech różnych miejscach. Kiedy jednak podczas ostatniej próby zanurzyłem się po szyję i tylko dzięki mocnym krzakom których się trzymałem rzeka mnie nie porwała, troszkę wystraszony zrezygnowałem z kolejnych prób. Z poranionych nóg lała się krew, wyziębiony szukałem alternatywnej drogi - ostatecznie po drugiej stronie 50 metrowej rzeki znalazłem się po 19 kilometrowym obejściu, w pewnej części bezdrożami. Miałem już serdecznie dosyć.

Spoglądałem na mapy i z trwogą analizowałem kolejne rzeki - czy je przejdę? Myślałem też że z powodu strasznej pogody zamknęli szlak, bo mówili że każdego dnia będę spotykał innych wędrowców, a ja od tygodnia ani jednego nie spotkałem. Byłem tam kompletnie samotny, bez informacji jakie wyzwania mogą na mnie czekać.

Coraz częściej natomiast spotykałem kangury i stada dzikich koni. Dopiero ósmego dnia wyszło słońce, w końcu też zobaczyłem pierwszych ludzi. Pomału kończyły się bezdroża, a zaczynały drogi terenowe (Fire Trails), które były łatwiejsze w nawigacji i tempo marszu wzrastało. Skąd mogłem wiedzieć, że najgorsze dopiero przede mną?

W miejscowości Thredbo poszedłem do hostelu gdzie byłem jedynym gościem w dormitorium. Następnego dnia spadło sporo śniegu (60cm), a temperatura w wyższych partiach wynosiła minus 8 stopni. Wiatr hulał bez żartów, a najgorsze że prognoza pogody nie zapowiadała się lepiej przez przynajmniej następne trzy dni. A ja nie lubię bezczynnie czekać więc zdecydowałem się na największą głupotę w tej podróży - w tak beznadziejnych warunkach wyszedłem w góry.

Ludzie martwili się o mnie, a Mal z hostelu załatwił mi bluzę, czapkę i ciepłe rękawiczki. Sam się bałem więc poprosiłem Jacka aby obserwował na komputerze mój progres GPS, bo gdyby się zatrzymał, to znaczyłoby że jestem w tarapatach. Początkowo szedłem osłonięty od wiatru, w ciągu półtorej godziny byłem przy górnej stacji kolejki linowej. Nie było już tam jednak żywej duszy, a wiatr który uderzył tam we mnie wywiał mi z głowy resztki optymizmu. Mimo wątpliwości ruszyłem dalej.

Znalazłem metalową kładkę i wbite pale oznaczające drogę. Nie trwało jednak długo kiedy znalazłem się w sytuacji gdzie widoczność spadła poniżej 50 metrów - nie mogłem dostrzec zasypanej kładki i słupka przed sobą, ani już tego ostatnio minionego. Błądziłem. Czekałem. Marzłem. Ruszałem intuicyjnie. W końcu kilka sekund przerzedzenia w chmurze i zobaczyłem dalszy słupek - w tym samym czasie zobaczyłem że stoję na oblodzonym zboczu. Dużo stresu zajęło bardzo ostrożne dojście do oznaczenia szlaku, wtedy pomyślałem że muszę wracać, bo nie miałem łopaty na wykopanie jamy śnieżnej, a mój namiot nie wytrzymałby 120 km/h wichury (odczuwalna temperatura to minus 20 stopni). Sprawdziłem GPS i jednak bliżej miałem do szczytu niż do osłoniętej od wiatru murów bazy kolejki linowej, więc pchałem się w to bagno dalej, gdyż moje ślady znikały w ciągu kilkunastu sekund, co oznaczało że powrót byłby równie trudny.

Po dotarciu do przełęczy Rawson zobaczyłem że Góra Kościuszki (2228m) jest 1700 metrów idąc po szlaku, albo 500 metrów w lini prostej. Skoro ścieżka była i tak trudna do znalezienia, to oczywiście poszedłem na skróty - było tak stromo że szedłem na czworaka i co chwilę ześlizgiwałem się po lodzie leżącym pod pół metrową warstwą śniegu. Ale ostatecznie doczłapałem się na wierzchołek najwyższej góry Australii kontynentalnej (a drugiej w kraju po Mawson Peak 2744m leżącej na wyspie Heard). Mimo iż byłem na szczycie już po raz czwarty, to jednak w takie warunki musiałem uwiecznić na video. Ściągnąłem rękawice aby zrobić pamiątkowe zdjęcia i już po chwili palce mi drętwiały, oczy łzawiły, a kryształy lodu chlastały policzki. Zupełna białość, uciekałem ze szczytu po paru minutach.

Szedłem już tylko do Seaman’s Hut - najwyżej położonego budynku w Australii. Droga w miarę szeroka, widoczność na tyle że kolejną tyczkę byłem w stanie widzieć, śnieg po łydki, czasami zaspy po uda, ale były tak potężne podmuchy wiatru, że parokrotnie mnie przewróciło. Nie mogłem jeszcze czuć się bezpieczny, ale wiedziałem że zbliżam się do celu. Och, co za radość kiedy zobaczyłem schronisko. I co za zdziwienie kiedy w środku zastałem samotną kobietę. Jak się okazało Ailsa utknęła tam łącznie na 4 dni i nie miała odwagi wyjść w taką pogodę. Niestety nie potrafiła też rozpalić ognia, siedziała tam sama w zimnie, bardzo się więc ucieszyła na moje towarzystwo. Porąbaliśmy drewna na opał i w końcu przyjemne ciepło rozeszło się po chatce, oboje poczuliśmy się bezpieczniej.

Ailsa nieśmiało poprosiła czy mogłaby pójść jutro ze mną. Rankiem ruszyliśmy - zgubiliśmy drogę już na starcie, musiałem się zupełnie wrócić bo oblodzone zbocze nie pozwoliło na skrót. Poza tym dziewczyna wywróciła się dwukrotnie podczas pierwszych pięciu minut i nie potrafiła wstać - nie wyglądało to dobrze. Na szczęście ta potężna wichura wiała nam w plecy, ale na nieszczęście jej plecak ważył ponad 30kg co ogromnie ją spowalniało (miała tam chyba wszystko, była przygotowana na wypadek wojny nuklearnej). Starała się i walczyła, ale opadała z sił a ja marzłem ciągle na nią czekając. W końcu zaproponowałem jej zamianę plecaków - ona wzięła mój trzy/czterokrotnie lżejszy, a ja wziąłem jej kolosa. Wziąłem też jej buty śnieżne aby nie zapaść się po pas z tym ciężarem, ale przynajmniej teraz nasze tempo było już nieco bardziej zbliżone. Kiedy po 3.5 godzinach non stop marszu doszliśmy do Charlotte Pass (6 km), Ailsa rozpłakała się z emocji. Myślałem że żartuje, ale ona autentycznie szlochała z ulgi że jest już z powrotem wśród ludzi. A ja szczerze mówiąc cieszyłem się, w końcu podczas tej podróży miałem szansę zrobić coś dla kogoś, a nie tylko brać. Jak historia uratowania uwięzionej księżniczki przez rycerza :)

Po czterech dniach śnieg przestał sypać, wiatr ucichł i pomału wychodziło słońce. A to oznaczało roztopy i wezbrane rzeki. Spałem zwykle w chatkach i w Horse Camp Hut natrafiłem na dwójkę innych piechurów. Kolejnego dnia szliśmy razem i oni postanowili zakończyć dzień o godzinie 14. Dla mnie zbyt wcześnie więc kontynuowałem drogę, ale daleko nie zaszedłem - Valentine Creek był zbyt porywczy, głęboki i zimny do przekroczenia. Wróciłem więc do Andrew i Keith, a następnego ranka przekraczaliśmy rzekę razem - była już tylko do pasa, czyli o 30 cm płytsza, co zrobiło sporą różnicę.

Samą końcówkę zasuwałem już jak głupi. Ostatnie trzy dni to ponad 130km z blisko 3000m podejść, a w dodatku niosłem jedzenia aż na 8 dni, bo myślałem że będę szedł dużo wolniej/dłużej. Z zrzutami jedzenia też wcale kolorowo nie było - sam zawieszałem paczki na drzewach 11 miesięcy wcześniej, a z mojego błędu zgubiłem zapis gps i musiałem szukać jedzenia po lesie. Raz jednak nie mogłem znaleźć jedzenia przez godzinę - chodziłem już w kółko i nic. W końcu znalazłem video z dnia jak wieszałem pakunek rok temu, a tam było jedno ujęcie gdzie w oddali było widać dom, drogę i drzewo - chodziłem aż w końcu odnalazłem taki sam układ wzajemnego położenia, czyli byłem we właściwym miejscu, ale paczki na drzewach nie znalazłem. Okazało się jednak że sznurek pękł i jedzenie było na ziemi - ocalało nieruszone mimo dzikich psów, koni, gryzoni czy kruków, bo było w mocnych plastikowych pojemnikach.

Jeszcze po drodze wspiąłem się na najwyższy szczyt Australijskiego Terytorium Stołecznego (ACT), Bimberi 1913m. Stamtąd już tylko szybko do Canberra, kończąc tym samym 500km szlak AAWT. Nie było łatwo, ale bardzo ciekawe doświadczenie.



powrót na początek strony