Film etap XIII
data startu | aktywność | miejsce | z - do | dni | km | km/ dzień | komentarz |
16.09 | Deska na pagaj | Rzeka Darling | Menindee - Pooncarie | 10 | 271 | 27 | Z nurtem, stojąc lub siedząc na desce |
26.09 | Rower | Park Narodowy Mungo | Pooncarie - Robinvale | 4 | 237 | 59 |
Sześć lat później na odludnej rzece chilijskiej Patagonii wrąbałem pontonem w leżące w poprzek drzewo. Wpadłem do wody a cały dobytek odpłynął - zostałem sam w dziewiczym lesie bez namiotu, suchych ubrań, jedzenia, dokumentów, pieniędzy itp. Ostatecznie udało się wyjść z opresji cało, ale niewiele brakowało do tragedii.
Nie dziwiło więc ogarniające mnie uczucie niepewności kiedy wypływałem rzeką Darling. Tym bardziej, że na desce do stania na pagaja (stand up paddling board) nigdy wcześniej w życiu nie pływałem, a lokalni ostrzegali że można się zgubić i nie raz ktoś wylądował kilkanaście kilometrów w bok.
Nurt rzeki niósł szybko, jednak manewry pomiędzy opadającymi z drzew gałęziami nie przysporzyły kłopotów. Wypływając z Menindee mijałem sporo altanek postawionych z widokiem na wodę. Po czasie skończyły się, a ja odważyłem się w końcu podnieść z pozycji siedzącej do klęczącej, a ostatecznie stanąć na desce. Po godzinie poczułem że opanowałem technikę operowania deską i pagajem, na szczęście to żadna filozofia, mogłem w końcu skupić się na otaczającej okolicy.
Rzeka Darling wije się jak naćpany wąż. Pomiędzy Menindee a Pooncarie mógłbym przejechać rowerem w ciągu jednego dnia (120km), ale rzeką to blisko 300km (i tylko 15 metrów różnicy poziomu). Pod warunkiem że w ogóle jest woda w rzece, gdyż jak byłem tutaj kilka lat temu przygotowując się do wyprawy, w wielu miejscach woda nie miała ciągłości, można było suchą stopą przejść na drugą stronę. Tyle że nie w tym roku, teraz rzeka wylała ponad swój stan - powódź. Bardzo szokujące doświadczenie być w tym samym miejscu, a w praktyce widzieć absolutnie inną perspektywę - już nie malutką zieloną rzeczkę w dole skarpy, lecz jedno wielkie jezioro.
Zrobiło się dziko, przez kilka dni nie widziałem żadnego człowieka. Bardzo mi to przypominało boliwijską rzekę Beni, kiedy przez 900km samotnie spływałem w dżungli drewnianym canoe, tylko tutaj w mniejszej skali, no i bez kajmanów czy jaguarów. Dzięki temu jednak że brzegi były bliżej, mogłem dokładniej obserwować życie fauny. Jedynie kiedy tylko dochodziły do mnie dźwięki brzęczących pszczół, wtedy szybko oddalałem się od takiego drzewa, aby nie sprowokować ataku roju.
Odgłosy były boskie, donośne i cudowne. Najgłośniejsze były śmiejące się kukabury, uwielbiam je. Płynąłem i podziwiałem. Często towarzyszyły mi kaczki - kiedy tylko mnie zobaczyły, szybko całym stadem wraz z małymi wpływały na wodę przede mną, a ja je goniłem. Wtedy skręcały lub nurkowały, a raz kaczor zaczął lecieć prosto na mnie, w ostatniej chwili jednak się rozmyślił. Niesamowitym spektaklem były lecące nade mną duże grupy pelikanów, coś niebotycznie pięknego, w locie wyglądają nieziemsko. Największą jednak zaskakującą atrakcją okazały się czaple, które zwykle bardzo ciężko podejść bliżej. Płynąłem akurat środkiem rzeki, kiedy w moim kierunku nisko nad taflą wody leciały akurat te dwa ptaki. Kiedy jednak pierwsza stwierdziła że jestem przeszkodą, skręciła i siadła na drzewie jakieś 10-20 metrów ode mnie. Wtedy druga czapla zaatakowała tą pierwszą i rozpoczęła się walka - zderzały się brzuchami, dziobały, jedna spadła do wody. Absolutny hit mojej trasy nad Darling, coś przepięknego, jestem szczęściarzem. Zdjęć nie zdążyłem zrobić, ale w pamięci będę miał to do końca życia.
Inną atrakcją którą sam sobie wprowadziłem były skróty. Skoro rzeka wylała to możliwe były krótsze przeprawy między zakolami głównego nurtu. I to była rewelacja, gdyż droga taka prowadziła pomiędzy drzewami, coś niepowtarzalnego, cudo! Oczywiście czasami było zbyt płytko i musiałem przeciągać sprzęt, raz zaplątałem się w krzakach i powalonych pniach, ciężko było mi się wydostać. Innym razem przeszedłem tylko 300m zamiast płynąć 6km, tyle że po drodze musiałem przeskoczyć dwa płoty - z całym bagażem i deską! Tego jednego dnia zresztą skróciłem trasę łącznie o 16km, płynąc krócej i ciekawiej.
Spałem zwykle w opuszczonych domach, czasami w namiocie. Były dni ciepłe, ale i takie gdzie trząsłem się z zimna. W jedną deszczową noc schroniłem się w malutkiej przybudówce z blachy falistej - później farmer napisał że piorun uderzył 150m ode mnie. Przyznam, że bałem się jak błyskawice grzmiały wokoło. W mniej wietrzne i chmurne dni próbowałem filmować, ale niestety pilot od drona zanurzył się na sekundę - to wystarczyło aby stał się bezużyteczny. Cóż, straty też muszą być.
Na rzece przez 10 dni nie minął mnie nikt, ani jeden wodny pojazd, a przez ponad połowę czasu nie spotkałem żadnego człowieka. Nogi i dusza odpoczęły, spokojny i zupełnie inny etap niż wszystkie wcześniejsze.
Bardzo pomocny okazał się Stewart Oates, który nie tylko ugościł mnie i nakarmił, lecz także przetrzymał przez blisko rok mój rower i deskę, lecz dostarczył mi wodny ekwipunek na miejsce startu, a transport roweru zorganizował przez znajomych do mojego miejsca zakończenia spływu (jego samochody terenowe zostały bowiem odcięte przez wylaną rzekę i za każdym razem musi przeprawiać się w stylu auto terenowe - łódka - auto osobowe).
W Pooncarie spakowałem deskę i wysłałem ją pocztą do domu (miejscowi przewozili mi rzeczy samochodami a ja szybo tam docierałem pieszo), a Collin pożyczył narzędzia abym mógł złożyć swój rower. Następnego dnia byłem więc w swoim jednym z ulubionych parków narodowych, Mungo. I nie chodzi o to że to najstarsze na świecie miejsce rytualnego pochówku człowieka (40,000 lat), tylko o piękno piaszczystych wydm i jego formacji. W parku obowiązuje zakaz wchodzenia na wydmy w okolicach „Muru Chińskiego”, ale znam miejsce które jest poza terenem parku, a wciąż jest niesamowicie cudowne. Jest to raj fotograficzny więc mimo deszczowej aury, chmury dodały dramaturgii temu miejscu.
Wydawałoby się że wyjazd rowerem to tylko formalność. Ale cały ja, w jednym punkcie zamiast jechać 40km szutrową drogą, zdecydowałem się na 17km skrót wzdłuż płotu jednej z farm. Skończyło się na 3-krotnym skakaniu przez płot wraz z rowerem, a w końcu płot się skończył i jechałem bezdrożami w dzikim terenie pomiędzy drzewami, po krzakach, patykach i spinifeksie. Wkurzałem się na siebie i cud że obeszło się bez gumy. Wjechałem do Wiktorii gdzie rower oddałem szkole (drogo było wysłać do domu), a jakiemuś uczniowi może się przyda.