English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt



Film Etap XI

data startu aktywność miejsce z - do dni km km/ dzień komentarz
23.08 wózek pustynny   Muloorina - Moolawanata 8 275 38 dobre drogi szutrowe i asfaltowe
31.08 wózek pustynny Pustynia Strzeleckiego Moolawanata - Płot Dingo granica stanowa 4 140 35 Drogi terenowe i bezdroża
4.09 wózek pustynny   Płot Dingo granica stanowa - Farma Nundora 4 148 40 Drogi terenowe
8.09 Farma Nundora 1 Składanie wózka, reorganizacja

 

Farma Muloorina znana jest wśród turystów z gorących źródeł i niesamowitego raju dla ptaków. Postanowiłem wykorzystać obie okazje, więc po porannych łowach z aparatem fotograficznym wskoczyłem do studni artezyjskiej - cudownie gorąca woda. Po miesięcznym marszu z Alice Springs po takiej kąpieli w końcu byłem w stanie zgiąć palce u stóp.

 

Rzeka Cooper wygląda jak rozlewisko, miejscami osiąga kilkanaście kilometrów szerokości. Nie zobaczę przez to miejsc śmierci Burke i Wills, postanowiłem więc zmienić trasę i ruszyć bezpośrednio na wschód - opuściłem więc Pustynię Tirari i ruszyłem w kierunku południowej części Pustyni Strzeleckiego.

Marree - pierwsze miasteczko od miesięcznego 1000km marszu z Alice Springs. W sklepie wariowałem, jadłem oczyma, byłem w raju! Tutaj też jak nigdzie indziej budziłem niemałą sensację, aż trzy osoby wspomogły finansowo, dwie zaproponowały piwo, kolejni noclegi u siebie na dalszych etapach. Nie potrafiłem wyjść, bo ciągle z kimś rozmawiałem.

Po drodze goszczony byłem w Wilapoorina, pierwsza farma owcza, przekroczyłem bowiem najdłuższy płot świata - płot na psy dingo, tutaj więc hodowle są bezpieczne. Pozwolono mi na potężny skrót po dróżkach posiadłości - zaoszczędziłem ponad dzień włóczęgi.

Mimo tego od pewnego czasu bolały mnie stopy, a pomału kolano dawało o sobie przypominać - zauważyłem że mimo zastosowania antypronacyjnych wkładek w moich butach biegowych, moje stopy lądują zbyt krzywo, co mogłoby doprowadzić do jakiś zwyrodnień stawów skokowych i kolanowych. Chcąc nie chcąc bezpieczniej było założyć mocne trepy, używane jak dotąd tylko na bezdrożach, ale tym razem wyboru nie było. Jeszcze parę dni kombinacji czy lepiej z wkładkami czy bez, aż ostatecznie ból kolana minął. Bolały natomiast nasady i opuszki podstawy dużych palców u stóp, w końcu oryginalna wyściółka była kompletnie sprasowana, skarpetki również. Pod koniec każdego dnia, jak i z początkiem kolejnego - ledwo chodziłem, ból był nieprzyjemny, ale przy zaciśniętych zębach potrafiłem to rozchodzić.

Kiedy jednak skończyły się trakty, czas był ruszyć bezdrożami, Pustynia Strzeleckiego wzywała. Nieocenioną pomoc otrzymałem ponownie od Joe Baldi - przygotował dla mnie na komputerze potencjalnie najlepszą trasę, w miarę do celu, ale z omijaniem większych wydm. W Marree szybko uczyłem się jak wgrać plik na gps z telefonu, bez komputera - technologia jest niesamowita!

Pustynię Strzeleckiego przeszedłem paręset kilometrów na północ już w 2008 roku, kiedy testowałem swój pustynny wózek. Bazując na wcześniejszym doświadczeniu wziąłem więcej wody, nadmiar jedzenia, o dziwo tym razem już nie bałem się - można powiedzieć, że przeleciałem trasę jak z procy, zamiast sześciu dni, cztery. Fakt że pogoda była idealna, teren twardy i bez spinifexu, wydm do wejścia około dwudziestu, ale średnia 35 km dziennie zaskoczyła nawet mnie. To czwarta i ostatnia pustynia podczas tej podróży - wszystkie pokonane bez asysty osób trzecich, ale tym razem używałem czasami istniejących tam dróg terenowych.

Płot na psy dingo przekraczałem jeszcze dwukrotnie - ponownie natknąłem się na niego przy Jeziorze Callabonna, znanym z znalezisk skamieniałych dinozaurów. Tego płotu nie przekroczę tak łatwo, gdyż jest wyższy ode mnie, nie ma też szans na przejście pod nim. Rozbieram wózek na części pierwsze albo… dron znalazł bramę jakieś 15 minut marszu od aktualnego miejsca - warto było nadłożyć drogi, bo otworzenie bramy jest dużo łatwiejsze.

 

Budowę płotu ukończono w 1885 roku, miał chronić hodowle na pastwiskach przed atakami psów dingo w Nowej Południowej Walii i Wiktorii oraz częściowo w Australii Południowej i Queensland . Łączna długość płotu to ponad 5600 km! Nazwa zobowiązuje, więc w pewnym momencie pies dingo zaczął krążyć wokół mnie zachowując niezbyt dużą odległość - aczkolwiek tym razem chyba się mnie bał i nawet nie warczał (w porównaniu z kolegą z Małej Pustyni Piaszczystej). Sesja zdjęciowa i dalej w drogę, pies po paru godzinach zniknął. A ja, po czterech dniach odosobnienia, w końcu doszedłem do płotu po wschodniej stronie piachu, a po jego przekroczeniu czas w telefonie zmienił się o pół godziny - w końcu w rodzinnej Nowej Południowej Walii. Pustynia Strzeleckiego pokonana została w cztery dni, 140km, bez stresu, głodu lub pragnienia, minimalna ilość defektów (jedna guma i jedna pęknięta szprycha). Może tak dobrze poszło bo Paweł Strzelecki to polski eksplorer ziem australijskich, a rodacy zwykli sobie pomagać ;) Tak to po pustyniach mogę chodzić!

Po kolejnych czterech dniach zameldowałem się na farmie Nundora, tutaj po 2608 km, 89 dniach aktywnych i 660 godzinach marszu z wózkiem pustynnym, przyszedł czas na pozostawienie sprzętu za sobą. Właściciel zgodził się przetrzymać mi go na okres nawet do 3 lat, aż będę mógł wrócić po niego samochodem. Wózek ten stanowił cześć najbardziej ekstremalnej części podróży, cieszę się więc, że udało się ukończyć te etapy. Były dni lęku i strachu, wycieńczenia fizycznego i stresu psychicznego, rozwalonych dętek i pękniętych szprych, stresu braku wody, głodu i błądzenia w ekstremalnie ciężkim terenie, agresji dingo i węża, ale też spokoju i piękna pustyni, ciszy i widoków, ognisk i radości, satysfakcji i przezwyciężania słabości. Warto było!

Dodatek:
Jestem bardzo zadowolony z otrzymanego jedzenia liofilizowanego. Backcountry Cuisine zawsze mi smakowało (dlatego właśnie do nich zwróciłem się z zapytaniem o wspomożenie przedsięwzięcia), ale do tej pory jadłem tylko dania główne. Teraz firma sponsorując moją wyprawę zaopatrzyła mnie także w śniadania, zupki, snacki i desery. Trochę się obawiałem, że dopadnie mnie znużenie monotonią smaku, ale na szczęście nic podobnego się nie zdarzyło. Szczególnie w okresie niewystarczającej ilości energii podczas przepraw pustynnych, jedzenie było obrzędem - wtedy zamykałem oczy i rozkoszowałem się każdą sekundą. Nie przeszkadzało mi również kiedy zgubiłem łyżkę i musiałem przez kilka tygodni jeść z łopatki służącej do kopania dołów na potrzeby fizjologiczne - ważne że wciąż mogłem cieszyć się . Dziękuję Backcountry Cuisine.



powrót na początek strony