Film Etap X
data startu | aktywność | miejsce | z - do | dni | km | km/ dzień | komentarz |
10.08 | wózek pustynny | Płn-zach i zach Jezioro Eyre | Rzeka Macumba - Farma Anna Creek | 8 | 265 | 33 | 1/3 bezdrożami |
18.08 | wózek pustynny | Płd Zatoka Belt | do Dingo Soakage | 1 | 24 | Po tafli jeziora | |
19.08 | wózek pustynny | Płd Jezioro Eyre | Dingo Soakage - Muloorina | 3 | 105 | 35 | Drogą terenową |
22.08 | odpoczynek | Farma Muloorina | Gorące kąpiele w studni artezyjskiej |
Na szczęście na mojej drodze jeden z farmerów, Cameron, sam zaproponował zrzut wody i jedzenia (ja kontaktowałem się tylko o zgodę na przejście jego posesji). Skorzystałem z okazji i wysłałem z Alice Springs zaopatrzenie, lecz niestety poczta zgubiła jeden z dwóch kartonów. A ja przecież od ponad dwóch tygodni byłem już na ograniczonych dawkach pożywienia ze względu na zgubione śniadania, zupy i desery w poprzednim etapie. Głód i nawalający sprzęt był nadal moją zmorą.
Już pierwszego dnia etapu niespodzianka, gdyż nie było drogi zaznaczonej na mapie, później złapałem gumę, naprawiałem i szedłem ile sił w nogach schować się przed burzą, bo na gps napisałem w jednym punkcie „jakieś konstrukcje”, czyli teoretyczna szansa na dach nad głową. Kiedy tuż przed zachodem słońca widziałem już jakieś zabudowania serce się uradowało, a tu nagle oczko wodne zagrodziło dojście na ostatnich metrach. Szybkie wypuszczenie drona aby sprawdzić gdzie mogę obejść tą wodę. Nie jest źle, tylko jeden kilometr nadłożenia drogi, pędziłem więc jak oszalały. Do szopy dotarłem o zmierzchu i w deszczu, ale nie potrafiłem jej otworzyć. Dopiero po 20 minutach wyjąłem zestaw narzędzi i kluczem 16 pokręciłem w zamku, aż tu trach, jakaś zapadka się osunęła, a ja jak wryty stałem przed otwartym sezamem. Zadowolony z włamania rozpakowywałem się w środku, ale chwila, gdzie plecak z dronem i aparatem?! Z latarką, gps i kurtką przeciwdeszczową odtwarzałem drogę aż w końcu znalazłem leżący w błocie plecak, ale na szczęście jeszcze nie przemoczony.
Trzeci dzień był kulminacyjny wszelkich awarii - dętka przebita dwukrotnie, a do tego poszła druga szprycha, oczywiście w innym kole. Sam ten fakt zajął mi około 2 godzin pracy, bo zdjęcie i założenie tych opon to sztuka nie lada. Brakło mi już dętek, te klejone coś nie tak z nimi, inne z zatkanym wentylem, toteż nigdy nie przypuszczałem że jednak będę kiedykolwiek używał rurek do pływania, po to je jednak nosiłem - na wszelki wypadek. Pora była włożyć rurkę do opony, nawet nie było tak źle, koło turlało się. Po kilku godzinach jednak rurka wewnątrz została kompletnie rozdrobniona na miazgę. Nie było wyboru - przedwczesny kemping w deszczu i dalsze naprawy improwizacyjne. Ostatecznie połączyłem dętkę z zepsutym wentylem i nową rurkę do pływania, w ten sposób nie miała bezpośredniego kontaktu z metalem. Szkoda tylko, że akurat znowu ścieżka istniała tylko na papierze - kupowałem nowe wydania map topograficznych, lecz producent nie przyłożył się do badań stanu faktycznego, drogi które miały być brak, a za to co jakiś czas pojawiały się drogi widma, które nie miałem pojęcia gdzie prowadzą. Decyzji do podejmowania miałem sporo.
Kiedy farmer napisał, że mój drugi karton jedzenia dostarczono i mimo iż dzień mojego przejścia nie pasował mu żeby do mnie przyjechać, zorganizował dostawę na czas. Zaoferował również jakieś dodatki gdybym potrzebował coś ekstra, a ja nieśmiało o kilka poprosiłem. Wiedziałem, że muszę dojść do zrzutu za wszelką cenę, bo kolacji na dziś już nie miałem - byłem kompletnie bez jedzenia. Mimo bezdroży wstałem o 4 rano i przy blasku księżyca próbowałem nawigować, w dzień było łatwiej, po czasie niestety koło sprawiało wrażenie, tak jakby już sama obręcz tam była - przeniosłem cały ciężar na drugą stronę „zdrowszego” koła, pojawiła się też droga terenowa, szedłem więc 42km do godziny 21 i w zupełnych ciemnościach szukałem gdzie do cholery jest ten zbiornik wodny, a 250m na płd-wsch od niego zagroda dla krów.
Po jakimś czasie ślepego błądzenia po omacku wpadłem na płot - obchodziłem go i nagle ukazała się brama wejściowa, a przy niej wielka czerwona polowa esky i beczka z wodą deszczową - tak jak to opisał właściciel farmy The Peake. Zakwiczałem, wrzeszczałem i śmiałem się kiedy otworzyłem skrzynię - oprócz moich zapasów dostałem dodatkowo owoce, steka i słodycze - 400g wyrobów czekoladowych zniknęło w przeciągu następnych paru godzin. Przestało wiać, zza chmur wyszedł księżyc, a ja jadłem, żarłem i się napychałem. Poza tym właśnie tu w Barlow Dam przekroczyłem 5000km, jeśli dodać że był sobotni wieczór, to impreza była usprawiedliwiona. Dostałem takiego spręża, że w akcie uniesienia walczyłem z kołem i naprawiłem go… o 2 w nocy. Byłem z siebie dumny i pierwszy raz od trzech tygodni poszedłem spać bez burczenia w brzuchu.
Wstałem dopiero przy wschodzie słońca, a nie minimum godzinę przed nim. Zjadłem podwójne śniadanie (w końcu łyżką a nie łopatką), chwyciłem za aparat i pochodziłem po okolicy, czułem się jak na wakacjach. Nie miałem się też co spieszyć, bo Cameron Williams napisał że i tak przyjedzie za dwa dni się ze mną spotkać dwie studnie dalej (przy zbiorniku Barlow daty mu nie pasowały) i naprawimy te zaklęte dętki.
Kolejnego dnia rozpalałem ognisko dwukrotnie, aby usmażyć steki zostawione przez Camerona, bo nie mogłem być pewny jak długo wytrzymają bez lodówki. Po nocy wstałem jak zwykle po ciemku, aby o kwadrans po godzinie dziewiątej rano mieć już na liczniku 14km. Tu w suchym zagajniku Flint Mound czekałem na farmera grzecznie bawiąc się zapałkami. Jechał kawał drogi, bo ponad dwie godziny, przyjechał z synkiem - były to dla mnie pierwsze osoby widziane od 9 dni (drugi wynik w życiu). Cameron poczęstował kanapką z herbatą, cześć dętek załatał, ale dostałem też dwie nowe! Po dwóch godzinach pobytu farmer zaczął się zbierać, a ja trochę żałowałem, że jednak nie poprosiłem go o trochę dodatkowego jedzenia, bo był przecież bardzo otwartą i pomocną osobą. Cameron nagle bez ostrzeżenia podniósł wieko kartonu które służyło nam za stół - wtedy doznałem drugi raz w swoim życiu efektu przejścia na drugą stronę lustra jak w „Alicji w krainie czarów”. Moim oczom ukazało się ponad 10kg pyszności - ciastka, czekolady, cukierki, muesli, mleko w proszku, owoce, sok do wody, itp. Doznałem szoku, Cameron nieśmiało stwierdził, że nie muszę brać wszystkiego jeśli zbyt ciężkie bo to żona Kirsty przygotowała, stwierdziłem jednak, że nawet wodę bym wylał, ale tego cudu nie odpuszczę. Na odchodne dorzucił mi jeszcze dwa kilo własno robionych kiełbasek wołowych w stanie surowym i nie przyjął żadnej zapłaty, nawet za dętki. Nie pamietam, czy kiedyś w życiu tak ucieszyłem się na widok jedzenia. Z radości pochwaliłem jego płoty, że są bardzo mocne i mój przecinak drutów bardzo się namęczył z jego drutami kolczastymi... szybko musiałem dodać że żartuję.
Większość osób na farmach były rewelacyjne, każda zrobiła coś ponadprogramowego. Na tej wyprawie mam szczęście do ludzi i firm, goszczą i pomagają mi jeszcze przed chwilą zupełnie obce mi osoby, robią to od serca, poświęcają swój prywatny czas i pracę abym miał łatwiej, szybciej, taniej. Chcę być taki jak oni!
Przyroda zmieniła się zupełnie po opuszczeniu pustyni. Najpierw pojawiły się majestatyczne drzewa, potem nisko patrolujące orły, przybiegające ciekawskie emu, następnie płaskie stepy gdzie w jednej chwili widziałem na przeciwległych horyzontach wschód słońca i zachód księżyca. Raz też na horyzoncie patrzyłem a tam światła - to niemożliwe, tam nie ma drogi, a tym bardziej domu, na wschodzie nic nie ma. Potem światła zaczynały przypominać pożar buszu. Coraz silniejszy, mocniejszy, wyższy. Chwila, pożar unosi się do nieba? Dopiero po czasie zaskoczyłem, że był to wschód Marsa - majestatyczny widok. Oprócz ciał niebieskich były też silne wiatry, oczka wodne/tamy/zbiorniki/studnie czy koryta rzek, wokół nich bujna roślinność, z pragnienia więc nie zginę.
Na deser zostawiłem sobie Jezioro Eyre. Plany miałem podobne do tych z Boliwii sprzed 9 lat gdzie z tym samym konceptem przekraczałem Amerykę Południową siłami natury, z tym samym wózkiem pustynnym przekroczyłem wielkie słone jezioro Uyuni, tutaj jednak problemem była woda. Tegoroczne lato obfitowało w tyle deszczy, że jezioro było w sporej części mokre i zbyt grząskie. Nie było rady i trasę musiałem zmodyfikować, pozostało pójść wokoło lub obrzeżami jeziora, bo w poprzek nie było możliwe.
Samo zejście na taflę jeziora było niesamowite - kaniony o stromych zboczach, labirynt dróżek i uskoków nie do przejścia. Kilka razy nie wiedziałem którędy iść, ile się wracać, czy przejdę tędy lub tamtędy. W końcu znalazłem bezpieczniejsze zejście w dół i jakoś tym wąskim kamienistym korytem dotarłem do tafli - byłem w depresji. Ba, w najniższym miejscu całego kraju 15 metrów poniżej poziomu morza, nie z przypadku wybrałem właśnie Zatokę Belt. Empirycznie zorientowałem się gdzie mogę chodzić po twardszej nawierzchni, a gdzie błoto wciąga mnie wraz z wózkiem. Podobało mi się i bardzo rzadko decyduję się na wcześniejszy kemping, musiałem tylko przeczekać wiatr, gdyż wieczorami zwykle ustawał. Hm, jednak nie tego dnia - jak po zachodzie słońca zaczęło walić deszczem z solą przy porywistym wietrze, uciekałem z jeziora prawie po ciemku szukając szybko jakieś osłony od wichury. Musiałem rozłożyć wózek i nim dodatkowo osłaniać namiot aby mi go nie połamało. Noc była ciężka, za to poranek przyniósł to co najlepsze - piękne wschodzące słońce idealnie nadawało się na sesję zdjęciową, a brak silnego wiatru pozwolił odpalić drona.
Ostatnie trzy dni były już tylko dojściem do celu - farmy Muloorina, gdzie czekał na mnie mój zrzut jedzenia. Właściciele Cindy i Trevor przyjęli mnie super, dostałem pokój oraz obiady, jak i pomoc z kolejnymi dziurawymi dętkami oraz niezbędnymi informacjami dotyczącymi dalszej drogi. I mimo, że od czasu spotkania Camerona nie głodowałem i zjadłem u Cindy podwójny obiad, to i tak 750g słoik Nutelli połknąłem w ciągu 6 godzin.
Pusta ta Australia. Od studni Purni na Simpson Desert nie widziałem żadnego przypadkowego człowieka na przestrzeni równo 500km. Te 15 dni osamotnienia przerwane były jedynie przez Camerona, który specjalnie dla mnie przyjechał (kontaktowaliśmy się przez satelitarny system SMS Garmin InReach). Ciekawostką jest też fakt iż przez kilka dni szedłem przez teren największej na świecie aktywnej farmie bydła - Anna Creek jest bowiem wielkości większej od Słowenii.