English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt



Film Etap VII

data startu aktywność miejsce z - do dni km km/pełny dzień komentarz
18.06 rower Park Narodowy Uluru Yulara - Petermann Rd 2 82 63 zachód i wschód słońca nad Uluru
20.06 rower i pieszo Petermann Rd - Kings Canyon 6 530 94 Wspinaczka na najwyższy szczyt Australii Południowej, Mt Woodroffe 1345m
26.06 rower i pieszo Kings Canyon   2 23 Pieszo po Kings Canyon
28.06 rower i pieszo   Kings Canyon - Redbank Gorge 5 312 94 Wspinaczka na najwyższy szczyt Terytorium Północnego, Mt Zeil 1531m

W 2002 roku pierwszy raz przyjechałem do Australii. A ponieważ jechałem tu drogą lądowo-morską z Polski przez Azję, ostatecznie trafiając do Darwin z Timoru Wschodniego, moja przygoda autostopowa spowodowała, że drugą noc w tym kraju spędziłem pod Uluru. Teraz, 20 lat później, znowu tu się zjawiłem i po raz kolejny w specyficznych okolicznościach.

Odebrałem przesłany tu dużo wcześniej rower, który dzięki operatorowi turystycznemu Emu Run czekał na mnie w Yulara, a Red Centre Transport bez żadnych kosztów zaproponował mi przesłanie wózka pustynnego do Alice Springs. Ludzie są pomocni.

Wyjechałem zobaczyć zachód słońca nad Uluru. Niebo było pochmurne i bałem się, że przez to nie zrobię ciekawych zdjęć z powodu braku światła, a tu proszę - skała pokazała się w kilku ciekawych odcieniach. Wschód słońca też był majestatyczny, a potem robiłem co większość turystów - okrążenie skały u jej podnóża - pozwala bardziej dostrzec szczegóły jej unikalności.

A potem to już cały ja - zamiast grzecznie jechać asfaltem, zdecydowałem się na drogę szutrową - niestety okazało się, że więcej tam piachu niż jakiegokolwiek utwardzania. Koła zapadały się, udawało mi się jechać przez 20-30m, czasami 50 lub 100m, żeby znowu tracić równowagę i schodzić aby pchać. Najtrudniejsze były starty, tak aby udało się nacisnąć drugi pedał i zdobyć momentum jazdy, aczkolwiek to często kończyło się wczepieniem buta do pedału, szybka strata równowagi i nieuchronny upadek. Tych było kilka. Raz też jak wylądowałem w piachu, szarpnąłem rower i nagle kątem oka widziałem coś ruchomego - instynktownie cofnąłem nogę a wąż szybko przepełznął w krzaki. Szczęście, że mnie nie dziabnął.

Jakby tego tańca rowerem po piachu było mało, to zafundowałem sobie jeszcze nielegalny wjazd na tereny zabronione, a więc dodatkowa porcja stresu. Chciałem zdobyć najwyższy szczyt Australii Południowej, aby założenia podróży się spełniły, a od kilku lat organizuje się tu tylko wyjazdy komercyjne na zdobywanie szczytu. Instytucja która wydaje zezwolenia od dwóch lat skutecznie ignorowała moje emaile zostawiające je bez odpowiedzi. Dlatego postanowiłem tam wjechać, bo góra świętą nie jest, a odpowiedzi zabraniającej nie otrzymałem. Zresztą miałem przeczucie, że ludzi to ja na takim pustkowiu raczej nie spotkam - nie myliłem się.

Dróżki pod podstawę góry były bardzo piaszczyste, dużo trzeba było rower pchać. Ale pomału przesuwałem się, na noc zatrzymując się w zrujnowanym domu dla wycieczek zorganizowanych - niestety myszy były bezczelne i całą noc próbowały mi coś zwędzić. Wystartowałem więc po 5 rano i w świetle księżyca i czołówki starałem się znaleźć ścieżkę, a tu nagle warczący dingo z boku, aczkolwiek widziałem tylko jego oczy, potem słyszę stada biegnących koni, bo w ciemnościach wiele nie widzę. Kiedy już się rozjaśniło, znalazłem się pod górą.

Wejście nie było skąplikowane, po prostu do góry. Aczkolwiek niektóre odcinki wyglądały dla mnie zbyt strome, za dużo wielkich przewieszonych skał. W każdym razie po 2 godzinach Mt Woodroffe 1435m został zdobyty, a ja mogłem nasycać oczy pięknymi widokami z góry.

Wracając do głównej drogi miałem jeszcze dwie niechciane przygody - wyjeżdżając z Australii Południowej już po zachodzie słońca nagle zorientowałem się, że nie mam okularów słonecznych na kapeluszu. Skojarzyłem, że musiały mi spaść podczas ostatniego efektownego wyrżnięcia. Wracałem jak szalony póki jeszcze coś było widać - pół godziny później przy resztce światła znalazłem miejsce wypadku a ciemne okulary wystające z trawy - dodatkowe 8km drogi warte były. Ze stanu wyjechałem więc dopiero wcześnie rano, ale udało mi się bez spotkania żadnego auta bądź człowieka. Dnia następnego powtórka z rozrywki - tym razem straciłem GPS na przydrożnych wybojach - znów wracałem się z sercem w przełyku i tym razem szczęście znowu mi dopisało w podobnym dystansie. Szkoda słów na moje nieuważne zachowania.

Kolejną atrakcją „Czerwonego Środka” był Kings Canyon. I rzeczywiście kanion robi wrażenie, obszedłem go ze wszystkich możliwych stron, po czym wjechałem do utęsknionej cywilizacji. Kings Canyon Resort to jednak tylko jeden kemping, stacja benzynowa z bardzo wysokimi cenami przekąsek, jeden bar i koniec. Aczkolwiek drugi raz w tej podróży dostałem zezwolenie na bezpłatne rozbicie namiotu - bardzo miły gest, a ja dzięki temu zafundowałem sobie porządny obiad i razem z nowo poznanymi ludźmi oglądaliśmy mecz rugby, krzycząc i wesoło gaworząc.

 

Ostatnia atrakcja etapu pozostał najwyższy szczyt Terytorium Północnego, Mt Zeil 1531m. Aby się jednak wydostać z Kings Canyon w kierunku północnym, trzeba ubiegać się o zezwolenie które wydawane jest tylko autom z napędem na 4 koła. Myślę że trochę w tym jest przesady, bo droga rzeczywiście była „tarką”, ale osobowe auta aborygeńskie też tamtędy dawały radę przejeżdżać - nie tylko ja byłem bez zezwolenia :) W każdym razie dojechałem bocznymi dróżkami pod masyw góry, a po 11 godzinach wspinaczki byłem z powrotem.

Była to bezsprzecznie najtrudniejsza góra do zdobycia jak dotychczas. Nie tylko ze względu na najdłuższy dystans do pokonania (18 km/11 godzin), czy łączna ilość przewyższenia (ponad 1400m), lecz dodatkowo ze względu na zwalający z nóg wiatr, trudną nawigację oraz brak jakichkolwiek ścieżek - skakanie po skałach i torowanie drogi przez spinifex. W drodze powrotnej kwiczałem jak zarzynane prosię kiedy kolejna dawka trawy wbijała bezlitośnie swe ostre końcówki w moje krwawiące już nogi. Obandażowane nóg niewiele pomogło, w skórze było już setki malutkich igieł. Mimo że wyszedłem przed wschodem słońca i przerw miałem minimalnie, to ledwo zdążyłem przed zmierzchem. Na szczęście udało się wrócić w jednym kawałku, nasyconym pięknymi widokami.

 



powrót na początek strony