English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt



data startu aktywność miejsce z - do dni km km/ dzień komentarz
16.03 rower Mackay - Airlie Beach 2 151 76 Kupno używanego roweru
18.03 organizacja Airlie Beach 2 53 załatwianie i testowanie kajakowego sprzętu
20.03 czekanie Airlie Beach 7 60 czekanie na lepszą prognozę pogody
27.03 żeglowanie Whitsunday Islands Airlie Beach - Whitehaven Beach 1 63 żeglowanie z kajakiem na pokładzie
28.03 kajak, snorkel, pieszo Whitsunday Islands Whitehaven Beach - Airlie Beach 4 104 26 samotnie kajakiem z trekingiem po wyspie

Do Mackay miałem przesłać swój rower, ale niestety cennik kurierski praktycznie przewyższał wartość roweru. Ewelina dosłała mi więc tylko moje bagażniki, opony, pedały, narzędzia itp, a ja poszedłem znaleźć używany rower o pasujących parametrach do mojego osprzętu. W końcu kupiłem i szybko dojechałem do celu.

Airlie Beach zmieniło się odkąd robiłem tu kurs nurkowania 20 lat temu lub skydive 2 lata później. Teraz to prężna masowa machina turystyczna, żadna zapyziała dziura. Największą atrakcją regionu są pobliskie Wyspy Whitsundays, znane z pięknych kolorów, cudownych pustych zatoczek z białym piaskiem, dobrej do snorkelingu lub nurkowania rafy koralowej oraz oczywiście fenomenalnych łach wyrastających ponad turkusową wodę podczas odpływu.

Długo szukałem pomocy jakby tu można dorzucić taką atrakcję do mojej bezsilnikowej eskapady. Bo przecież jedyna firma wypożyczająca kajaki, zreszta za fortunę, odmówiła mi współpracy ze względu na brak odpowiedniego oceanicznego doświadczenia. Żaglówki też były raczej poza zasięgiem bo nikt nie przepłynie mi całości cieśnin z silnymi prądami bez włączenia napędu.

Mimo to próbowałem przez grupy Facebook. Większość ludzi odradzała lub niezrozumiała idei podróży bezsilnikowej, ale w końcu ktoś odezwał się że może będzie płynął kajakiem w podobnym czasie, ktoś że ma kajak dmuchany, itp. Nic powyższego jednak nie wyszło, ale nie miało to najmniejszego znaczenia gdyż odezwał się Rupert oferując pomoc. Nie tylko dzieląc się wiedzą na temat wysp lecz także dając mi kajak ze wszystkimi akcesoriami do dyspozycji.

Spotkaliśmy się następnego dnia po moim przyjeździe do miasteczka, wybrałem kajak, spakowałem jedzenie i wodę na ponad tydzień, kolejnego dnia testowałem załadowany sprzęt w marinie. Wszystko grało aby jutro już ruszyć, przygotowany byłem… tylko pogoda schrzaniła się kompletnie. Wiatr o prędkości ponad 20-25 węzłów i ponad 4 metrowe przypływy - absolutne NIE na wyjście z portu.

Grzałem tutaj 26 dni z rzędu bez odpoczynku tylko po to aby teraz bezczynnie czekać. I najgorsze że niewiadomo ile jeszcze, a ja nie jestem skonstruowany do bezczynnego siedzenia. Zacząłem więc szukać dodatkowych informacji na temat kajakowania po tutejszych wyspach. I to był błąd, bo jedyne czego dowiedziałem się to że akcja ratunkowa dla mnie już jest w drodze, że mój plastikowy kajak (sit on top) to zabawka a nie oceaniczny wyprawowy sprzęt, że nie dam rady tym cieśninom, prądom, wiatrom i przypływom, a na dodatek czekają na mnie krokodyle, rekiny i śmiercionośne meduzy. Na szczęście Richard (niedawno przepłynął kajakiem z Australii do NZ) poradził abym czekał, że dam radę, a kajak chociaż wolny jest bardzo stabilny.

Siedziałem miło u znajomych, potem w gościach w Warm Shower, gdzie ostatecznie pomagałem w pracach domowych, ogrodzie i przy budowie w zamian za pokój i wyżywienie. Zeszło mi bowiem całe 10 dni zanim wiatr się uspokoił. 10 dni czekania! Wszystko ma jednak swoje dobre strony - kajak bowiem stresował mnie niemożliwie, zapytałem więc Ruperta czy jest szansa na realizację kiedyś wspomnianej alternatywy pożeglowania. Kiedy tylko ustaliliśmy że na silniku wypłynie z portu, a ja potem dopłynę na łódkę kajakiem, zgodził się. Kurs w pierwszą stronę miałem w ciągu 5 godzin, a nie 4 dni kajakiem pod wiatr, poza tym bezpieczniej i przede wszystkim nowe doświadczenie. Katamaran sunął po tym pięknym terenie jak burza.

W końcu byłem tu. Na pełnych żaglach, pośrodku zielonej wody otoczonej górzystym wyspami. Zatoki cudowne, plaże dzikie, puste, wzywające. Jeden hals, drugi, kolejny, aż w końcu biel plaży Whitehaven poraziła mój wzrok swoją jasnością. Naprawdę trudno było mi uwierzyć że jednak tu jestem, na swoich warunkach siłami natury, a na dodatek za pożyczenie kajaku, sprzętu i pożeglowania tutaj, Rupert nie policzył mnie ani grosza. Po prostu bezinteresownie pomagał mi zrealizować moje marzenie.

Na plaży Whitehaven było setki turystów, poszedłem więc na spacer, a kiedy wróciłem raj był tylko dla mnie. Sam w takim miejscu! To samo zrobiłem rano tylko w odwrotnej kolejności, więc kiedy kolejne łódki pełne jednodniowych turystów przybijały do brzegu, ja zwodowałem kajak i odpłynąłem. Odpływ pchał mnie na północ, ja tylko delikatnie wiosłowałem po tej turkusowej wodzie mając zupełnie pustą plażę zaledwie kilkanaście metrów od siebie. Czy mogło być piękniej? Mogło, i za chwilę było!

Dopłynąłem do Hill Inlet w czasie odpływu i zobaczyłem to o czym marzyłem - łachy piaskowe wystające z turkusowej wody. Coś absolutnie przepięknego. Kolory wody z jej odcieniami mieszały się z piaskiem, zmieniały kolor w zależności od głębokości, a główny nurt rzeki meandrujący wgłąb dodawał tylko uroku tej mozaice. Wszedłem na punkt obserwacyjny aby zobaczyć to jeszcze z wyższa, jak cudownie! Wróciłem więc na kajak i odpaliłem drona, już brak mi słów. Na noc wraz z przypływem wpłynąłem w rzekę, a rano po pogonieniu paru płaszczek, wraz z nadchodzącym odpływem wróciłem do raju. I wszystko zacząłem od nowa, bo po prostu było zbyt pięknie aby stamtąd uciekać. Zresztą kolory przed i po maksymalnym odpływie są różne, więc miałem kolejny pretekst aby spędzić tu dzień dłużej.

Płynąc na północ wyspy powinienem robić to podczas odpływu, bowiem wtedy prąd morski niósł by mnie wraz z wiatrem (przewaga wiatrów południowo-wschodnich). Ale nie moja wina że w Hill Inlet zasiedziałem się zbyt długo, bo przecież warto było. Na szczęście płynąłem blisko brzegu, a ani wiatr ani różnica pływów nie były ogromne, więc spokojnie wiosłowałem przez cztery godziny. Kolejna tajemnicza plaża, zupełnie inny pryzmat. Tutaj w kemping Cairn wspiąłem się na punkt widokowy, a rano założyłem płetwy, maskę i rurkę - snorkeling był niesamowity, rafa na dojście z brzegu. To było moje ostatnie miejsce gdzie relatywnie bezpiecznie można było wejść do wody, chociaż trzeba było bardzo uważać na meduzy, zarówno te małe parzące Irukandji jak i te większych rozmiarów zabójcze Box Jellyfish (kostkowce).

Po zabawie na rafie popłynąłem do Zatoki Cid, która słynie z sporej ilości Bull Shark (żarłacz tępogłowy). Tam nikomu o zdrowych zmysłach wchodzenie do wody nie jest w głowie, więc mimo bardzo nieregularnych fal trzymałem kajak stabilnie i po wizycie jednego delfina bezpiecznie dotarłem do brzegu. Tam zdecydowałem się na ostatni z pięciu wytyczonych szlaków na Wyspie Whitsunday, tym razem na jego najwyższy szczyt. Nie trzeba chyba dodawać że widok z góry wart był trudu.

Pozostało wrócić na stały ląd. Wstałem dużo przed wschodem słońca aby zacząć jak wiatr jest mniejszy i przy okazji wykorzystać przypływ, bo ten trwał tylko do 7.56am. Wiosłowałem więc ile sił aby pokonać tą szeroką na kilkanaście kilometrów Cieśninę Whitsunday, chowając się za wysepki kiedy w końcu było to już możliwe. Początek był trudny, wysokie fale, wiatr i prąd znosiły mnie więcej niż się spodziewałem, ale z czasem zaczynałem ogarniać powrót i wraz z przesileniem pływu strona stałego lądu zaczęła się pomału przybliżać. W końcu bezpiecznie po 260 minutach 17km odcinek został za mną, a ja z ulgą odetchnąłem że bezpiecznie powróciłem. Jedynym kosztem jaki poniosłem to dwudniowe złe samopoczucie, prawdopodobnie dostałem pierwszej fazy udaru słonecznego.



powrót na początek strony