English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt



Film Etap VI

data startu aktywność miejsce z - do dni km km/ pełny dzień komentarz
31.05 wozek pustynny Pustynia Gibsona Patjarr - Gunbarrel Hwy 3 103 34 zatrucie, deszcz, słaby
3.06 wózek pustynny Old Gunbarrel Hwy Wanarn Turn off - Warakurna 5 152 32 bez 4 szprych w jednym kole
8.06 wózek pustynny Great Central/Tjukaruru Rd Warakurna - Kata Tjuta 7 307 44 Długie godziny marszu w zimnie
15.06 wózek pustynny Park Narodowy Uluru Kata Tjuta - Yulara 1 32 32 Przepiękna droga terenowa
16.06 Przygotowania Yulara   2 10    
Rozłożyłem namiot pośrodku pustynnego szlaku, kiedy w środku nocy budzi mnie czerwono-niebieski błysk świateł policyjnych. To niemożliwe, tędy nikt nie jeździ, a na pewno nie nocą. Jakiś czas potem siedziałem na posterunku naprzeciw policjanta. Za chwilę jak do tego doszło, wróćmy jednak do początku.

Kiedy doszedłem do osady Patjarr, wioska wyglądała na opustoszałą. Przeszedłem wokół paru domów, nawoływałem, i nic. Na szczęście po pewnym czasie ktoś mnie zawołał, a ja odetchnąłem z ulgą. Shane był pierwszą osobą którą zobaczyłem po 22 dniach nie widzenia żadnego człowieka. Od razu zaprosił do siebie, gdyż oznajmił, że w wiosce mieszka tylko on z żoną. Niestety oznaczało to też, że sklep od dawna już nie funkcjonuje.

Aborygeńska para od razu dała mi do dyspozycji pokój, udostępniła prysznic, dostęp do lodówki, czułem się u nich swobodnie. Oczywiście zaskoczyła mnie różnica między naszymi zachodnimi normami a ich nawykami na wielu płaszczyznach, ale nie mnie osądzać, za mało znałem się w temacie z ich punktu widzenia.

Przede wszystkim byłem głodny, ciało krzyczało o węglowodany, próbowałem ich nie objadać z wszystkiego, godziny mijały a ja dalej myślałem tylko o jedzeniu. I tak cały wieczór, jak i dzień następny, siedzieliśmy sobie przed domem ogrzewając się przy ognisku. Leniwie rozkoszując się nic nie robieniem. Spoglądaniem w siną dal. Przypatrywania się chodzącym po wiosce wielbłądom. Od czasu do czasu rozmawialiśmy, luźno, ze zrozumieniem. Szybko przekonałem się, że ci ludzie mają dobre serca, trzeba to tylko dostrzec. Na pożegnanie dostałem od Shane kij do samoobrony, który wystrugał z ciężkiego drzewa „mulga”, wspaniała pamiątka z tego miejsca. Natomiast Dadina kiedyś opowiadała o swoim tradycyjnym życiu na pustyni, co spisała jej znajoma w książce „Born in the desert: The land and travels of a last Australian nomad” by Marion Hercock with insights from Dadina Brown. Dla mnie lektura do obowiązkowego przeczytania. I najistotniejsze - Aborygeni oddali mi swoje zapasy jedzenia na osiem dni marszu (do następnego sklepiku), mimo że pod względem odżywczym wolałbym nieco bardziej urozmaiconą dietę, ale narzekanie w takich okolicznościach byłoby nie na miejscu. Nawet nie przyjęli zapłaty.

Po dniu odpoczynku ruszyłem dalej. Niedługo trwało a zaczął boleć mnie brzuch, potem dostałem biegunki, w końcu bolące kości i wymiotowanie. Jakby tego było mało to deszcz i zimno dobijały. A że namiot trochę już się wysłużył podczas 2013 bezsilnikowego przejścia Ameryki Południowej - tropik przeciekał, spałem więc w kapeluszu na twarzy, aby nie kropiło mi prosto na nią.

Kolejnego dnia przycisnąłem zdrowo, mimo iż dalej byłem chory, tylko po to aby dojść do zbiornika deszczówki - tutaj wymieniłem całą niesioną wodę, gdyż to ona najprawdopodobniej była przyczyną moich dolegliwości. Ale najpiękniejszym akcentem dnia było spotkanie swoich Aborygenów - „opiekun” wioski wrócił i dał Shanowi i Dadinie samochód do dyspozycji, aby pojechali do sklepu. Oczywiście mijając mnie zaproponowali, że kupią mi co potrzeba - dałem im gotówkę i po blisko 4 godzinach widziałem ich wracających wraz z moim kartonem owoców, słodyczy, chleba, wędlin, sera, Coli itp. Raj na ziemi, odżyłem!

Teraz miałem już iść spokojnie ciesząc się życiem. Niestety nie pisane mi to było. Ledwo tylko wkroczyłem na Old Gunbarrel Hwy, strzeliła mi druga szprycha. Och, pomyślałem, trzeba będzie się do tego zabrać. Niespełna godzinę później poszła trzecia, musiałem wiec działać od razu. I doznałem szoku - miałem ze sobą zapasowe łożyska, ośki, najodporniejsze dętki (nawet rurki basenowe gdyby brakło dętek i sposobów klejenia), opony, wykolejenie opon, nakrętki, śruby, podkładki, dwie pompki, dwa GPS w tym jeden z możliwością wysyłania SMS i „śledzenia” wyprawy, tel satelitarny, epirb (PLB, czyli osobiste urządzenie wzywania pomocy), oczywiście szprychy i… zgubiłem nakrętki do szprych! Na pewno były jeszcze w Newman, ale tutaj ich nie miałem po dwukrotnym przeszukaniu wszystkiego. Znalazłem natomiast dziury w torbach z narzędziami - prawdopodobnie zrobionymi przez spinifex podczas przedzierania się przez gęste krzaki na Talawana Track. Szlag by to trafił! Ależ błąd.

Nie mogłem wymienić szprych, postanowiłem więc naprężyć pozostałe - w ten sposób strzeliła czwarta, wszystkie z jednej strony piasty. To koniec podróży - pomyślałem. Jestem przecież na odludziu, co robić? Wymyśliłem cztery scenariusze - wzywać pomoc; zakładać plecak z wodą i dojść do najbliższej osady; przełożyć dwie szprychy ze zdrowego koła i mieć dwa niepełnosprawne; przenieść cały ciężar nad „zdrowe” koło a lekkie rzeczy trzymać nad kołem „chorym”.

Zdecydowałem się na ostatnią wersję, idąc tak, żeby chore koło było cały czas na płaskiej nawierzchni szlaku samochodowego, a tym zdrowym pokonywać wszystkie przeszkody drzewno-trawiaste. Oczywiście wiedziałem że tak daleko nie dojdę, więc wysłałem SMS do następnej osady czy aby jakiś turysta nie wybiera się w moim kierunku i nie przywiózł by z sobą zapasowych nakrętek do szprych. Niestety menadżer sklepo-gospody źle mnie chyba zrozumiał i zadzwonił na policję, a ta dała mi od razu znać że już do mnie jadą. Trochę zajęło mi wytłumaczenie im, że póki co jeszcze się przesuwam i mam pełno jedzenia i wody, więc ostatecznie policjantka odpisała, że w końcu ma całą korespondencję i wszystko gra.

Teraz ja źle zrozumiałem i gra oznaczało że i tak jadą mnie sprawdzić - to właśnie oni obudzili mnie o godzinie 22. Trochę pobłądzili, dlatego zajęło im dotarcie do mnie jakieś 8 godzin, ale zaskoczyło mnie jak dwóch oficerów było miłych i przyjaznych. Pogadali ze mną 15 minut i każdy wsiadł do swojego auta i odjechali. Szkoda tylko że nie przywieźli nakrętek do szprych, ale psychicznie zapewnili, że jeśli koło się rozleci to oni przyjadą aby mnie ściągnąć. To dało mi bardzo duży komfort psychiczny.

Za duży chyba, bo zacząłem wylewać wodę. Stwierdziłem że muszę odciążyć wózek do minimum wagi. I niemożliwe stało się możliwe - szedłem super ostrożnie, nasłuchując czy coś nie strzela, bardzo powoli przez odcinki trudniejsze gdzie chore koło musiało trochę podskakiwać na przeszkodach. Nie wiem jak to realne, ale przeszedłem trudny 140km szlak z kołem bez 4 szprych. Kiedy po 5 dniach dotarłem do Warakurna, policjanci bardzo się ucieszyli, zaprosili na komisariat na herbatę, podali załatwione nakrętki na szprychy!, a ja zadowolony ruszyłem ostatnie 100m pod gospodę - już bez uważania na nierówności nawierzchni - wtedy poszła piąta szprycha!

Koło wieczorem zostało naprawione - od razu z rana poszedłem dalej. Jakoś nie kręciła mnie Great Central Road, za dużo aut które mnie obdarowują kurzem. I tu niespodzianka - aut było tylko około 3 na godzinę, a po paru dniach wszedłem w górzysty teren - nie mogłem się nadziwić jak tam było pięknie. Bo przecież idąc widzę wszystkie kolory dnia - od wschodu do zachodu, wiec trafiają mi się te nieciekawe, jak i przecudne odcienie. Byłem wniebowzięty.

Jakby tego było mało, na granicy stanowej ze względu na zakaz przewożenia warzyw i owoców dostałem od ludzi ich zapasy, a potem podjechał Daniel. Gadka szmatka i zaufałem paramedykowi, wysłałem z nim do Yulara nadmiar swoich rzeczy - przecież tu na najgłówniejszy drodze nie potrzebowałem aż tylu rzeczy „na wszelki wypadek”. Poza tym dostałem zezwolenie na wejście do kolejnej osady aborygeńskiej Docker River, gdzie mogłem zrobić zakupy w supermarkecie - co prawda malutkim, i cholernie drogim, ale był przynajmniej jakiś tam wybór. No i smażony kurczak z frytkami - od dwóch miesięcy nie jadłem niczego podobnego.

No i kolejny cud - wózek był lekki więc szedłem szybciej. Zimno, więc krótkie przerwy. I coś mnie tknęło - jeśli będę szedł po ponad 10 godzin dziennie, a zatrzymań poniżej 3 godzin, to mam teoretyczną szansę aby zdążyć na wschód pełni księżyca tuż przed zachodem słońca przy majestatycznych skałach Kata Tjuta. Na dodatek w dniu swoich urodzin. No i wpadłem w wir rekordów - 9 lat temu mój największy dystans w ciągu jednego dnia z ciągnięciem wózka wyniósł 43km, tutaj mam najkrótsze dni roku, a ja rabię 47km, kolejnego dnia 52, a następnego rekordowe 54km. Ledwo chodzę, mięśnie bolą, stopy odpadają. W dodatku nie mogę szybko iść spać bo w wioskach aborygeńskich nie można kupić alkoholu metalowego (do mojego systemu gotowania), więc każdego wieczoru muszę nazbierać drewna i rozpalać ognisko (czasochłonne i nieprzyjemne jeśli wiał mocny zimny wiatr). Chociaz to pozwoliło wygrzać zmęczone mięśnie. Zasypiam po 22 a 7 godzin później znów akcja zbierania się. A nad ranem temperatura bliska zeru - wszystkie ciuchy na sobie, włącznie z czapką i rękawiczkami. Łatwo nie było.

Czy warto było? Absolutnie tak! Do Kata Tjuta przybyłem wcześnie, przeszedłem więc jeszcze wszystkie oficjalne szlaki turystyczne, prawie biegnąc niestety, aby wieczorem relaksować się przy punkcie widokowym zachodzącego słońca. W tym dniu również wschodzącego księżyca. W fajnym towarzystwie, z przegryzkami i winem. Kocham życie, dzień był przecudowny.

W nocy wszedłem na starą ścieżkę prowadzącą z Kata Tjuta do ośrodka Yulara. Domyślałem się że nie jest to droga dozwolona dla turystów, przekradałem się więc w nocy koło obozu pracowników parku jak złodziej. Po cichu, bez użycia kijków, bez oddychania na paluszkach. Kiedy byłem w bezpiecznej odległości, rozbiłem obóz. Następnego dnia szedłem od strony południowej przy potężnych skałach Kata Tjuta, droga zarośnięta, ale skały wspaniałe, a przede mną zaczął się wyłaniać Uluru. Był to jeden z najpiękniejszych szlaków w moim życiu, szczególnie kiedy czerwona ścieżka poprawiła się jakościowo i mogłem już tylko podziwiać widoki.

Wieczorem dotarłem do resortu Yulara. W międzyczasie Daniel zaryzykował i zaprosił mnie do swojego domu - miałem gościnę z prawdziwego zdarzenia, z jedzeniem, wyjściem na kolację, własnym pokojem, beztroskimi pogawędkami, itp. Czułem się z jego rodziną swobodnie, nie wspominając że Daniel pomagał mi jeszcze z logistyką odbioru roweru, wysłania wózka, paczki z jedzeniem itp. W klinice poszedłem się zważyć - już po dobrych kilku dniach wchłaniania masowych ilości pożywienia waga wskazała tylko 67kg (ruszyłem przy 72). Strach pomyśleć ile ważyłem po pustyni?



powrót na początek strony