Film etap XX & XXI
data startu | aktywność | miejsce | z - do | dni | km | km/ dzień | komentarz |
30.12 | windsurf, rower | Jez. Tugerrah | The Entrance - San Remo | 1 | 38 | ||
31.12 | odpoczynek | San Remo | 2 | 0 | Nowy Rok u znajomych | ||
2.01 | windsurf, rower | Jez. Macquarie | San Remo - Minimi | 1 | 55 | ||
3.01 | rower, szczydła | Minimi - Hawks Nest | 2 | 95 | 38 | ||
5.01 | kajak | Park Narodowy Myall Lakes | Hawks Nest - Bungwahl | 3 | 55 | 18 | Z rodziną i znajomym |
8.01 | odpoczynek | Park Narodowy Myall Lakes | Bungwahl | 1 | 4 | Z rodziną i znajomym |
Stanąłem nad brzegiem jeziora i zastanawiałem się, czy na pewno dam radę przekroczyć je na windsurfingu. Wiatr tego dnia był silny, nie dodawał komfortu. Jakby nie patrzeć, nie pływałem na desce od 23 lat, nie licząc sprzed miesiąca godzinnej lekcji przypominającej podstawy.
Miałem jednak to szczęście, że na miejsce przyjechał Lyndon, doświadczony lokalny windsurfer. Wyciągnął 2 deski, 3 żagle, a po krótkich testach dopasował do mnie najodpowiedniejszy zestaw uwzględniając moje umiejętności i siłę wiatru. Mało tego, Lyndon towarzyszył mi przez pierwszy kilometr trasy, co znacznie podniosło mi morale, a na końcu przygody z windsurfingiem przyjechał pokręcić dronem moje wygibasy.
Nie było jednak wcale tak łatwo dopłynąć do celu, gdyż końcówka była zupełnie pod wiatr, trzeba było kilka razy halsować. Ale udało się, mogę więc potwierdzić, że raz nauczona zręczność pozostaje w nas do końca życia, tak jak z jazdą na rowerze - tego się nie zapomina.
Na czas noworoczny zadomowiliśmy się u Gustawa i jego rodzinie w San Remo. Był to czas beztroski, z sylwestrem spędzonym na pogawędkach, z polską muzyką, jedzeniem i wódką. Rok 2022 był rewelacyjny, więc nadzieja wielka, że 2023 będzie jeszcze piękniejszy.
Rowerem dotarłem na południowy brzeg Jeziora Macquarie. Żona dowiozła sprzęt windsurfingowy, a ja ponownie wskoczyłem na deskę. Początkowo płynęło się nieźle, ale po czasie wypłynąłem na środek akwenu, gdzie wiatr grzmiał z prędkością w porywach powyżej 15 węzłów, a do tego mnóstwo łódek motorowych potęgowało fale, które mnie wywracały. A w takich warunkach podniesienie żagla i ponowny start odbierało mi już nadszarpane siły. Musiałem odpocząć, ręce bolały, coraz częściej wpinałem się w trapez, który był częstą przyczyną moich upadków do wody - po prostu przy niespodziewanym podmuchu pociągał mnie do przodu za sobą. Tego dnia w wodzie wylądowałem około 10 razy, a i tak odcinek 16 km pokonałem tylko w dwie godziny. Frajda była!
Potem nie wiem co mi odbiło, ale wymyśliłem sobie że będę szedł na szczudłach. Problem w tym, że pierwszy raz w życiu założyłem je dwa dni wcześniej. Może z balansem nie miałem problemów, ale taki marsz wymagał wiele wysiłku, a najgorsze, że nie mogłem się zatrzymać jeśli w pobliżu nie było jakiegoś drzewa lub znaku. Nie mogłem też usiąść, podnieść upuszczanej rzeczy, a obtarcia na łydce bolały niemiłosiernie. Z tych powodów zdecydowałem się po dwóch dniach dać sobie spokój ze szczudłami - fajna zabawa, ale 8km mi wystarczyło.
Dotarliśmy do Parku Narodowego Myall, gdzie dołączył do nas Radek, który przywiózł kajaki pożyczone od wyśmienitego kajakarza Richarda (który w tej chwili wiosłuje samotnie z Australii do Nowej Zelandii). Wyczekaliśmy aż będzie nadchodził przypływ, bo musieliśmy powiosłować pod prąd rzeki, a tak było łatwiej. I pierwszy nocleg okazał się najlepszy - sami w lesie (Ewelina z Natanem doszli 2km drogą), z ogniskiem, w spokoju i przy śpiewach ptaków.
Następnego dnia przepłynęliśmy z Radkiem pierwsze jezioro, ale już na węższym odcinku do kajaka dwuosobowego wskoczył Natan, a kolega męczył się w zbyt zwrotnej jedynce. Synek cieszył się niemożliwie, pomagał też z wiosłowaniem, biliśmy nasze rekordy prędkości, bujaliśmy się na falach z motorówek, oglądaliśmy kaczki i kormorany.
Rankiem wiał potężny wiatr, ale kontynuowaliśmy razem wzdłuż brzegu. Potem Natan zamienił się z Radkiem i wypłynęłyśmy na otwarte jezioro, gdzie na samym jego środku złapał nas sztorm. Wiatr gwizdał przeraźliwie, mgła utrudniła nawigacje, ulewa nas zalewała, ale najgorsze były fale, bo próbowały zalać kajak. Tak przepełnieni próbowaliśmy z Radkiem dopłynąć do brzegu, ale to oznaczało kurs bokiem do tych pół metrowych fal - parokrotnie tak nami pokołysało, myślałem że się przewrócimy. Aczkolwiek od tej pory nie płynęliśmy już na azymut, tylko drogą bardzo okrężną, bo trzymaliśmy się linii brzegowej. Przypominało mi to zgrozę z Afryki Południowej gdzie 2km od brzegu fale wyrwały mi i Ewelinie kajak, dryfowaliśmy w zimnym oceanie znanym z wielkiej koncentracji rekinów żarłaczy ludojadów (Boże, co za nazwa!). Od tej pory Ewelina nie wsiądzie ze mną do kajaka, ale na szczęście zaufała mi aby wziąć syna na bliższe brzegom przygody.
Na ostatnim kempingu zostaliśmy dwie noce, aby trochę bardziej nacieszyć się sobą. Graliśmy w kości, w piłkę, badmintona, niekończące się rozmowy, po prostu super czas ojca z synem i męża z żoną. Urlop Eweliny jednak się kończył i musieli się zbierać, ale tym razem zobaczymy się już wkrótce, pożegnanie nie było więc bolesne.