English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt



Film Etap IV

data startu aktywność miejsce z - do dni km km/ dzień komentarz
18.04 rower Gascoyne Mt Augustus - Eco Retreat 5 426 85 dużo bezdrożami
23.04 rower i pieszo Karijini Eco Retreat - Mt Mehhary 3 158 53 Wąwozy Hannock, Weano, Joffre, Knox
26.04 rower i pieszo Mt Mehhary - Newman 1.5 166   Wspinaczka na Mt Mehhary
27.04 organizacja Newman   3.5 15   przygotowania wózka pustynnego
1.05 rower Pilbara Newman - Len Beadel 2 211 106

Jazda rowerem jaką doświadczyłem w 2021 i 2022 to istne zderzenie dwóch różnych światów. Nazywają się tak samo, ale poza paroma wspólnymi cechami konstrukcyjnymi, kolarstwo triatlonowe i turystyczne są nie do porównania. I nie chodzi tu tylko o prędkość.

 

Nigdy nie sądziłem, że przejazd z Mt Augustus na rowerze może być emocjonującą przygodą. Jechałem głównym szlakiem pomiędzy dwoma atrakcjami turystycznymi pw czasie wakacji szkolnych. Jak bardzo się myliłem, znowu.
Sam tor był kamienisty, piaszczysty lub błotnisty, z niekończącymi się kanałami powodziowymi do pokonania. I nie mogłeś wziąć rozbiegu z górki, gdyż na samym dole zawsze czekała niewiadoma - głęboka wyrwa, kamienie, gałęzie lub woda i piach. Na takim odludziu nie mogłem sobie pozwolić na upadek z konsekwencją jakieś poważniejszej kontuzji. Sfrustrowany zrobiłem zaledwie 81km w 6.5 godzin aktywnego pedałowania. Szybciej biegam!

Jakby tego było mało to w nocy padało. Nie było już sypkiego piasku - było błoto! Ono zapychało w rowerze co się dało - koła zastrajkowały i nie chciały się luźno toczyć. Zapchały się też cleats, nie mogłem więc ciągnąć podczas pedałowania, a to spora strata energii. Na kamieniach przedni hamulec odmówił posłuszeństwa i notorycznie podczas podskoków sprzężynki wyskakiwały - pozostało jechać tylko z tylnym hamulcem. Czy jest jeszcze sens dodawać, że na tych rzadkich fragmentach z twardszą nawierzchnią wyraźnie czułem jazdę pod wiatr? Drugi dzień był gorszy od tragicznego dnia pierwszego.

Po kolejnej nocy przyszedł czas zapytać się na farmie czy mogę skrócić drogę przez ich posiadłość, bo wiem że nie lubią podróżnych w autach terenowych. Niestety brama była zamknięta na kłódkę z napisem „to nie droga do Paraburdoo”. Uh, pojechałem wiec dalej i bazując na swojej mapie topograficznej skręciłem w ledwie widniejący trakt, który doprowadził mnie do rzeki. I całe szczęście że zabrałem całe 6 litrów wody, bowiem za rzeką dróżki po prostu już nie było. Od tej pory zacząłem przekraczać teren na azymut. Z rowerem pod ręką.

Długo zajęło mi połapanie się w terenie. Większości dróżek istniejących na mapach po prostu już nie istniała, musiałem więc improwizować. W końcu zorientowałem się, że teren blisko zaznaczonych na mapie potokach jest bardzo porośnięty krzakami i poprzecinany mnóstwem wąskich, ale głębokich koryt. Z kolei górki były niezmiernie kamieniste, wybierałem więc pomiędzy tragicznym a masakrycznym terenem. Z czasem nauczyłem się gdzie rower może pojechać nawet, pedałowałem więc po bezdrożach omijając drzewa, krzaki, pnie, patyki, kamienie, koryta, kępy traw czy sypki piasek - slalomowałem jak naćpany wąż, ale jak mawiał ojciec: „lepiej źle jechać niż dobrze iść” - a z pewnością szybciej. Napotykałem na swojej drodze płoty, czasami z bramą, czasami trzeba było wszystko rozpakować i przerzucać przez druty kolczaste. Dzień trzeci był gorszy od drugiego.

Ścieżka prowadziła prosto, powinno już być ok. Ale nie było - poza tym że dróżka była piaszczysta i więcej pchałem niż jechałem, to nagle skręciła nie w tym kierunku co trzeba. Siadłem więc planując kolejną przeprawę „na skróty”, kiedy to podjechał samochód - Peter był pierwszą osobą którą zobaczyłem od 71 godzin. Z początku nie był zadowolony, gdyż był menadżerem tego rancza, a ja nie miałem jego zgody. Po wyjaśnieniach podaliśmy sobie ręce i wytłumaczył mi dalszą drogę, tak abym nie wkurzył kopalni, która dzieliła mnie od miasta. Rozumiem ich niechęć - właściciele aut terenowych niszczą drogi i płoty, na szczęście rower szkody mu nie narobi. Z nawigacją nie miałem już większego problemu, chociaż czterokrotnie przekraczałem bramy gdzie z przeciwnej strony były zakazy wjazdu bez autoryzacji kopalnianej, ale jakość drogi przeszła najśmielsze oczekiwania - mimo niskiego ciśnienia w dętkach, po 8 godzinach walki zrobiłem 41km ze średnią prędkością 7.9km/h! Jeden podjazd miał 20% nachylenia, to jakaś masakra. Dzień czwarty był gorszy od trzeciego.

Mimo wszystko ten wariant wart był wysiłku. Było stresująco ale ciekawie, a przy okazji skróciłem drogę o 160km, zaoszczędziłem przynajmniej jeden dzień monotonnej jazdy. Do tego z szacunkiem szanuję ten kupiony tanio używany rower, że też się nie rozleciał, co prawda lepiej było mieć opony szersze niż 38mm, ale uważam że zakup (droższych niż cały rower), ale super odpornych na przekucia opon (Schwalbe Marathon Plus) to najlepsza inwestycja na tym etapie podróży.

Będąc już na asfalcie wspiąłem się kilkaset metrów do góry i wjechałem do Parku Narodowego Karijini. Według mnie to jeden z najpiękniejszych parków Australii (a mamy ich ponad 500), który swoją oryginalność zawdzięcza dzięki cudownym formacjom skalnym tworzącym niepowtarzalne wąwozy. Witam w raju!

Z kempingu wyjechałem przed wschodem słońca. Po godzinie pedałowania w końcu zszedłem do Wąwozu Hannock, miałem go tylko dla siebie. Po prostu się zrelaksowałem i rozkoszowałem pięknem i spokojem chwili. Porobiłem zdjęć co niemiara, a potem zaatakowałem kolejny wąwóz, który też był tylko dla mnie. Nie do wiary, dopiero po 9 rano przyszedł tłum. Mimo że miejsce nadal było przepiękne, to od wtedy już magia miejsca prysnęła - krzyki zagłuszały spokój. Ale nie szkodzi, to jest wkalkulowane, pozostaje się cieszyć że bardzo mało turystów zmusza się do wczesnego wstawania - ich strata mój zysk.

 

Następnego poranka sytuacja niemal identyczna - pierwszy wyjeżdżam z kempingu, a w Wąwozie Knox spędziłem 3 godziny dzieląc go tylko z jeszcze jednym fotografem. To jest raj dla ludzi lubiących robić zdjęcia. Niestety popołudniu wąż ugryzł tutaj jedną turystkę i zrobiła się wielka akcja ratownicza.

 

Na zakończenie pojechałem pod górę Mt Mehhary (1249m). Nie chciało mi się jechać na około asfaltem, zdecydowałem się znowu na wersję przygodową. I te ciągłe decyzje do podejmowania - tą czy tamtą ścieżką, na przełaj czy czekać a nuż jakaś nowa dróżka się pojawi (drogie mapy topograficzne są bardzo nieaktualne). Obszedłem zamkniętą bramę kopalnianą, aby po chwili wpaść na grupę pracowników - o dziwo mogłem przejść, dostałem wody, pamiątkowe wspólne zdjęcie i na pożegnanie id szefa brygady „idź już zanim będę miał kłopoty”.

Decyzja - na przełaj. Z początku szło się nieźle, ale po jakimś kilometrze pojawił się spinifex (bardzo ostra trawa), kuł mi kostki, kwiczałem z bólu. Jednak najgorsze było prowadzenie roweru przez to - albo ja musiałem wydeptywać w spinifex, albo przechodziłem obok a rower trzeba było mocno przeciągać przez te strome kępki. Wymagało to sporego wysiłku aby taki załadowany rower przeciągnąć. Poza tym musiałem patrzyć się na węże na ziemi i pająki w powietrzu. Ale nie było aż tak źle, przesuwałem się 2km na godzinę. W każdym razie przetarłem się na druga stronę, znalazłem trakt widmo, znowu na przełaj i ostatecznie znalazłem się pod górą.

Na Mt Mehhary (1249m) wspinałem się nocą aby z wierzchołka oglądać wschód słońca. Na gorze pierwszy raz w tej podróży założyłem bluzę, w końcu na najwyższym szczycie Australii Zachodniej wygwizdów był niesamowity.

Ze zwierzęcych nowości:
Często przejeżdżałem blisko krowich stad, zwykle uciekały. Raz jednak zorientowały się zbyt późno i w popłoch wpadły jak już przejeżdżałem obok. Jeden byczek się wystraszył, zniżył głowę i zaczął lecieć na mnie - krzyknąłem jak z armaty i zadziałało. Jednak mogło być gorąco.
Pierwsze wielbłądy - dostojne.
Rano odwiedził mój obóz dingo. Trzymał dystans, ale ciekawość i zapachy nie pozwoliły mu łatwo odejść.
Podczas przedzierania się przez zarośla musiałem patrzyć w dół na węże. Jednak rowerem i samym sobą strącałem pajęczyny, byłem cały pokryty w klejącej mazi. Raz jednak poczułem na twarzy schodzącego z mego kapelusza pająka - mimo że nie mam arachnofobii, przyjemne to nie było.



powrót na początek strony