English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt



Film Etap IX

data startu aktywność miejsce z - do dni km km/pełny dzień komentarz
24.07 wózek pustynny Trakt Old Andado Farma Allambie - Skraj pustyni 3 97 32 Drogą szutrową
27.07 wózek pustynny Pustynia Simpsona Skraj pustyni - Studnia Purni 10 233 24 Na przełaj bez szlaku
6.08 wózek pustynny Pustynia Simpsona Studnia Purni - Rzeka Macumba 4 96 24 Na przełaj bez szlaku

Pustynia Simpsona (Arunta) jest dla mnie wyjątkowa. To tutaj ponad 15 lat temu po raz pierwszy samotnie z ciężkim 38kg plecakiem stawiałem pierwsze pustynne kroki. To tutaj widziałem ciągnące się na setki kilometrów równoległe wydmy, w dodatku z piekielnym czerwonym piaskiem. W końcu nadszedł czas aby przejść ją na własnych zasadach - wymyśliłem że zrobię to bez używania dróg i bez pomocy innych.

Szedłem szlakiem Old Andado i pomału znikały wzgórza, kończyły się drzewa, zaczęły natomiast wydmy. Dotarłem do skraju pustyni. Tutaj skręciłem w bezdroża i od razu miła niespodzianka, gdyż miałem twarde podłoże, mało roślinności, po prostu szybkie i przyjemne przejście. Byłoby gdyby…

Już pierwszego dnia odkąd zszedłem z drogi dokonałem masakrycznego odkrycia - gdzieś zapodziała się cześć mojego jedzenia. Nie miałem śniadań, zupek i deserów, łącznie 10,000 kalorii (później okazało się, że pudło umknęło naszej uwadze przy przenoszeniu go z hostelu do samochodu, który dowiózł mi wózek i osprzęt 114km od Alice Springs, dokąd ja dojechałem rowerem).

Drugiego dnia dostałem gumę w oponie, a trzeciego poszła szprycha, zepsuło sie wejście USB w kablu do baterii słonecznej, zawiesił mi się excel gdzie notuję wszystkie informacje oraz zgubiłem łyżkę (od tej pory przez pare tygodni jadłem łopatką do kopania dołków w miejscach ustronnych). Czwartego dnia powtórka z rozrywki - guma, mimo iż wypatrywałem tych małych mocnych patyków wystających z ziemi, a nazajutrz złamana szprycha, a przecież w Alice Springs zaniosłem oba koła do profesjonalnego serwisu. Siódmego wyciągałem kawałek drewna z opony, a dziewiątego kolejna szprycha i urwana gumka w ochraniaczach na nogi. Następnego dnia pękła obudowa zegarka oraz wózek przewrócił się na bok, po nocy spotkanie agresywnego węża i zgubiony sandał. 12 dnia kulminacyjna wywrotka oraz strzelona kolejna szprycha. Nie wiem dlaczego w ostatnie dwa dni nic złego się nie wydarzyło.

To może po tych licznych awariach i czasie spędzonym na naprawach coś pozytywnego? Natura. Każdego ranka przed wschodem słońca i wieczorami po zachodzie nie było żadnych dźwięków, cisza idealna. Bez wiatru, insektów, czegokolwiek. Niesamowite!
Ciekawe były tez ptaki - przepiękne zielone malutkie, latały w małych grupkach, ale raz widziałem je (i słyszałem) w tysiącach - myślałem że to samolot gdzieś w pobliżu, a to chmury trzepoczących skrzydeł, coś nie do opisania.
Jeszcze bardziej zaintrygowały mnie młode ptaszki które żyły na ziemi, a nie na drzewach. Kiedy szedłem zwykle wystrzeliwały metr ode mnie w górę jak z procy, ale bardzo często taki osobnik nie potrafił jeszcze latać, wiec uciekał i krył się za spinifexem. Kilkadziesiąt razy biegły ile sił w nogach i w końcu wzlot - jestem przekonany, że był to ich pierwszy lot w życiu.

Simpson był zupełnie inny niż Gibson czy Mała Piaszczysta. Przede wszystkim bardziej przewidywalna - z jednym wyjątkiem zniknięcia wydm a pojawieniem się kamienistego kanionu, to poza tym były to mniejsze lub większe piaszczyste równolegle wydmy. Niektóre ciągnęły się kilkadziesiąt kilometrów, inne tylko parę. I tylko pierwsze trzy i ostatni dzień odległości między wydmami były duże, a teren pomiędzy nimi w miarę płaski i pozbawiony bujnej roślinności. Niestety pozostałe 10 dni były męczarnią, szczególnie w połączeniu z problemami sprzętowymi oraz głodem (miałem zapasowe szprychy i dętki więc awarie rozwiązywałem, a jedzenia wziąłem trochę więcej niż na Gibson, było więc źle ale nie tragicznie). Muldy z krzakami lub spinifexem, do tego częste podejścia. Nauczyłem się, że zwykle najmniej zaorany teren występował po wschodniej stronie dużych wydm, ale wydmy się rozdwajały, kończyły, wznosiły itp, trzeba było walczyć o teren od początku. Dochodziło do paradoksu - czym więcej kilometrów pokonałem w ciągu dnia, tym mniej byłem zmęczony, bo to oznaczało lepsze tempo czyli mniej zapierania się i przeciągania wózka na siłę.

Zaskoczyła mnie też zmienność pogody - w sumie była dobra i w dzień nie było ani zimno ani gorąco, ale nad ranem raz miałem -3 stopnie, a pare dni później ponad 20. Jednego dnia też pokropywało, a następnego byłem dosłownie przemoczony z wilgotności - w te dwa dni bez słońca wypiłem ponad 20 litrów wody.

Nie spotkałem wielu ludzi. Pierwszy raz czwartego dnia marszu po bezdrożach, kiedy to przecinałem Madigan szlak dla samochodów terenowych. Potem po 6 dniach zatrzymałem się przy naturalnej studni artezyjskiej Purni, przecinając szlak French Line, no i nie byłem tu jedyny. Ludzie oferowali mi łyżkę, jedzenie lub wodę deszczową, ale zgodnie z zasadą pokonania pustyni bez pomocy nic nie mogłem przyjąć, mimo iż każdego wieczoru zasypiałem przy piszczącym pustym brzuchu. Nabrałem też wodę z Purni, gdzie strzelająca w górę jest prawie wrzątkiem, a wysoko mineralny smak pozostawia wiele do życzenia.

 

Ale w końcu, nie licząc pierwszych trzech dni kiedy traktem dochodziłem na skraj pustyni, po 14 dniach i 329 km doszedłem do rzeki Macumba. To południowa granica Arunty, zresztą teren zmienił się jak nożem uciąć. Przekroczyłem, szacuję, około setki wydm, wypiłem nieco mniej litrów wody, ludzi spotkałem w dwóch punktach. Miałem dużo wody więc stres był dużo mniejszy niż na poprzednich pustyniach. Kiedy zobaczyłem pierwsze drzewa i płot dla bydła, triumfalnie zakrzyczałem - bardziej z ulgi niż z dumy, ale satysfakcja pozostała. Mimo z był to koniec pustyni, do najbliższego sklep namolnej dalszej trasie pozostało ponad 400km :)

Informacja dodatkowa- Węże.
Idąc po wszystkich piaszczystych pustyniach w życiu nie spotkałem nigdy węża. Z dosyć prostej przyczyny - zbliżając się na nogach gad wyczuje zapach lub wibracje podłoża o wiele w wcześniej i zdąży się skryć. Wyjątek stanowi Death Adder - ten gatunek z drogi nie schodzi, czeka sobie zwinięty w kłębek w ukryciu (np. w spinifexie) i imituje ogonem brzęczenie owada. Nigdy nie chciałbym go spotkać w naturze.


Łatwo więc można sobie wyobrazić moje zdziwienie kiedy wspinając się na wydmę kątem oka zobaczyłem coś ruszającego się - patrzę, a tu mały wąż pełznie w moim kierunku z uniesioną i dziwnie splaszczjoną głową. To był sygnał gotowości bojowej. Natychmiast zadziałały dwa instynkty - pierwszy szukał rękoma aparatu fotograficznego, a drugi kazał znieruchomieć nogami, ale kiedy wąż Desert Banded nadal zbliżał się na odległość pozwalająca mu na skuteczny skok, już nie dalej niż metr ode mnie, samoistnie się cofnąłem. Wtedy piękna bestia przyjęła postawę zasadniczą i wśliznęła się w najbliższą kępę spinifexu.

Co robić jeśli zostalibyśmy ukąszeni? W Australii odpowiedź jest w miarę prosta - założyć opatrunek uciskowy i za żadne skarby nie ruszać ukąszoną kończyną. To pomoże nawet na najbardziej jadowite tajpany.

A dlaczego to działa tylko na Antypodach? Bo mamy tyle szczęścia, że tutejsze węże mają krótsze zęby jadowe nich ich koledzy z innych kontynentów, co powoduje że jad może zostać nam wstrzyknięty do układu limfatycznego, a nie do krwiobiegu. A limfa działa jak pompa, czyli jak nie ruszamy mięśniami to jad nie będzie się dalej przesuwał. Ucisk dodatkowo pomoże zneutralizować truciznę (dlatego zestaw na węże to po prostu 3 elastyczne bandaże). Poza tym obecnie w kraju jest jeden uniwersalny antidotum na wszystkie rodzaje węży, nie trzeba już wiedzieć jaki konkretnie gatunek nas użarł.

Mówi się że w ciągu roku nawet 100,000 osób umiera na świecie w wyniku ugryzienia węży, a w samej Australii notuje się średnio tylko 2-3 zgony. Nie ważne więc, że mamy najbardziej jadowite węże świata - trudno je spotkać w terenach dalekich od cywilizacji, a jeśli będziemy mieli pecha, to łatwo zapobiec najgorszemu



powrót na początek strony