English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt

Azja Środkowa 2009

Wstęp >> Gruzja Armenia Azerbejdżan Iran
Turkmenistan >> Uzbekistan Tadżykistan Afganistan Kirgizja
Kazachstan >> Rosja Mongolia Zakończenie Kosztorys

Mongolia

10.09 do 5.11.2009, 55 dni, kurs bankowy 1 € = 2,140 T (Tugrik)

Poniższy tekst robiłem z pomocą Eweliny, która przygotowywała tekst o Mongolii do książki "Przez Świat". tom XIV .

wioska Sagsaizwiedzanie – Mongolia to kraj jedyny w swoim rodzaju, jest niepowtarzalna. Niezwykli są jej mieszkańcy oraz dzika przyroda. To państwo o najmniejszym zagęszczeniu na świecie, 1.6 osoby na kilometr kwadratowy (1.5 miliona kilometrów kwadratowych zamieszkuje 2.5 miliona ludzi, z czego blisko połowa żyje w stolicy). Poza tym więcej Mongołów mieszka poza granicami swojego własnego państwa, aniżeli w Mongolii – aż 3 miliony żyje za granicą, głównie w Rosji i w Chinach. W dodatku spora część ludzi to nadal prawdziwi nomadowie – nieustannie wędrujący z miejsca na miejsce, w poszukiwaniu lepszych pastwisk dla swoich zwierząt (dlatego też nie widać z nimi świń czy kur, gdyż te zwierzęta nie nadają się na wędrówki). Przemieszczają się średnio 3-5 razy w roku, a złożenie jurty to zaledwie parę godzin pracy. W Mongolii praktycznie nie ma płotów, bo prawo głosi, że gdzie się rozbijesz, tam twoja ziemia. To trzeba nazwać po imieniu – wolność (rzecz nieznana w krajach rozwiniętych). Ale życie tam wcale nie jest łatwe – prawie połowa kraju to pustynia, a w pozostałej części dominują mało urodzajne stepy i góry. Jeśli dodać iż jest to jeden z najwyżej położonych krajów na świecie (średnia 1580m npm), to nietrudno wyobrazić sobie jak srogie warunki panują tu zimą, sadów owocowych tu nie uświadczysz. Dla nas przyjazd tutaj był jak przejście do innego świata. Zaczynaliśmy podróż poślubną w Gruzji i przejechaliśmy przez dziewięć byłych republik radzieckich – gdzie często czuliśmy się jak byśmy powrócili do dzieciństwa. Nagle nasz rosyjski nie działa, nie potrafimy przeczytać menu, z którego zniknęła wołowina. W poprzednich krajach byliśmy jedną nogą w domu. Tutaj jesteśmy "gdzieś indziej".

bank w OlgiZaczęliśmy nasze zwiedzanie kraju od skrajnie zachodniego aimagu (województwo), Bayan-Olgii. Ku naszemu zdumieniu, 90% populacji tego regionu stanowią Kazachowie. Dodać tu należy, że Mongolia i Kazachstan nawet nie graniczą ze sobą - dzieli je 20 km odcinek Rosji i Chin. Ludzie powiadają, iż tutaj właśnie jest ostatnia ostoja tradycyjnej kultury kazachskiej, gdyż ta w Kazachstanie została już zniszczona przez bolszewików. Podobało nam się małe miasteczko Olgi, pełne jurt i domków, z krową wyjadającą śmieci pod głównym bankiem i bazarem, na który trzeba zapłacić bilet wstępu oraz ludźmi poubieranymi w "dole" - tradycyjne mongolskie "szlafroki" - ciepłe i błyszczące jedwabiem ze złotem. Najciekawiej wygląda zakurzony zachód słońca odbijający się we wznieconym przez wiatr kurzu dróg. Śpimy w jednym z takich biednych domków u amerykańskiej wolontariuszki z Peace Corps (Siły Pokojowe). Mieszkanie ogrzewa się piecami na drewno lub węgiel, wodę trzeba nosić ze studni, a do toalety, ogromnej dziury w podłodze drewnianej przybudówki, trzeba iść 100 metrów. Na prysznic chodzi się, tak jak całe miasteczko, do łaźni miejskiej. Też poszliśmy, tylko od razu zaszaleliśmy i zamówiliśmy sobie saunę na godzinę (4000 T/ os lub 6000 T/ 2os - 2 lub 3 €; prysznic 1000 T - 0.5 €). Wreszcie się wygrzaliśmy, bo w Mongolii panują temperatury jak na Syberii.

Słyszeliśmy, że w tym regionie żyją słynni na cały świat „eagle hunters” (polujący z orłami). Od wieków miejscowi chwytają i trenują orły, które później są wykorzystywane podczas polowań. Prawdziwe polowania odbywają się tylko zimą. My byliśmy jesienią, ale mimo to i tak polecam to zobaczyć. Poszliśmy więc do agencji Blue Wolf Travel. Właściciel pomylił się przy kalkulacjach i później, kiedy znaleźliśmy innych podróżników chcących podzielić koszty wycieczki, zachował twarz i ostatecznie zaakceptował podane nam ceny. Zapłaciliśmy więc 29,000 T (54 €) za jeepa na 2 dni (rozłożone na 4 osoby – ale normalnie jeep kosztuje 54 € na jeden dzień i bodajże kolejne 27 € za drugi dzień), 14,500 T (7 €) za przewodnika z orłem/ 4os i po 14,500 T (7 €)/ 1os za własnego konia. Całość na osobę wyniosła więc blisko 50,000 T (23 €). Opcje noclegu i wyżywienia wzięliśmy dodatkowo – 3.5 € za noc, plus 2 posiłki dziennie (3.5 €/ dzień/ 1os), ale wzięliśmy ze sobą swoje warzywa, które wrzuciliśmy do garnka gospodarzy. Z Olgi pojechaliśmy jeepem w kurzu, wioska Sagsaiprzez góry, do wioski Sagsai. Właściwie to nie była wioska, tylko rozległe pustkowie usiane białymi kropkami jurt i tysiącem maleńkich kropeczek - owcami, końmi i jakami. Co to jest jak? Zwierzę przypominające żubra, a trochę krzyżówkę krowy i owcy. Daje mleko. Smakuje jak wołowina. W jurcie mongolskiej było więcej miejsca niż w jurtach kirgiskich. W środku stały trzy metalowe łóżka, niski malowany stół i krzesełka. Pośrodku jest piec, źródło światła i ciepła, służy także jako kuchnia, a jego komin wystaje z jurty poprzez otwór na środku zwieńczenia kopuły. Otwór ten może być regulowany – otwierany za dnia, aby wpuścić trochę promieni słonecznych, a zamykany częściowo na noc, lub całkowicie podczas deszczu. Podstawowym napojem jest kumys (ajrag), czyli napój alkoholowy powstały z fermentacji mleka klaczy (ale może być też z mleka osła, jaka, wielbłąda lub owcy). Woleliśmy jednak herbatę. Hmm, prawdziwa mongolska herbata smakuje jednak trochę inaczej, gdyż zamiast cukru używa się soli. Słona herbatka? Z mleczkiem czy łyżeczką masła? Po wzajemnych uprzejmościach i poczęstunku dzieciaki dosiadły swoich rumaków i poszły chwytać dla nas wolno biegające konie (w Mongolii ratio koni do ludzi wynosi 13:1). Starzec ubrał się w swój kożuch, założył czapę i wziął swojego orła na ramię. Ruszyliśmy przed siebie, poprzez stepy i łąki w góry. Tutejsze konie są niskie, ale silne. Pierwsze w życiu przejście z kłusu do galopu nie stanowiło więc żadnej psychicznej bariery – cieszyłem się jak dziecko.

W końcu dotarliśmy pod wzgórze. Teraz syn wziął ptaka i pogalopował z nim daleko i wysoko. Tam czekał na sygnał od ojca, który po przygotowaniu przynęty dał mu znak, a ten uwolnił orła. Drapieżnik szybował nisko nad ziemią, w końcu dopadł swoimi szponami wnętrzności królika przywiązane do kawałka sznurka. Sam orzeł był wielki i piękny, między ptakiem i mistrzem było widać wręcz fizyczne podobieństwo. Jednak samo "polowanie" trochę nas rozczarowało, zdecydowanie warto byłoby zobaczyć to zimą, kiedy orzeł dopada królika, lisa czy nawet wilka. Po wszystkim, mogliśmy przyjrzeć się bestii dokładniej, spojrzeć jej prosto w oczy, poznać ciężar i siłę jej szponów, trzymając ją na ramieniu zabezpieczonym specjalną skórzaną rękawicą. Cała atmosfera wycieczki konnej (4 godziny) i okolicy warta była przedsięwzięcia. Jadąc na koniach zatrzymywaliśmy się w napotkanych jurtach, zawsze na słoną herbatkę! Na drugi dzień poszliśmy na pieszy spacer po sąsiednich łąkach, przekroczyliśmy kilka lodowatych strumieni, podpatrzyliśmy jak miejscowi doją kozy, pasą owce, jeżdżą na koniach itp.

Koniec września i pierwszy weekend października to czas oficjalnych festiwali. Ten pierwszy organizowany przez biuro Blue Wolf, ten drugi ma chyba wsparcie rządowe. Odbywają się wtedy w Sagsai pokazy polowań orłów, ale także inne tradycje regionu, głównie konne demonstracje i gry. Biura podróży głupieją i kasują minimum 25 € za dzień. Nie wiem czy da się pojechać tam na własną rękę z namiotem (to znaczy nie wiem czy biuro, jako jeden z organizatorów, zezwoli ci oglądać pokazy bez ich biletu). Bo ogólnie taką wycieczkę w każdym innym terminie można sobie samemu zorganizować - z bazaru w Olgi przyjechać popołudniowym jeepem do Sagsai (chyba 3,500 T, 2 €), potem zostaje nam pieszo około półtorej godziny marszu. Można pytać o jurtę rodziny Mana (GPS: N 48°55.779' E 89°34.001'), ale prawdopodobnie można też zatrzymać się w którejkolwiek napotkanej po drodze, gdyż trenerów orłów jest tu znacznie więcej. Za konie możemy dogadać się na 7,500 T za 1 dzień (3.5 €), czyli o połowę taniej, niż my załatwialiśmy poprzez biuro.

Poprzez couchsurfing, w miasteczku Olgi po raz pierwszy zetknęliśmy się z pracującymi tam wolontariuszami z “Peace Corps” (Siły Pokojowe). Peace Corps jest rządową amerykańską organizacją, do której rekrutuje się ochotników, głównie dwudziestoparoletnią młodzież. Pracuje ona wolontaryjnie głównie w szkolnictwie (język angielski), służbie zdrowia i programach rozwoju gospodarki. Pomijając wszelkie motywy polityczne tej organizacji, jestem pełen uznania dla tych młodych ludzi (po poznaniu ponad 40 z nich, nie dla wszystkich), którzy zrezygnowali z dóbr życia codziennego i zadeklarowali się pracować w kraju trzeciego świata przez dwa lata, w warunkach często odbiegających od normy (w mieszkaniach bez bieżącej wody, w jurtach paląc w piecu, czasami bez prądu itp.). Po tym okresie powrócą do USA nie wzbogaciwszy się finansowo prawie w ogóle, ale za to z ogromnym bagażem doświadczenia życiowego Dla nas byli oni ciekawym towarzystwem, miejscem odpoczynku i bazą noclegową, ale co najistotniejsze w podróży – źródłem wiedzy i przepustką do poznania prawdziwej Mongolii. Wolontariusze przekazywali nas sobie nawzajem z miasteczka do miasteczka, dzięki czemu odwiedziliśmy też miejsca generalnie omijane przez turystów. Byliśmy w ich pracy, towarzyszyliśmy im podczas spotkań miedzy sobą jak i z miejscowymi. To było ciekawe doświadczenie.

nocleg pod przełęcząNie zmarnowaliśmy oczywiście okazji, aby powędrować po takiej okolicy. Pierwszy pieszy treking odbył się w parku narodowym Tsambagarav Uul. Z Olgi pojechaliśmy w kierunku Khovd, kierowca szalał w mroku, a wszystkie 18 osób (w małym minibusiku) podskakiwało jak worki z mąką. Wysiedliśmy mniej więcej w połowie dystansu, w środku nocy na wietrznej przełęczy (GPS: N 48° 24.894' E 90° 17.506' - 2100m), musieliśmy trochę zejść, żeby udało nam się rozbić namiot. Niebo było upstrzone gwiazdami, a w nocy spadł śnieg. Rano cali biali składaliśmy namiot. Krajobraz zamknięty białymi szczytami, w dole rozległa dolina z białymi jurtami. Kiedy ściągnęliśmy buty, żeby przekroczyć kolejną lodowatą rzeczkę (w tej podróży przekroczyliśmy więcej rzek, niż spaliśmy w łóżku) świeciło już słońce. Pierwszy dzień tej wędrówki nazwaliśmy szlakiem szkieletów. Weszliśmy w wąwóz upstrzony co kilkaset metrów pokaźnymi białymi kośćmi. Tu resztki konia, tam owcy. Poza pasterzami z jurt w pierwszej dolinie nie spotkaliśmy przez te 3 dni już nikogo, ale w oddali co jakiś czas widać było dymek z osamotnionej jurty. Jeśli kiedyś treking w Tsambagarav Uulzgubisz kompas, a zobaczysz jurtę, pamiętaj że jej drzwi są zawsze skierowane na południe. Kolejny dzień był taki jaki sobie wymarzyliśmy. Przekraczaliśmy przełęcze przechodząc z doliny w dolinę. Każda odkrywała ogromną przestrzeń pomiędzy wysokimi, ale łagodnymi górami. Od końca do końca doliny szliśmy czasem 10 km, mijając tylko pasące się samotnie stada koni. Piękne jest to, że maszerować możesz gdzie cię tylko oczy poniosą - dopóki skalna ściana czy głęboka rzeka nie zagrodzą ci przejścia. Na gościnę też możesz liczyć - nawet najbardziej odludna jurta będzie twoim schronieniem, jeśli tylko o to poprosisz. Po 3 dniach wyszliśmy na drogę złapać stopa do Khovd. (GPS: N 48° 22.720' E 91° 11.713' – 1560m). Piękny teren, rozległa dolina, słońce ogrzewające ukochaną przestrzeń i oczywiście kilka dróg znaczonych śladami kół na odcinku kilkunastu kilometrów. To ogromny problem ze stopem, zwłaszcza, gdy ruch jest prawie zerowy. Siadamy przy czymś co wydaje nam się tą najbardziej uczęszczaną linią kół, gdy tymczasem 2 km od nas przejechała nagle chmura pyłu - samochód. Próbowaliśmy iść w kierunku wąwozu, by zawęzić drogę (zbiegały się tam wszystkie ślady), ale i to nie uchroniło nas od 7 godzin czekania. Gdy zaczęło zmierzchać złapaliśmy stopa w kierunku przeciwnym do pożądanego, ale wiedzieliśmy, że za około 20 km są dwie kafejki. Tam ogrzani i najedzeni ustanowiliśmy warty przy oknie. treking w Tsambagarav UulMuszę opisać absurd transportu w Mongolii. W tym pustkowiu tysiąca dróg kierowcy uwielbiają jeździć po ciemku. Wyjeżdżają z Olgi o godzinie 16, aby po 2 godzinach pędzić w totalnej ciemności. Gubić się rozwożąc ludzi po somach (małe wioski), przejeżdżać strumyki i dotrzeć na miejsce (np. do Khovd) o bajecznej 2 w nocy. W miejscu w którym utknęliśmy na stopa, o godzinie 22 zaczęły nas mijać liczne samochody. W końcu w jednym siedzieliśmy, ale gdy kierowca wytoczył się z gospody kompletnie pijany, zmieniliśmy pojazd na inny. Nasz nowy kierowca wyglądał trzeźwo, ale niestety okazało się, że to tylko pozór. Odwracał się do nas na długie pogawędki pędząc jednocześnie z prędkością 80km po bezdrożach, w końcu rozwalił koło, ale nie zwrócił na to uwagi. Tuż przed miastem wykonał kilkumetrowy skok samochodem (z całą szóstką pasażerów upchanych w jeepie), ale na szczęście samochód spadł na 4 koła jak kot zrzucony z dachu. Za jedną rzecz jednak podziwiam tutejszych kierowców – orientacja w terenie. Skąd oni wiedzą, którą szutrówkę wybrać spośród setek nieoznakowanych rozwidleń, bez GPS, mapy i kompasu? A jednak jadą do celu, często ponad tysiąckilometrowe odcinki, w tym również w nocy, bez widocznych charakterystycznych punktów orientacyjnych.

horhogDzięki znajomej Amerykance (Peace Corps i gospodarz couchsurfing w jednej osobie) mieliśmy raz przyjemność być zaproszeni na horhog, czyli tutejszy piknik nad rzeką, połączony z konsumpcją dopiero co zarżniętego barana, wspólnymi grami, śpiewami, jak i oczywiście lejącą się strumieniami wódką. Na szczęście dotarliśmy tam po połowie obrzędów, już po rzezi. Jako goście pewnie musielibyśmy trzymać nogi owcy podczas zabijania, a potem pierwsi kosztować jej wnętrzności. Jednak kiedy przyszliśmy, flaków już nie było. Udało się nie zjeść ani grama mięsa, tylko ziemniaki przesiąknięte zapachem baraniego tłuszczu. Razem z posiekanym zwierzem w wielkim garze gotowały się warzywa i wielkie kamienie. Dostaliśmy je natychmiast do ręki. Kamienie w swojej podwójnej roli, ogrzewania rąk i odganiania pecha, wykazały się dużą formą uboczną - tłuszcząc wszystko wokół i zostawiając nieprzyjemny zapach. Z czasem impreza przeobraziła się w popijawę, a część ucztujących (uwaga, impreza szkolna – nasi bohaterowie to nauczyciele, mężczyźni i kobiety, wzór i przykład dorastającej młodzieży) dosłownie nie mogła ustać na nogach, padali jak muchy. W tle rozbawionej grupy leżało już kilku totalnie nieprzytomnych uczestników, to był dla nas szok! W ciągu kilku godzin trzy kręgi śpiewających nauczycieli zmieniły się w pobojowisko ludzkich worków. Niektórzy czołgając się próbowali wejść do… jeszcze teraz jestem przerażony – samochodu... i starali się odjechać, lecz na szczęście mieli problem z odpaleniem silnika. Zauważyliśmy z czasem, że niestety Mongolia nie jest krajem idealnym, a najbardziej rzucającą się w oczy negatywną cechą społeczeństwa jest właśnie pijaństwo. Alkohol dominuje na spotkaniach towarzyskich, kulturalnych, sportowych itp. Chociaż, o dziwo, mimo tego mankamentu jest krajem bardzo bezpiecznym (nawet relatywnie rzecz biorąc w samym Ułan Bator). Nie było jednak dnia, abyśmy nie spotkali wstawionego lokalnego mężczyzny. Dlatego też nie powinien dziwić fakt, iż właścicielami hoteli, restauracji, pubów itp. są kobiety. To one też okupują większość posad w urzędach, to one prowadzą społeczeństwo. Oczywiście nie wszyscy mężczyźni piją.

nowoczesne i tradycyjne strojeNie chciałbym jednak, aby to zabrzmiało jak krytyka Mongolii. Staram się jednak zwrócić uwagę na różne aspekty, zarówno pozytywne, jak i te negatywne. I na pewno warto odwiedzić ten kraj, chociażby ze względu na wspomnianą wcześniej oryginalność. Przez dwa miesiące pobytu tutaj, nikt nie sprawdzał naszych paszportów (nie do pomyślenia w postradzieckich republikach), policja nie wzbudzała uczucia nadciągającego niebezpieczeństwa. Co ciekawe, puby i kluby nocne powinny być oficjalnie zamykane o północy. Jednak powszechna jest procedura “opłacenia” policji, aby sobie poszli o jeden rejon dalej, aby knajpa mogła nadal urzędować. Toteż nie ma co liczyć na wsparcie władz po godzinie 24, możesz dzwonić o pomoc – nie przyjdą. Podobało nam się wiele - krowa pod bankiem, samochodowy kantor wymiany walut, motorowe taksówki z kierowcami w kaskach budowlanych, kobieta w autobusie bez zażenowania odciągająca sobie mleko z piersi, sklepowe półki pełne polskich produktów, starcy w tradycyjnych strojach obok dziewczyn w miniówkach i na wysokich obcasach, jak również zaparkowany sportowy samochód, a obok czekający na właściciela koń. Jest to kraj kontrastów i ciekawostek, rzeczy już niemożliwych w “naszej” cywilizacji. Ludzie na ogół są pomocni i życzliwi.

miejskim autobusem przez pustynięKolejny nasz przystanek to miasteczko Bayankhongor - stolica ajmagu, gdzie turyści jednak nie mają powodów do zatrzymania się. Dotarliśmy tam autobusem. Ach, cóż to był za autobus. Tak w ogóle to wyglądał jak miejski, a tutaj pełnił rolę długodystansowego (około 50 godzinny przejazd do stolicy) i terenowego (droga oczywiście bez asfaltu). Zamówiliśmy miejsca dzień wcześniej z zastrzeżeniem, że nie chcemy na kolanach owiec. Co do dzieci to mogły by być, bo w poprzedniej marszrutce (minibus) Ewelina miała jedno na kolanach i doświadczyła, że zawinięte w owcze skóry było niezłym grzejnikiem, a nie wierciło się, bo było dosłownie zakutane! No, ale wracając do naszej jazdy - trwała 23 godziny. To o 5 godzin krócej, niż się spodziewaliśmy. Ludzie się zgrali - pili wódkę, butelkę za butelką, grali w karty. Mówili, że tak trzeba, bo wtedy nie przeszkadza kurz, zimno, wiatr, itd. My jednak tym razem zamiast wódki wybraliśmy śpiworki, czapki, i książeczki, których na szczęście tu nie brakuje, bo wymieniamy je u amerykańskich wolontariuszy. W Bayankhongor sprawiło nam przyjemność po prostu włóczenie się po ulicach. Weszliśmy na wzgórze ze świętą stupą. Spotkane dziewczynki, nienawykłe do turystów, podarowały Ewelinie bransoletkę. Z góry było widać czapki jurt poukładane w zagrodach, po dwie lub trzy w każdej. Całe setki jurt. Płoty dzieliły miasteczko na regularne prostokąty, a w każdym z nich białe kopuły. osiedle jurt w BayankhongorTutaj próbowaliśmy zorganizować jeepa na wypad na pustynię Gobi, planując skończyć eskapadę w Dalanzadgad. Nie było tutaj żadnego lokalnego biura podróży, a wynająć kierowcę z bazaru to po prostu strach, bo może on kompletnie nie znać terenów, na które chcieliśmy jechać.

W następnym miasteczku Arvaikheer spaliśmy w jurcie. Urządzona bardzo przytulnie - należała do jednej z amerykańskich wolontariuszek. Taka jurta otulona skórami to niezły wynalazek - ciepła zimą, chłodna latem. W miasteczku odbywały się właśnie lokalne targi rolniczo-przemysłowe. Na rynku w ciągu kilku godzin stanęły jurty przywiezione samochodami, a naczepa ciężarówki służyła za estradę, na której śpiewały małe wystrojone dziewczynki. Targ zwierząt śmierdział kozami i owcami. Obok tradycyjnych wyrobów z kości i skór zwierząt można było kupić pralki i komputery. Najciekawsze były dla nas stroje. Mnóstwo ludzi w tradycyjnych, jedwabnych szlafrokach ściągniętych w pasie szarfą. Tymczasem młodzież na bardzo wysokich cienkich obcasach pokazywała współczesną rewię mody. Były krótkie spódniczki i obcisłe koszulki z myszką Miki. W kontraście do szpilek były wysokie buty ze skóry podbite wełną i zakończone ostrym czubkiem.

bazarowa sekcja mięsnaPostanowiliśmy, że dosyć już miasteczek i somów, czas jechać do stolicy - Ułan Bator. W autobusie przemieszania i przemeblowania, a wszystko po to, by usiąść razem wygodnie i wznosić wódkę ku niebu. Oczywiście tradycyjnie wypstrykując kilka jej kropli w powietrze. Do stolicy dojechaliśmy w nocy (jakżeby inaczej). Dworzec wyglądał jak stacja benzynowa w środku osiedla. Dotarliśmy do centrum, gdzie spotkaliśmy naszych couchsurfingowych gospodarzy. Dom był pełny, na podłodze spało 9 osób, w większości inni podróżnicy lub amerykańscy wolontariusze. Codziennie przychodził ktoś nowy, ktoś inny wyjeżdżał - impreza nie miała końca. My również wyjeżdżaliśmy z mieszkania i wracaliśmy, ale w końcu wynajęliśmy tam osobny pokój, do czasu rozwiązania naszych wizowych problemów (chińska wiza pracownicza). W ten sposób w stolicy spędziliśmy około miesiąca czasu, poznaliśmy więc miasto dokładnie. Teoretycznie przeciętny podróżnik spędzi tu tylko tyle czasu, ile potrzeba na organizację wiz i transportu. Prawdopodobnie każdy jednak tu trafi, więc jakby z tych czy innych przyczyn ktoś miałby ochotę podążyć naszymi śladami, to poniżej opisujemy miejsca warte (lub nie) polecenia.

za mną już leży owcaW Ułan Bator mogliśmy się wreszcie porządnie najeść, zmienić nasze menu z wszechobecnej baraniny i kozy (nasze nie zbyt ulubione mięso), na smaczną wołowinę i krowi ser. Miasto po dłuższym pobycie na prowincji było dla nas rajem. Wszędzie było pełno knajpek. Europejskie dominują na Peace Ave (dania powyżej 5,000 T, 2.5 €). Mongolskie pachną baraniną i są dużo tańsze (dania od 1,500 T). Polecamy wegetariańską Luna Blanca - ul Juulchin Gudami (równoległa do Peace Ave, w tym samym kwadracie co poczta). Spacerując po mieście wystrzegać się trzech niebezpieczeństw. Pierwsze to kieszonkowcy, są bezczelni i nie boją się policji, ale nie są agresywni. Idą za tobą i otwierają plecak – w biały dzień na głównej ulicy, ludzie i kieszonkowiec nie reagują nawet, kiedy go złapiesz i krzyczysz (doświadczenie Eweliny). Drugie to szalejący kierowcy – tutaj pieszy nie ma pierwszeństwa. Podobało mi się, gdy pewnego dnia policja zrobiła akcję typu „bezpieczna droga”. Widzieliśmy jak na głównym skrzyżowaniu pełnym pieszych, gościu przejeżdża sobie na czerwonym świetle, policja go zatrzymuje i tłumaczy, że powinien poczekać, pokazuje na sygnalizację, objaśnia. Kierowca uśmiechał się i gdy policjant odszedł, ruszył z piskiem opon. Trzecia zasadzka w mieście to dziury w jezdni i chodnikach - głębokie otwory kanalizacyjne często nie są zakryte.

Jeśli chodzi o muzea, to działają zniżki studenckie (nawet lewy ISIC z Bangkoku). Za robienie zdjęć płaci się dodatkowo. Napisy często są po angielsku. Swoją drogą, ktoś, kto zaplanował muzea w tym mieście, musiał świńska grypabyć albo szalony, albo uwielbiał łamigłówki. Poza trzema głównymi muzeami reszta jest poutykana gdzieś pomiędzy blokowiskami. Nikt nie uznaje adresów i numerów - wszystko jest na zasadzie rogów i kątów. Gdzie jest muzeum martyrologii? Naprzeciw zielonego budynku z restauracją koreańską. A gdzie jest ta restauracja? Jak znajdziesz róg ulicy, na której jest klasztor, oraz ulicy, na której jest policja, to musisz iść w lewo. Acha... to przecież takie proste. W informacji turystycznej na Sukhbaatar Sq można dostać mapkę miasta i informacje po angielsku. Tymczasem chodziliśmy po mieście w maskach na twarzy. Nie dlatego, że nam całkowicie odbiło - choć to oczywiście niewykluczone. Prawie wszyscy chodzili w maskach. Czarnych, białych, niebieskich. Bez maski nie wpuszczali do muzeum, do kafejki internetowej - jeśli miało się szczęście i znalazło jakąkolwiek otwartą w mieście (przy okazji – w całej Mongolii jest bardzo tani internet, 500 T/h, 0.3 €/h, najlepiej pytać na poczcie). Zamknięto też wszystkie puby i restauracje po godzinie 21, aby ludzie się nie spotykali. Wszystko przez H1N1 - wirus świńskiej grypy. Malutka epidemia dezorientacji.

muzeum religii Choijin Lama TempleMuzeum Historii Naturalnej uzupełni wiedzę o Mongolii. Najbardziej podobały nam się szkielety dinozaurów. Niektóre olbrzymie, inne mniejsze, ale ciekawe (np. dwa potworki, które zginęły zasypane wydmą w momencie krwiożerczej walki). Dużo jaj (oczywiście dinozaurzych) wygrzebanych w piaskach Gobi, meteoryty i wypchany "zwierzyniec". Natomiast w Muzeum Mongolskiej Historii już nam się aż tak nie podobało. Były tam i kamienie cmentarne, i stroje, i biżuteria, i przedmioty codziennego użytku, i również z czasów komunistycznych. Nie polecamy, chyba że ktoś jest bardziej zainteresowany "historycznie". Bo dla nas ta „historia” Mongolii nadal żyje - w stepie szerokim, gdzie nomadzi używają tych samych narzędzi, grają w te same gry kośćmi, warzą mleko końskie w identycznych skórzanych sakwach. Oczywiście doszedł do tego plastik i antena satelitarna, ale bardziej poczuliśmy historię wśród żywych, niż martwych. W muzeum religii, Choijin Lama Temple, które dawno temu było klasztorem (ale tylko przez 20 lat), a uchowało się jedynie jako muzeum, przedstawiony jest mongolski buddyzm. Było tam dużo złota, chorągiewek modlitewnych, małych i dużych posągów Buddy. Były muzeum religii Choijin Lama Templeteż malowidła sufitowe. Przedstawiały "ludzkie szczątki". A to nereczkę, a to kawałek flaków, a to robala wychodzącego z oka, odcięte głowy, ręce. Nieco makabryczne, ale ciekawe. Podobało nam się położenie - w samym centrum miasta, na zapleczu jednego z niewielu nowoczesnych drapaczy chmur w kształcie żagla. Stanowi to niezły kontrast. Można tam pójść, jak już się nie ma co ze sobą zrobić. Natomiast Pałac Zimowy to większa wersja muzeum religii. Znajdziemy tam wypchane zwierzątka, dary innych władców, świątynie. Dojechać z centrum (z pod hotelu Bayangol) można autobusem nr 7 i wysiada się na przystanku za muzeum (uwaga: nieczynny w środę i czwartek). 1,5 km dalej na południe znajduje się 16 metrowa złota statua Buddy, a niedaleko ponad nim, pomnik bohaterów wojennych (bezpłatne), skąd rozpościera się widok na miasto. My poszliśmy sobie jeszcze dalej na południe, by powspinać się po okolicznych pagórkach. Widoki były nawet ok, ale śnieg wpadał do środka butów. Gandan Khiid to działający klasztor buddyjski, można się tu natknąć na modlących się mnichów. Jest to zespół kilku budynków, w głównym znajduje się 26 metrowy miedziany, pokryty złotem Budda. Wstęp do głównego budynku świątyni jest płatny (3,500 T), po dziedzińcu można pochodzić bezpłatnie.

bloki i jurty koło siebie, KhovdZnacznie więcej zabawy mieliśmy w Międzynarodowym Muzeum Intelektu (International Intellectual Museum). Składał się on z dużej ilości puzzli, zabawek "dających do myślenia", szachów itd. I co to ma wspólnego z Mongolią? Czy wiecie, że jurta tak naprawdę jest puzzlem? No, skoro da się ją złożyć i rozłożyć jak klocki. Czy wiecie jak zamykano dawniej drzwi? Przecież nie było kłódek, ale dwa logicznie połączone druciki mogły zmylić każdego złodzieja. Takie właśnie kawałki metalu przynieśliśmy do domu i bawiliśmy się nimi. Mamy też skórzany woreczek, a w środku 4 kostki. Mam na myśli prawdziwe kostki z nogi zwierzęcia. Można nimi grać lub odczytywać z nich przyszłość. Strony kostek odpowiadają nazwom zwierząt (koza, owca, koń, wielbłąd). Ewelina zaryzykowała i rzuciła sobie kości - wyszły jej 3 kozy i wielbłąd - czy to znaczy, że pojedziemy do Chin? Po tym stwierdziłem, że żona niczego się w tym muzeum nie nauczyła. A jakie urocze szachy mają. Np można sobie jurtami grać, albo szachownicą poprowadzić armię Czyngis Khana na japońską drużynę Sumo. Przewodnik pokazywał zabawki, sztuczki zręcznościowe, dawał nam zagadki do rozwiązania. Nagłowiliśmy się co niemiara, kombinowaliśmy, szukaliśmy logicznej odpowiedzi, poddawaliśmy się, aby za chwilę mieć kolejną hipotezę w ręku – zaraz przekonywaliśmy się, że to jednak też nie tak. Niekiedy okazywało się, że rozwiązanie jest niezmiernie proste, aż człowiekowi głupio było, że na to nie wpadł.

Po wyczerpującym umysł pobycie w muzeum Intelektu, poszliśmy się zrelaksować na koncert Tumen Ekh Song & Dance Ensamble w State Youth & Children's Theatre. Polecamy bardzo! Koncert był uroczy. Podoba nam się ich stepowa muzyka. Są tacy rozśpiewani i zawsze w ich piosenkach czuć przestrzenie, pędzące konie, i jurtę czekającą na końcu drogi. Ewelina kiedyś powiedziała, że szczególnie lubi jedną piosenkę. Potem okazało się, że to 10 różnych piosenek, tylko wszystkie brzmią podobnie. Kiedy długimi godzinami podróżowaliśmy w mongolskich autobusach, ludzie po jakimś czasie podśpiewywali sobie. Podśpiewywał sobie pasterz na koniu, podśpiewywali nauczyciele na pikniku, podśpiewywali nasi gospodarze z „polowania z orłami”. Czasami przygrywali przy tym na muzycznych instrumentach, które są ładne. Nasz ulubiony to „morin khuur” - jest to instrument smyczkowy, ale stawia się go między nogami, gryfem do góry. Struny są z włosów końskich, tak jak smyczek, a najpiękniejsze jest wykończenie - rzeźbiona głowa konika. Powiększoną wersją tego instrumentu jest kontrabas - również "koński". Pozostała część orkiestry to lokalne fujarki, trąbki i cymbałki. Co jednak sprawiło, że koncert Tumen Ekh Song & Dance Ensamble był inny niż wszystkie - dobywające się z wnętrza ciała gardłowe dźwięki. Mężczyzna drżał i mruczał swoim gardłem muzykę niepodobną do niczego innego poza właśnie "gardłową operą". Praktycznie nie ruszał on ustami, a jednak z jego gardła wydobywał się śpiew. Były też tańce. Panienki z mocnym makijażem potrząsały rękami jak w bajce z tysiąca i jednej nocy. Taniec religijny odbywał się w ciężkich maskach zdobionych kolorowymi kamieniami. Maski przedstawiały szerokie uśmiechy smokowatych potworów. Teatr trudno znaleźć, gdyż przebudowują okolice – jest on po drugiej stronie ulicy od hotelu Bajangol, kilkadziesiąt metrów na południe. Koncerty są codziennie wieczorem. Polecamy również rockową wersję ludowego koncertu, wykonywaną przez grupę "Altan Urag". Często grają w pubie Ikh Mongol, po wschodniej stronie cyrku, w czwartki i niedziele o 21:30.

wydmy Khongoryn Els na GobiOczywiście w stolicy nie siedzieliśmy całego miesiąca ciągiem. Zrobiliśmy sobie krótkie wypady w dalszą okolicę. Główną atrakcją turystyczną Mongolii jest Pustynia Gobi. Byłem tam 8 lat temu, a teraz nie zdecydowałem się na wyjazd tylko ze względów finansowych, trochę zbyt drogo. Ewelina natomiast zrobiła rozeznanie, chciała bowiem skompletować grupę dla rozłożenia kosztów. Przeszła się po wszystkich głównych hostelach w Ułan Bator i wszędzie zostawiała swojego emaila. Dlatego mamy jako takie porównanie cenowe. Najtańszy okazał się UB Guest House - 20 € za dzień, ale Khongor Guest House pierwszy skompletował grupę – 24 € za dzień od osoby. Cena w obu przypadkach obejmuje przejazd minibusem z kierowcą, przewodnika, wstępy, noclegi, jedzenie 3 razy dziennie, 1 prysznic na tydzień i godzinną przejażdżkę na wielbłądzie. Wycieczki są od 6 do 19 dni. Koniecznie trzeba sprawdzić czy w programie są duże wydmy zwane Khongoryn Els (to w 7 dniowych, bo w 6 dniowej zwykle są tylko te małe wydmy). Najtaniej pojechać na Gobi można wypożyczają samochod z kierowcą (taki sam jak na wycieczki, do środka wchodzi 7 osób i kierowca). Warto wybrać kierowcę z biura, nie z ulicy - bo wtedy on wie, gdzie jechać i co zwiedzać. Samochód na dzień z kierowcą kosztuje najczęściej pomiędzy 23-28 €, do tego płaci się za benzynę około 0.7 € za litr (dużo pali, blisko 20 Ltr/ 100 km). Im dalej w interior, tym droższe ceny paliwa. Można spać w namiotach zamiast w jurtach i samemu gotować. Khongor Guest House wypożycza namioty i śpiwory bezpłatnie, jeśli od nich bierze się samochód. Inne biuro wynajmująe samochody to np. Radiant Sky na Peace Ave (najtańsi w okolicy). Jeśli się podróżuje większą grupą, to można zamiast proponowanego wyżej kółka zrobić ciekawszy przejazd przez Gobi – lokalnymi autobusami dojechać do Bayankhongor, potem samochodem pocztowym do Bayangovi (pytać na poczcie, odjeżdża w piątki i być może też w inny dzień) i tam wynająć samochód. Nie działają tam jednak żadne biura podroży, a lokalni często nie chcą się sami wypuszczać daleko w Gobi. Nam udało się znaleźć chętnego, ale było nas tylko dwoje i w tym wypadku było trochę za drogo.

Reportaż Eweliny z wycieczki na pustynię Gobi (oraz ciekawostki z życia wzięte) można przeczytać w
„Świat oczyma Eweliny”, a moją relację w Mongolia 2001.

Ja natomiast pojechałem sam na północny wschód kraju, gdzie włóczyłem się po bagnach, górskich grzbietach i lasach brzozowych, jak i sosnowych. Po długim okresie "bezdrzewia" podobały mi się lasy. Znalazłem miejsce urodzenia Czyngis Khana (GPS: N 49°03.323' E 111°38.664'), źródełko z którego wg legendy pił (GPS: N 49°02.767' E 111°36.865'). W Mongolii dyskutując o Czyngis Khanie należy pamiętać, że dla nich jest to bohater narodowy, miejsce urodzenia Czyngis Khanawięc lepiej nie przedstawiać im zachodniego punktu widzenia. Zresztą tyle się nasłuchaliśmy, a tak do końca nie wiele tak naprawdę o nim wiadomo, a to co wiemy to z zapisków ludów przez niego podbitych – kto pozytywnie opisze swojego najeźdźcę? Miejsce urodzenia wielkiego wodza to symboliczny pagórek z kamieniami, rozbiłem sobie tam namiot. Tak naprawdę park narodowy Onon Balij nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak pustynna część Mongolii, ale było to też warto zobaczyć. Przede wszystkim trzeba było się namęczyć ze znajdowaniem drogi – nieraz utknąłem w bagnie, nad rzeką bez przejścia, namęczyłem się z przechodzeniem po malutkich kładkach z pni drzew. Nie było tam wiele jurt, tylko domki przypominające drewniane chałupki Syberii (do granicy rosyjskiej jest stąd dzień marszu). Noce w namiocie były już trochę zimne (koniec października). Po trzech dniach wróciłem do Dadal i stamtąd pocztowym minibusem (poniedziałki i czwartki) do Ondorkhaan. Gdy dostaliśmy wizę do Chin, to jeszcze tego samego dnia byliśmy na lotnisku. Jednak zabraliśmy ze sobą w sercach mongolską przestrzeń i muzykę stepu.

miejscowość obiekt cena w T €/ os czas ocena uwagi
Olgi polowanie z orłem 194,600 T/ 4os €22.7 2 dni super wliczony jeep, koń i orzeł; jedzenie i nocleg w jurcie płatne dodatkowo
Ułan Bator Muzeum Historii Naturalnej stud. 1000 T €0.5 2 h warto normalny 2500 T, dinozaury
Muzeum Mongolskiej Historii stud. 1000 T €0.5 2 h ok normalny 2400 T, etnologia
Muzeum Choijin Lama Temple stud. 1000 T €0.5 30' ok normalny 2500 T
Pałac Zimowy 2500 T €1.2 1 h ok  
Gandan Khiid - - 30' ok wejście do wewnątrz 3,500 T
Międzynarodowe Muzeum Intelektu 3000 T €1.4 2 h warto z anglojęcznym przewodnikiem
Tumen Ekh Song & Dance Ensamble stud. 8000 T €3.7 1.5 h warto normalny 12,000 T, tradycyjna muzyka, śpiew i taniec
      €30      

nocleg w parku narodowym Tsambagarav Uulnoclegi – na całej trasie korzystaliśmy z namiotu i gościny couchsurfingu, a w stolicy również z hostelu. Namiot oszczędził nam dużo pieniędzy i dał możliwość noclegu gdziekolwiek. Mongolia jest bezpieczna i rzadko zdarza się ktoś nieprzyjemny. Miasteczka na zachodzie otoczone są zwykle górkami i łatwo znaleźć ustronniejsze miejsce w pieszej odległości od centrum. W Olgii, Khovd, Bayankhongor można spać spokojnie nad rzeką, a w Avaikheer na wzgórzach. Na trekingu - ogromna przestrzeń do wyboru. Jednak od połowy października robiło się już zbyt zimno.

Dużo korzystaliśmy z internetowych zaproszeń couchsurfingu (CS). Jest to forma darmowego noclegu, ale nie darmowego hotelu. Na couchsurfing trzeba mieć czas i lubić towarzystwo ludzi (warto uważnie przeczytać profil osoby zapraszającej). Czasem jest to ktoś nieodpowiedni np. podaje cenę za jedzenie lub oferuje wycieczki. Czasem, co może się zdarzyć zwłaszcza w Mongolii, jest 20 kilometrów za miejscem, gdzie się go spodziewamy. W Mongolii zetknęliśmy się z młodymi amerykańskimi wolontariuszami Peace Corps i oni często ogłaszają się na CS. Wysyłani są do wiosek na ponad 2 lata, mieszkają jak lokalni - często w jurtach. Spotkania z nimi wprowadziły nas w kulturę Mongolii bocznymi drzwiami.

Guest Houses, czyli hostele - korzystaliśmy z nich tylko w stolicy. Polecam Khongor - dormitorium czyste, każdy ma schowek i zasłonkę. Jedyny minus to brak miejsca spotkań podróżników, poza małą kuchnią i biurem. UB wewnątrz jurtyGuest House był jeszcze tańszy: dorm 9,000 T (4 €/ os), ma wspólny pokój, gdzie spotykają się ludzie, a obsługa była dla nas bezinteresownie pomocna (nie nocowaliśmy tam, a oni odbierali naszą pocztę z Chin i informowali nas emailami). Natomiast Golden Gobi (cena jak w poprzednim), czysty i ładny, ale dormitorium to jednocześnie salon wspólny, więc możesz się nie wyspać. Nie polecamy natomiast Bold Guest House - brudno i prawie nigdy nie ma właściciela, każdy może wejść z ulicy.

W jurtach spaliśmy tylko na wycieczkach, ale w mniej turystycznych miejscach zawsze zaproszą obcego – warto mieć z sobą jakiś prezent.

miasto hotel i adres N nocleg cena za noc €/ 1os oc uwagi
Sagsai podczas wycieczki "polowanie z orłmi" 1 jurta na ziemi 9000 T/ os €4.2 5 warunki polowe
Ułan Bator Khongor Guest House, Peace Ave 15, Apt. 6. 1 dormitorium 7000 T/ os €3.2 7 darmowy internet, herbata, śniadanie
1 pokój 2os 10000 T/ os €4.6 6
mieszkanie prywatne 16 pokój 2os 7000 T/ pok €1.6 8 wynajęcie pokoju
  na dziko 7          
  couchsurfing 22          
  w gościnie 6 Peace Corps        
  w transporcie 1          
    55     €37 (19)    

przekraczamy rzekę w Sagsaitransport – w Mongolii jest trochę problematyczny. Niemal z każdego miejsca można dojechać do stolicy, ale czasem trudno dojechać gdziekolwiek indziej poza stolicą, nawet do sąsiedniego ajmagu. Często trzeba jechać dookoła, przez Ułan Bator.

Bilety na autobus można zamówić dzień wcześniej na dworcu lub bezpośrednio w autobusie. Można zarezerwować też miejsce w minibusie u kierowcy – płaci się w dniu odjazdu. Nie ma dodatkowej opłaty za bagaż. Często, nie wiedzieć czemu, odjazdy są późnym popołudniem, a przyjazdy na miejsce w środku nocy. Jeśli nie znajdzie się transportu na bazarze, warto spróbować na poczcie. Pocztowe minibusy dowożą paczki do różnych mniejszych miejscowości w aimagu i zabierają również podróżnych.

miejska taksówkaPróbowaliśmy też autostopu. Zwykle jest płatny, ale to nie największy problem. Nie dość że ruch jest niewielki, to jeszcze ciężko znaleźć główną drogę wyjazdową, śladów są po prostu setki (o interiorze już nawet nie wspominam). Drugim wielkim utrudnieniem jest fakt, iż samochody te wyjeżdżają zwykle, kiedy są przepełnione ponad normę, więc liczyć na pusty przebieg aż nie wypada. Próbowaliśmy stopa dwa razy i za każdym razem czekaliśmy po 7 godzin, ale oczywiście wszystko zależy od szczęścia.

W Ułan Bator po mieście można poruszać się tanimi autobusami (300 T) i trolejbusami (200 T). Niestety nie jeżdżą wcześnie rano, ani po godzinie 22. Taksówką może być każdy samochód, który zatrzyma się na podniesioną rękę (z centrum na dworzec kolejowy ok. 3000 T, 1.5 €). Dojazd na lotnisko autobusem nr 11.

dzień trasa transport cena w T €/ 1os czas km
65 Kosz-Agacz (Rosja) - Olgii auto koszt w "Rosji" 6 h Rosja 90 Mongolia 80
67 + 68 Olgii - Sagsai + powrót 2x jeep koszt w "zwiedzanie" 2x 1 h 2x 40
67 okolica Sagsai konno koszt w "zwiedzanie" 4 h 20
69 Olgi - 1/2 drogi do Khovd minibus 10,000 T €4.7 5 h 130
70-72 1/2 drogi do Khovd - 1/3 drogi do Khovd pieszo - - 2.5 dnia 67
72 1/3 drogi do Khovd - Khovd 2x autostop jeep 6,000 T €2.8 2 h 76
75 Khovd - Bayankhongor autobus 45,000 T €21.0 23 h 756
78 Bayankhongor - Avaikheer autostop jeep 8,000 T €3.7 3.5 h 184
82 Avaikheer - Ułan Bator autobus 14,000 T €6.5 7 h 398
88 + 94 Ułan Bator - Ondorkhaan + powrót 2x autobus 2x 10,000 T 2x€4.7 2x 5.5 h 2x 334
90 + 93 Ondorkhaan - Dalat + powrót 2x pocztowy minibus 2x 10,700 T 2x€5.0 2x 6 h 2x 254
90-93 okolice Dalat pieszo - - 2.5 dnia 44
  transport miejski taksówka, autobus 6,300 T/ os €2.9 - -
        €61   55

Wizy – załatwialiśmy naszą w Ałmaty, Kazachstan. Niezmiernie miło i bezproblemowo, bez żadnych dziwnych dokumentów popularnych w Azji Środkowej (np. zaproszenie). Koszt 27 €, czas oczekiwania 5 dni roboczych. My wyrabialiśmy ekspresową za 41 € - wizy odbieraliśmy już następnego ranka. Ambasada jest czynna w pn, wt, czw i pt, składanie dokumentów od 9:30 do 12, oficjalny odbiór popołudniami.

Wizę można przedłużyć tylko raz. W tym celu trzeba odwiedzić urząd imigracyjny na południe od centrum Ułan Bator – za hotelem Bayangol, ale jeszcze przed mostem – po prawej stronie. Przedłużenie na miesiąc kosztuje 40 € - polowanie z orłemw tym wliczony jest każdy dzień przedłużenia tj. 30 dni razy 2,700 T plus opłata administracyjna 5,000 T oraz wniosek za 1,000 T. Minimalny czas przedłużenia wynosi 7 dni, a maksymalny 30. Wpłatę uiszcza się w banku w tym samym budynku. Trzeba mieć 2 zdjęcia i kopię paszportów. Oczekiwanie – 2 dni.

Granica z Rosją niedaleko Olgi jest nieczynna w niedziele. Co do soboty - w internecie napisane jest, że cały weekend jest nieczynna, a na granicy powiedzieli nam, że pracują. Nie można jej przechodzić pieszo - 20 km pas ziemi niczyjej trzeba przejechać pojazdem.

Wyrabiając wizę chińską (turystyczną lub pracowniczą) obywatele Polski nie ponoszą opłaty wizowej, na mocy obustronnego porozumienia między naszymi krajami. Często przedstawiciele chińskich ambasad o tym nie wiedzą, czy jak w Warszawie, wolą o tym nie wiedzieć. Należy im o tym przypomnieć – ci w Ułan Bator o tym wiedzą i to respektują (szczegóły w relacji Chiny 2009/2010).

Mongolia ma swoje placówki m.in. w Polsce i Kazachstanie.

powrót na początek strony