Na Gobi pojechałam bez Michała, z wycieczką, minibusem z napędem na 4 koła , który za czasów ruskich służył za polowy ambulans wojskowy. Wyruszyliśmy z Ułan Bator (UB) asfaltem, który skończył się 3 km za ostatnim budynkiem. Stanęliśmy przy ich świętym kopcu kamieni, na którym oprócz szalików modlitewnych i porzuconych kul (tych do chodzenia przy złamanej nodze), było mnóstwo pustych butelek po wódce. No cóż, szanuj bogów jak siebie samego - więc co można ofiarować w kraju zdominowanym przez alkohol?
Ruszyliśmy zakurzonymi drogami poprzez pusty, zmieniający się krajobraz. A to kamienie, a to skały, a to zupełnie płasko Tu jedna jurta, tam trzy, stado koni i wymieszane barany z kozami. Powietrze przejrzyste, niebieskie bezchmurne niebo.
Jedziemy. Po drodze przerwa na obiad w jurcie służącej jako zajazd. W ofercie oczywiście zupa z owcy, makaron z owcą i owca bez makaronu i zupy. Niestety nie dało się wybrać np. zupy bez owcy. Nie lubię baraniny, a tym bardziej tej w Mongolii, gdzie nie je się młodych owieczek, dodaje dużo tłuszczu i nie korzysta zupełnie z przypraw. To co ląduje w zupie przeżyło co najmniej kilka lat na mongolskich stepach. Wzięłam zupę z owcy, wygrzebałam całe mięso i zaskarbiłam sobie przyjaciół - przed każdym posiłkiem pięć miseczek lądowało przed moim talerzem i chłopcy cierpliwie czekali, aż wydłubię wszystko i równo podzielę. Za jurtą w tym czasie kolejna owca leciała do aniołków, a sprawne ręce gospodarza obdzierały ją ze skóry.
Wieczorem dojechaliśmy do dwóch samotnych jurt stojących w totalnej pustce. Trzecim budynkiem była kwadratowa toaleta odległa z 200 m od jurty. Muszę przyznać, że zrobiłam jej nawet zdjęcie, gdy zobaczyłam ją w blasku pełni księżyca, jak sobie tak samotnie stoi na półpustyni. Gwiazd było mało, bo księżyc dawał zbyt dużo światła.
Weszliśmy do jurty gospodarzy. Tam gotowała się nasza kolacja, a w prehistorycznym odbiorniku telewizyjnym leciał czarno biały program ze świata.
Jak wygląda jurta? Jest okrągła i może to jedno z praw feng shui sprawia, że ludzie wydają się tu szczęśliwi Ściany zbudowane są ze skośnie skrzyżowanych listewek, tworząc okrąg. W samym środku znajduje się rzeźbione i malowane koło podtrzymywane na 2 słupach opartych na ziemi. Między kołem i ścianami rozciągnięte są równe patyki (często również zdobione), jak druty parasola. Od zewnątrz konstrukcja przykryta jest kilkoma warstwami skór, koców wełnianych itp. W środku, ściany zdobi materiał kolorowy, podczas gdy parasolowe pręty są ozdobą samą w sobie. U góry jest dziurka na komin i na widok nieba - w nowych jurtach często oszklona. Maleńkie drzwi (zawsze skierowane na południe) malowane we wzory zmuszają każdego do ukłonu, gdy wchodzi do środka. Meble w środku zależą od zamożności rodzinki. Czasem będzie to telewizor, czasem malowane skrzynie, niski stół i taboreciki. Każda jurta ma piecyk, który ogrzewa pomieszczenie i na którym się gotuje. Piecyk stoi w środku. Za łóżka zwykle służą rozkładane skóry i dywany, ale w większości domków są około 2 lub 3 łóżka (drewniane malowane, lub szpitalno-metalowe - jedne i drugie zbyt krótkie dla przeciętnego europejczyka). Ach i oczywiście na zewnątrz jest panel baterii słonecznej lub generator = prąd. Rzadko jest to wiatraczek. Jak już jest prąd to często towarzyszy mu ogromny talerz satelitarny!
Wyjdźmy już z tej jurty i przejdźmy do naszej - turystycznej. Ktoś już tu napalił w piecu, zostawił nam kupkę pachnących trawą, wyschniętych gówienek (główna rozpałka), aby dorzucić w nocy. Zanurzyliśmy się w śpiworki i zasnęliśmy jak białe owieczki.
Dzień drugi. Jedziemy i jedziemy. Odległości są tutaj ogromne, drogi (tzn ślady kół we wszystkich kierunkach) kiepskie. Obiad w miasteczku złożonym z kilkudziesięciu jurt i kilku betonowych postsowieckich bloków. Zgadnijcie co na obiad? Podpowiem, że wcześniej robiło to beee bee. Do popicia herbata, oczywiście słona i oczywiście z mlekiem (to akurat mleko robiło wcześniej mee, mee).
Punkt wycieczki nr 1 to wydmy. Pustynia Gobi nie jest pustynią piaszczystą. Tylko w dwóch miejscach ma piach. Jeden to Khongoryn Els - wielkie i piękne wydmy rozciągnięte na 140 km i szerokie na 12km, wysokie na 300 metrów, drugie miejsce to piaskownica. I w tej piaskownicy stoję teraz patrząc na 5 chłopców, którzy z piaskownicy już wyrośli lata temu, ale teraz przeżywają jakiś obłędny powrót do dzieciństwa W głowie mam tylko jedno - jak tą zgraję przekonać do dodatkowej wycieczki na ogromne wydmy, które niestety nie są w planach? Nie ma tego w programie, ale przecież.....
Metodycznie wzięłam się osobno za Amerykanów i osobno za Francuzów. I już miałam grupę , która gotowa jest spędzić 5 godzin więcej w samochodzie, byle by tylko zobaczyć to o czym mówi ta Polka - najpiękniejszy widok na Gobi! Teraz tylko przekonać kierowcę i przewodniczkę Hmmm. Może wódka i dolarowa zrzutka? Zadziałało Pojedziemy do serca pustyni.
Tymczasem dotarliśmy do czerwonych klifów Bayanzag. Faktycznie kanion czerwieniał w zachodzącym słońcu. Spacer był niesamowity. Na końcu kanionu ukazała się nam rozległa wyschnięta polana i zamajaczyły rzędy jurt w oddali. Pojechaliśmy tam na nocleg. Tym razem wspaniała pełnia oświetlała mi stado wielbłądów, piękne, dwugarbne, z grubą sierścią i słodkimi oczami. Większość ciemno brązowa jak czekolada. Jeden jasny - wyglądający jak kocyki sprzedawane w tyskiej piramidzie na pokazach wielbłądziej wełny.
Tym razem spaliśmy marząc o ciepłej miękkiej wełnie - bo gdy wygasł ogień w piecyku nikomu nie chciało się obudzić i dorzucić wyschniętej przetworzonej trawy. A noce na Gobi potrafią być chłodne.
Rano zanurzyliśmy się w tej wyśnionej wełnie. Dosiedliśmy wielbłądów. Mnie, jako dziewczynie dostał się ten piękny biały wielbłąd, chłopaki dosiadły tych bardziej opalonych. Ruszyliśmy przez step. Przewodnik mnie okrzyczał, gdy dałam białemu księciowi klapsa z okrzykiem chuk chuk. Posłuchał mnie i przyspieszył, ale okazało się, że turyści nie mogą kłusować na wielbłądach. Ok, ok, zwolniliśmy.
Jedziemy i jedziemy. Urozmaicone jedynie przerwami na toaletę na totalnym pustkowiu. Panowie na lewo, a gdzie ma się ukryć pani? Ani krzaczka, ani kamyczka większego niż trzy centymetrowy?
Jedziemy, jedziemy. Nagle na horyzoncie widać góry Góry białego piachu. Khongoryn Els. Serce pustyni. Mijamy stada wielbłądów, koni. Nie mijamy żadnych innych samochodów. Wydmy rosną i rosną zbliżając się do nas z prędkością 50 km na godzinę. Słonce z tą samą prędkością ku zachodowi. Gdy docieramy do jurty zostawiamy wszystko na głowie kierowcy i lecimy do wydm. Ja i Bryan poszliśmy trawersem śladami samotnego wielbłąda i stopniowo wspinaliśmy się na 300 metrowy piach. Nie zdążyłam na zachód - nie będzie pięknych zdjęć. Ale zobaczyć tą piękną pustkę pustyni w świetle księżyca - okrągłego jak słonce - to było piękne. Zagrzebałam się w piachu na szczycie i czekałam, aż noc zmieni dekoracje w teatrze cieni.
Wędrówka pod górę zajęła mi ponad godzinę Droga w dół zajęłaby 15 minut, gdyby nie...co to jest. Co? Ten dźwięk to śpiew pustyni, o którym czytałam. To muzyka wydm. Krok i zamierałam w bezruchu. Dźwięk początkowo przypominał lądujący samolot. Potem przechodził w muzykę, którą nie tylko słyszało się, ale także czuło. Gdzieś pod stopami w głębi wydmy drżała ziemia i śpiewała kołysankę na dwa głosy. I wspomnienie tej muzyki pozwoliło mi zasnąć w jurcie u stop pustyni.
Nie można napisać, że za oknem było jeszcze ciemno - gdyż w jurcie nie ma okiem. Chłopcy obudzili mnie, gdy potrzeba było jeszcze latarki by trafić do toalety. 5.45. Ruszyliśmy na wydmy! Wspinaliśmy się w świetle dogasającego księżyca, żeby zdążyć na wschód. Do góry i do góry. Wspinanie po piachu wcale nie jest łatwe. Powoli do celu. Krok w górę, zjazd w dół, i znowu krok w górę. Piach zimny, ręce drętwiały. Na szczycie mam wrażenie, że cały świat leży u moich stóp. Stoję powyżej słońca. Księżyc dalej wielki. Pustynia milczy.
I znowu jedziemy, jedziemy itd. Wydmy rozpływają się w powietrzu, przed nami wyrastają ciemne pionowe skały. Przyjechaliśmy do Yolyn Am. Wąwóz, w którym przez 10 miesięcy leży śnieg. Oczywiście trafiłam w te 2 bezśnieżne miesiące, ale miejscami rzeka skuta była lodem. Bardzo małym i cienkim lodem. Spacer był przyjemny, wąwóz wił się zakrętami, pionowymi ścianami i kilkoma miejscami kultu - złożonymi z kupki kamieni, poroża zwierząt, bądź skóry owcy. Brakowało butelek po wódce - widocznie ci wyznawcy są zbyt leniwi, by pić w odległych zakamarkach wąwozu.
Na nocleg dojechaliśmy do małego miasteczka. Spaliśmy jak zwykle w jurcie, ale tutaj firma zafundowała nam małą cywilizacyjną atrakcję. Zawieziono nas do łaźni!
Tej nocy spaliśmy w turystycznej jurcie, na 6 łóżkach. Graliśmy w gry jak na obozie harcerskim i popijali integrującą wódkę jabłkową (smakowała jak wódka wymieszana z szamponem zielone jabłuszko).
Nie spodziewam się już więcej atrakcji, poza oczywiście fascynującą pustką za oknem zmieniającą się z każdym kilometrem w inną, równie fascynująca pustkę!
Oczom nie wierzę. Przede mną namalowana siłami natury kolorowa pustynia. Białe tym razem skały pociągnięte pędzlem czerwonego piasku. Latam z aparatem w ręku, aż nagle ups... wąż. A mojego męża nie ma pod ręką - to zawsze on mnie chroni przed wszelkimi płazami i gadami, a nawet ssakami. Na szczęście wąż był mały i odpełznął grzechotając ogonem. Miejsce to Mongołowie nazywają - biała stupa Tsagaan Survaga. Zjedliśmy tam obiad wegetariański ugotowany na kuchence pod samochodem. Chciałam dorzucić węża, ale nie spotkało się to z poparciem grupy.
Na nocleg dojechaliśmy do 2 samotnych jurt. Właściciele właśnie je pakowali - przenosząc w inne, zimowe miejsce, gdzie trawa nie została wyjedzona do cna przez ich kozy. Dla nas (i naszych dolarów oczywiście) zostali jeszcze jedną noc. Wiało jak na końcu świata. Spaliśmy czując się jak nomadzi mongolscy, którzy jutro spakują jurtę na grzbiety koni i ruszą w poszukiwaniu nowych miejsc.
Ruszyliśmy po śniadaniu. Gorąca woda na kawę i herbatę smakowała tłuszczem owczym. Nasza samotna droga kluczyła teraz w labiryncie skał. Określiłabym je skałami naleśnikowymi - tak w rożnych miejscach świata nazywają kamienie wyglądające jak poukładane jeden na drugim placki. Gdzieś po kilkudziesięciu kilometrach zatrzymaliśmy się podziwiać ruiny świątyni pomiędzy takimi skałami w Baga Gazariin Chuluu, które okazało się kolejnym intrygującym miejscem na naszej trasie.
Wyjeżdżając z Gobi zatrzymaliśmy się jeszcze przy jurcie by skosztować "eryka"- jak nazywa się lokalny mongolski przysmak. Jest to sfermentowane mleko końskie. Ma około 2 % alkoholu. i smakuje tak jak brzmi. Na dachu suszył się jogurt kozi, obok wisiał napompowany żołądek owcy- na szczęście nie stanowił pożywienia, bo pewnie musiałabym skosztować.
Sanbenu - witam wszystkich po mongolsku. Słońce na niebie przebija się spod śniegowych chmur. Idę ulicami Ulan Bator. Nie idę bezmyślnie - muszę być czujna. Oczywiście po to, by się nie zgubić. Po to, żeby nie wpaść do jednej z kilkumetrowych studzienek, z których ściągnęli (lub ukradli) pokrywy. Po to, aby nie poślizgnąć się na dużych połaciach lodu w chodnikowych dziurach. Ale przede wszystkim po to, żeby nie dać się okraść. Stolica Mongolii słynie z kieszonkowców i złodziei. Wyrywają aparaty. Rozcinają torebki. Słyszałam już mnóstwo historii. Takie mnóstwo, że uważam to za część kultury miasta. A, że postanowiłam zostać mongolskim specem, chciałam wziąć udział w jakiejś kieszonkowej akcji. I tak kilka dni temu idę sobie główną ulicą - Aleją Pokoju. I złapałam złodzieja za rękę jak grzebał mi w plecaczku. Wszystko odbyło się zupełnie bez agresji. Młody chłopak z fantazyjnym szalikiem, uśmiechał się do mnie jak go trzymałam za rękę i się darłam - złodziej, policja. Ludzie, których było mnóstwo szli obok i nie reagowali. Puściłam złodzieja, bo co go będę tak trzymać, ale szłam koło niego dalej krzycząc ZŁODZIEJ. Więc on, wcale nie uciekając, po prostu szedł sobie obok i po kilku metrach sam z własnej woli oddał mi moją latarkę, którą nawet nie wiedziałam, że wyciągnął z plecaka. Jaki miły. No i mu w końcu odpuściłam, bo Aleja Pokoju jest długa i moglibyśmy sobie tak iść przyjaźnie jeszcze 2 km. Więc teraz uważam i jak idę bez Michała to nie biorę plecaczka. Ale z drugiej strony tu jest zupełnie bezpiecznie jeśli chodzi o inne rzeczy. Nikt cię tu nie napadnie. Nikt nie pobije. Czasem podobno w uliczkach dzielnic jurtowych 2 pijaczków się ze sobą posiłuje, ale bez noży. Te ich pijackie zapasy wyglądają jakby panowie się podtrzymywali, bo gdyby ściągnęli ręce ze swoich ramion i nie mieli szeroko rozstawionych nóg, to by padli z nadmiaru alkoholu na ziemię.
Wyzwaniem jest przekroczenie ulicy. Tak jak w wielu azjatyckich krajach pieszy ma prawo myszy, a pojazd prawo kota. Michał czasem sili się na szczura i stara się kota przechytrzyć. Przechodzi wtedy na zielonym świetle, a ja truchleję ze strachu. Doszłam do kafejki, kładę plecak na ziemi pod komputerem. Źle, znowu zapomniałam. Nie kładź w Mongolii rzeczy na ziemi ,bo oznacza to totalny brak szacunku do siebie samej. Teraz kolejny problem - czapka. Może powinnam położyć ją na stole? Czapka jest ważna. Nie dotyka się cudzej. Znaleziona może przynieść pecha. Tak, lepszy dla niej stół. Powiedziałabym pani obok dzień dobry, ale byłam tu rano, a w Mongolii nie powinno się powiedzieć „sanbenu” dwa razy do tej samej osoby w ciągu jednego dnia. Tylko oni tacy podobni, że nie wiem czy już ją widziałam, czy to była inna pani. Nagle ktoś obcy ściska mi ręce. Ach to tylko kolejny zwyczaj, właśnie potknął się o moje nogi. Gdy przez nieuwagę kopniesz czyjąś kończynę dolną - natychmiast uściśnij jej kończynę górną.
Kim był Ghingis Khan? Dla Mongołów bohaterem. Dla niektórych historyków - mordercą równym Hitlerowi. Wszystko zależy od tego, kto pisał historię. Ale jeśli myślicie, że film "Mongoł" przybliżył wam tę postać, to pamiętajcie, że film jest bojkotowany w Mongolii, a Ghingis Khana gra Japończyk, starający się ukryć swój akcent.
A gdzie najbardziej sławiony jest teraz bohater narodowy? Oczywiście na butelkach wódki. Prawie każda szanująca się rozlewnia ma butelkę z 40 % Ghingis Khanem.
Historie bankomatowe posłyszane i podpatrzone. Pod bankomatem stoi sobie tłum jak przy jakiejś grze komputerowej. Wszyscy sobie kibicują. Wydawałoby się, że wszyscy się znają, ale nie - są to zupełnie obcy ludzie. A ten ciasno spleciony krąg, czytający pin kody i zawartość konta to po prostu zwykła kolejka.
Nasza znajoma Amerykanka wybiera pieniądze, stojący przy niej Mongoł mówi reszcie kolejki – o, Amerykanka ma 200 dolarów na koncie, wybrała 100. To dla nich takie normalne i zupełnie nie rozumieją dlaczego ich odpędzam, gdy przychodzi moja kolej.
Mongoł wybiera pieniądze : 200,000 tugrików. Transakcja odrzucona. 190,000. Odrzut. 180,000. Znowu to samo. Wybiło kartę. Wkłada znowu i zaczyna od ... 170,000. Pieniądze wybierze jak wreszcie trafi bingo - czyli 40,000 , bo tyle ma na koncie. Ale jakby jakiś Św. Mikołaj mu podrzucił trochę grosza, to przecież warto spróbować??
Podobnie wygląda sprawa z pukaniem do jurty lub domu. Jest to totalnie nieuprzejme i nie praktykowane. Trudno mi również zrozumieć ich mówienie "tak" jak myślą "nie". Jestem tu też zbyt krotko, by ocenić czy "spotkajmy się w piątek o pierwszej" znaczy będę tam w piątek o pierwszej, czy mam cię gdzieś. I jak ich traktować poważnie?
Jeszcze o telefonach. Na ulicy jest dużo osób, które chodzą z telefonami. Takimi normalnymi dużymi aparatami stacjonarnymi. Są to żywe, przenośne budki telefoniczne. Można podejść do nich i dzwonić.
W telewizji mamy super mongolski program "movies", który bez przerwy serwuje filmy. Przed każdym filmem pojawia się menu z DVD. No, prawie przed każdym, bo te kręcone w kinie z ukrytej kamery zwykle nie mają ostrzeżenia, że nie można ich wyświetlać. W tle słychać czasem śmiechy ludzi z sali kinowej. Często mylą napisy na dole ekranu. Julia Roberts wyznaje miłość, podczas gdy na dole możemy przeczytać "porwali mój samochód, strzelaj!"
Szkoła. Nasi amerykańscy znajomi pracują często w szkołach, więc mogliśmy się im przyjrzeć. Pierwszy raz poszliśmy w Olgi do szkoły z Laurą. Olgi to wschodnia końcówka Mongolii, małe miasteczko, gdzie życie toczy się w jurtach, a wodę trzeba nosić ze studni. Lekcja była o sportach. Zgadnijcie jakie sporty wykładane są w tej wiejskiej szkółce na lekcjach angielskiego dla początkujących? Wyścigi konne, zapasy z których słyną, łucznictwo? Nie. Dzieci uczą się o nurkowaniu, skoku na bunji, windsurfingu i wspinaczce. Hmm. Powiedziałam dzieci? Miałam na myśli dziewczynki, bo chłopcy zostawili torby w ławkach i poszli biegać na boisko. Nic dziwnego, że kraj opiera się na kobietach. Mundurki szkolne są zwykle bardzo porządne. Dziewczynki mają czarne sukienki, na które zakłada się białe falbankowe fartuszki na falbaniastych szelkach. Uzupełniają to ogromne białe kokardy na czarnych włosach. Chłopcy, nawet na wsiach, często paradują w garniturkach. Nauczyciele to rewia mody z filmów typu "Moda na sukces". A buty...
Buty. Buty w Mongolii muszą być czyste. Tradycyjne czy na kilometrowym obcasie - nieważne - muszą błyszczeć. Dlatego jak się wchodzi do urzędów to są tam specjalne maszynki do czyszczenia. Darmowe - wybierasz tylko kolor pasty i naciskasz guzik.
Ps. Czy wiecie, że w Mongolii w każdy pierwszy dzień miesiąca nie można kupić alkoholu?
Pss. Czy wiecie, że zjada się tu surykatkopodobne zwierzątka? Nie próbowaliśmy niestety, a na pewno są lepsze od baraniny i koziny.
Psss. A ciężarówka, która wywozi śmieci miejskie ma melodyjkę jak wózek sprzedający lody.
Pssss. W sklepach jest mnóstwo polskich produktów.