2-krotny wjazd pomiędzy 2.08 a 15.08.09, łącznie 12 dni pobytu, kurs bankowy 1 € = 6.2 TS (Tadżyk Somani)
zwiedzanie – Tadżykistan opisałbym jednym słowem – góry. Przepiękne widoki, kręte wąskie dróżki, rześkie powietrze,spokój, sympatyczni ludzie. Planowałem głównie wizytę w Pamirze, ale malowniczy okazał się także przejazd przez pasmo gór Fan, jak i w pobliżu afgańskiego Hindukuszu. Problemy z transportem i szalejący nad przepaściami kierowcy to jedyne negatywne wrażenia, ale nawet z takim doświadczeniem Tadżykistan został hitem naszej wyprawy.
Zaczęliśmy od przejazdu przez góry Fan. Od razu musiałem zweryfikować na nowo tempo naszej podróży - tymi drogami szybko nie pojedziemy. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - widoki czerwonych pasm górskich były zaskakująco ciekawe, a częste postoje przegrzanych maszyn pozwoliły na krótkie spacery. Od razu żałowaliśmy, że nasze wizy są tylko 2-tygodniowe, to nie pozwoliło nam na skok w bok.
Samo Duszanbe nas nie zachwyciło, ale też tego się spodziewaliśmy - ekskluzywne śródmieście zbudowane dzięki zyskom z heroiny i opium, a wszystko poza centrum nadaje się do remontu. Tadżykistan jest głównym korytarzem przemytu narkotyków z Afganistanu na "zachód", mówi się, że policja, wojsko i politycy maczają w tym swoje ręce. Jednak w Duszanbe była relaksująca małomiejska atmosfera, czuliśmy się bezpiecznie i spaliśmy w namiocie w jednym z podmiejskich parków. Dobrze też, że nie ma tutaj obowiązku rejestracji – nie trzeba biegać po urzędach. Następnego dnia jechaliśmy na południe - naszym celem był Afganistan. Jednak wróciliśmy do Tadżykistanu znacznie szybciej, niż przypuszczaliśmy (słyszeliśmy strzelanie Talibów - szczegóły w relacji "Afganistan"), w dodatku tym samym przejściem granicznym.
Postanowiliśmy chociaż przejechać jak najdłużej wzdłuż granicy tych obu państw (udało się ponad 600km), przez rzekę Pyanj spoglądaliśmy na afgańskie wioski, których nie było nam dane odwiedzić podczas tej podroży. Trzeba pamiętać jednak, że spora część tych przygranicznych terenów jest wciąż zaminowana, więc lepiej nie spaceruj w okolicy rzeki. W pamięci utkwiła nam szczególnie droga pomiędzy Kolabem i Khorogiem, gdzie wąska, kręta kamienista trasa slalomowała pomiędzy osypującą się pionową skałą, a przepaścią wprost do górskiej rwącej rzeki. Gdyby chociaż kierowca jechał ostrożnie - ale gdzie tam, mając kilkudziesięciutonową ciężarówkę szalał na oślep, ledwo wyrabiając się na zakrętach głębokiego kanionu. Na szerszych poboczach wyprzedzał nawet osobówki, a my ze strachu chcieliśmy aż wysiąść. Na szczęście część kierowców złapanych na stopa okazało się troszkę bardziej rozważnych, dzięki czemu mogliśmy skupić się na widokach. A te w Tadżykistanie raczej nie zawiodą nikogo.
Khorog to małe miasteczko, ale w porównaniu do Murgab to miasto. My jednak szybko stąd wyjechaliśmy w kierunku Doliny Wakhan, gdzie rzeka oddziela od siebie nie tylko państwa, ale także górskie pasma. Koncentrowaliśmy się głównie na południowej stronie, gdzie królowały wielkie, siedmiotysięczne szczyty afgańskiego Hindukuszu. Ishkashim to pierwsza większa wioska na południe od Khorogu (stolicy regionu). Tutaj znajduje się przejście graniczne z Afganistanem, a turyści wpuszczani są raz w tygodniu (nawet bez wizy) do strefy granicznej pomiędzy tymi państwami (most i wysepki na rzece), gdzie odbywa się sobotni targ. Język Tadżycki jest spokrewniony z Farsi (a nie jak sąsiednie republiki byłego ZSRR, z językiem tureckim), więc Afgańczycy, Tadżykowie i Irańczycy mogą się porozumieć. Podziwiając krajobrazy zażywaliśmy kąpieli w gorących źródłach, odwiedzaliśmy kolejne wioski, robiliśmy piesze wycieczki w góry. Z wielu miejsc, gdzie można zażyć gorących kąpieli, nam najbardziej podobało się w Yamchun (Bibi Fatima). To wymaga zjechania 8 km w głąb lądu i wspięcia się ponad 500 metrów przewyższenia, ale przyjemność jest tego warta. Wstęp oficjalnie dla obcokrajowców kosztuje 10 TS od osoby, ale nam udało się wejść we dwójkę (jak zwykle język rosyjski, polska narodowość i legitymacja studencka pomaga). Po wyjściu z kąpieli (co 15 minut na zmianę wchodzą kobiety i mężczyźni), czyści i zrelaksowani rozbiliśmy nieopodal namiot (cudownie oświetlony Hindukusz o zachodzie słońca), gdzie spędziliśmy spokojną noc. Następnego dnia podczas zejścia do drogi głównej (8km drogą samochodową lub 4 km pieszą ścieżką) oglądnęliśmy XII-wieczny fort Yamchun, który był w porządku, ale nic nadzwyczajnego. Od wioski Yamchun pomału następował coraz trudniejszy sposób znajdowania transportu na wschód - mały ruch, a przejeżdżające co jakiś czas jeepy zwykle były przeładowane. Musimy również przyznać, iż dolina nas trochę rozczarowała - prawdopodobnie z powodu swoich rozmiarów - jest duża, a w związku z tym szeroka. To powoduje brak poczucia jej wielkości, góry są zbyt daleko.
Ostatecznie dotarliśmy do Langar (2860m, kursuje tu nawet autobusik z Ishkashim po sobotnim targu). Miejsce słynie z skalnych petroglifów, ale nas one nie interesowały. Przyjechaliśmy tutaj dla widoków, wspiąłem się więc na pobliskie zbocza, skąd widok był nieziemski, z góry (3800m) można zobaczyć nawet pakistańskie 7-tysięczne szczyty Hindukuszu. Co prawda jeśli chodzi o zdjęcia, to lepiej wybrać się na wycieczkę o wschodzie, wtedy górki są lepiej oświetlone. Znalezienie pojazdu w kierunku Alichur zawsze będzie trudne (brak nawet zbiorowego transportu), ale popołudniu lub wieczorem to już szanse są naprawdę niskie. Pierwszą ceną właścicieli samochodów za transport do Alichur było 150$, hmm, drogo. My ostatecznie poprosiliśmy turystów, których wcześniej spotkaliśmy przy źródłach, a później podwieźli nas kawałek na stopa - za opłatą dla rosyjskiego kierowcy i miejscowej przewodniczki dowieźli nas do głównej drogi Pamir Highway. Droga z Langar jest malownicza, ciekawa. Po prawej stronie znowu jedziemy wzdłuż granicy afgańskiej, parę razy udało nam się wypatrzeć dwugarbne wielbłądy, będące tam głównym środkiem transportu (drogi ani samochodu nie widzieliśmy po stronie afgańskiej). Tuż przed skrzyżowaniem z Pamir Hwy (przy pięknych jeziorkach Tuz-Kul i Sassyk-Kul) wyszliśmy z ich minibusu, a ja wykładając plecak spoglądałem już na pustą drogę na wschód. Nagle zza zakrętu wyskoczyła chińska ciężarówka - byłem zbyt daleko głównej drogi, wciąż na drodze dojazdowej, ale intensywnie patrzyłem się na przyciemnianą szybę kierowcy - tak oto po raz pierwszy w życiu złapałem autostop "oczami!" I okazało się to bardzo trafne, jako że ruch na tej drodze jest bardzo kiepski. Kaszgarski kierowca poinformował nas, że zapłacimy ile chcemy. W Tadżykistanie za stopa się płaci, a czekasz i tak wystarczająco długo – można jechać za darmo, tylko trzeba mieć na to wystarczająco czasu. Mimo, iż nazwa Pamir Highway brzmi niezwykle dumnie, w rzeczywistości jest to bardzo poniszczona, wyboista, stara i wąska asfaltowa droga (z tym asfaltem to też nie zawsze). Nie prowadzi jednak wzdłuż rzeki, tylko idzie środkiem doliny, czasami wspinając się na przełęcz (z najwyższą Ak-Bajtal, 4655m). Nie ma tam już takich przepaści, jak to miało miejsce podczas dojazdu do Khorog. Pamir Hwy ma blisko 500 kilometrów długości - od Khorog (2100m) do Karakol (3900m), chociaż oficjalnie droga ciągnie się jeszcze do Osh w Kirgizji (ale różni się ona zarówno krajobrazowo, jak i technicznie). Ze względów strategicznych wojsko przez ponad sto lat nie dopuszczało tam ruchu turystycznego – zmiany nastąpiły dopiero w ostatnich kilkunastu latach. Niestety potrzeba na ten teren specjalnego pozwolenia tzw. GBAO permit - jest to co prawda wymóg czysto biurokratyczny, ale wraz z wizą potrzebujesz tego pozwolenia (szczegóły „wizy”). Spotkaliśmy jednak Polaków bez owej pieczątki i nie było tak źle - płacili po parę Euro łapówki na każdej kontroli policyjnej.
Kraj ten należy do jednego z najbardziej biednych w regionie - góry są piękne, ale nie dochodowe (przynajmniej nie tak jak Himalaje). Podaje się, że prawie każda rodzina tadżycka ma kogoś pracującego za granicą (głównie w Rosji), w końcu wartość przysyłanych pieniędzy do kraju jest równo warta budżetowi kraju, tj. około 200 milionów dolarów rocznie (swoją drogą w USA to suma wydawana na film). Tadżykistan to również jedyny kraj byłego Związku Radzieckiego, gdzie po rozpadzie Imperium była wojna domowa na tle etnicznym. Mimo to Tadżykowie, Kirgizi i Pamirowie są bardzo mili i przyjaźni (noszą też oryginalne czapki). Łatwo nawiązuje się znajomości, ale największym minusem pogawędek z miejscowymi stanowił fakt, że jedno z ich pierwszych pytań było o nasze zarobki w Polsce. Od razu podają, że u nich nauczyciel zarabia tylko 40 $ miesięcznie (nie widzą, że za rzeką w Afganistanie, jest jeszcze biednej - ludzie zwykle porównują się do bogatszych i narzekają, zamiast do biedniejszych i przestać lamentować). Poza tym podczas podroży po Azji Środkowej nie spotkaliśmy człowieka, który nie wspominałby z nostalgią czasów Związku Radzieckiego, jako okresu ogólnego dobrobytu.
W Murgab House znajduje się informacja turystyczna META (jest nawet internet, ale nie działa przy silnym wietrze - połączenie bezpośrednie z satelity). Okrągły różowy budynek znajduje się na końcu wioski po prawej stronie przy drodze na północ, tutaj też rozbiliśmy sobie bezpłatnie namiot. Mieliśmy też nadzieję kupić mapy topograficzne regionu jak i uzyskać niezbędne informacje co do miejsca i czasu trekingu. Map w sprzedaży nie było, ale pozwolono mi sfotografować topograficzną mapę ścienną - byłem z niej w stanie odczytać współrzędne geograficzne i wprowadzić dane do GPS. Niestety obsługa potrafi ci tylko przedstawić standardowy plan w dwa pobliskie miejsca, zakładający więcej jazdy samochodem, niż spacerów. Dodatkowo wystraszyła nas informacja, że idąc na treking należy zapłacić opłatę wstępu, nie pamiętam kwoty, ale było to kilkadziesiąt dolarów! Nie wypytywałem o szczegóły, a mnie nikt o nic nie pytał. Może pobierają ją tylko wtedy, kiedy bierze się od nich wycieczkę? Ewentualnie istnieje możliwość wynajęcia roweru, ale wciąż musisz jakoś dostać się w góry - więc oferują ci samochód z kierowcą. Cena wynajmu obecnie kształtuje się 0.55 $ za kilometr, przy czym trzeba liczyć drogę powrotną kierowcy. Ja na mapie wymyśliłem sobie treking dookoła jeziora Karakol. Niestety nie potrafili mi wiele na ten temat powiedzieć, a nawet mogli zaszkodzić - spytałem o orientacyjny czas przemarszu zasugerowaną drogą - odpowiedzieli, że to jakieś 2 dni. O wodzie również nic nie wiedzieli. Dobrze, że im nie uwierzyłem, bo w rzeczywistości było to blisko 5 dni! Mimo to pozostał problem dostania się do wioski Jingajir - tutaj oferowali 130 $ za samochód (120 km w jedną stronę, x2 za powrót, x 0.55 $ za kilometr). Murgab wygląda potężnie na mapie, ale w rzeczywistości to po prostu największa wioska regionu, ma zaledwie 6500 mieszkańców. Mimo, iż jest to Tadżykistan, połowa ludności miasteczka to Kirgizi, a okoliczne wioski są już zupełnie przez nich zdominowane. Nawet oficjalny czas jest ten sam co w Kirgizji, a nie ten, którego używa się w Duszanbe (1 godzina różnicy). Jeśli planujesz treking, to sugeruję przywieźć do Murgab zapasy jedzenia. Zaopatrzenie tutaj jest kiepskie - puszek mięsnych i rybnych nie ma prawie w ogóle, słodycze jeszcze się znajdą, ale batonik często wygląda, jakby przeleżał tam kilka lat. Z wymianą gotówki nie będzie problemu, ale znalezienie bankomatu to już inna historia.
Poznany niemiecki turysta posiadał ciężarówkę, wewnątrz której woził swój doskonale wyposażony dom. Gunter podróżował bez wytyczonych celów i ograniczeń czasowych, bez problemu zgodził się zabrać nas do miejsca startu naszego trekingu. Jednak bez mapy topograficznej ciężko byłoby znaleźć prowadzącą tam drogę, gdyż ślady kół są wszędzie, ty musisz wiedzieć którymi podążać. Najgorszy odcinek jest na 5 km przed wioską Jingair - wzdłuż rozległej rzeki wypływającej z jeziora. Były tam tylko samochodowe ślady (a raczej głębokie koleiny) we wszystkich kierunkach - wcześniej lub później droga jest już lepsza - sugeruję jednak ten odcinek przejechać wcześnie rano, kiedy to zamiast błota będzie lód. Mimo, iż ciężarówka z napędem na cztery koła spisywała się dobrze, to parę razy osiadła na podmokłym terenie, groził nam przymusowy kemping. Adrenalinka, pot na czole, wycie silnika, przechył samochodu, przejazd przez rzekę, głębokie koleiny itp. Przez 2 godziny pokonywaliśmy ostatnie 20 km od głównej drogi, w końcu dotarliśmy cali do wioski. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że jest ona niezamieszkana. Skorzystaliśmy więc z noclegu w opuszczonym domu. Wioska Jingair jest pięknie położona - schowana w dolinie, blisko turkusowego jeziora. Gdyby nie problemy czasowe z wizą, to jeden cały dzień przeznaczyłbym na wspinaczkę na pobliską górę Urtabuz (5047m), z której powinien roztaczać się niezły widok na jezioro (szczyt jest na południowym krańcu jeziora Karakol). Z samego rana pożegnaliśmy naszego kierowcę, który ruszał z powrotem dopóki podłoże skostniałe było od mrozu, a my z całym naszym 50-kilogramowym dobytkiem ruszyliśmy na treking. Wiedzieliśmy, że to około 100 km marszu, a nasza wiza miała jeszcze tylko 5 dni ważności. Gdyby coś nie tak było z orientacją lub rzeka okazałaby się zbyt duża do przekroczenia, moglibyśmy być w tarapatach. Również fakt, iż wioska była niezamieszkana, dał nam do myślenia, iż odtąd możemy już liczyć tylko na siebie. Spodziewaliśmy się zupełnego bezludzia.
Przyjemnie maszeruje się dolinami Pamiru - wielkie, długie, głębokie, łatwe w nawigacji, bez stromych podejść. Największą przeszkodą okazało się przekraczanie silnych górskich potoków jak i sama wysokość, gdyż przez 5 dni byliśmy powyżej 4 tysięcy metrów, gdzie organizm nie pracuje już tak wydajnie, jak na nizinach. Plan zakładał wyruszenie z wioski Jingajir w górę rzeki Muzkol, aż do przełęczy Kotali Qarachim. Stąd zejście w kierunku Piku Lenina, do rzeki Qarajilgha, wzdłuż której powinniśmy wrócić do głównej drogi w okolice wioski Marqansu, ostatniej osady przed granicą z Kirgizją.
Dzień 1 - 7h marszu, 26 km
Z Jingair (3940m, nad samym jeziorem Karakol) szliśmy na północny zachód wyraźną samochodową dróżką. Już po godzinie szybkiego marszu trzeba było przekroczyć rzekę (droga zaprowadzi cię do prawdopodobnie najpłytszego miejsca). Problem to zimno i nurt. Butów trekingowych szkoda moczyć, więc przekraczaliśmy w sandałach - stopy stawały się gąbczaste z mrozu. Nurt jest w miarę silny mimo lata, myślę że wiosną jak topią się śniegi, to może to być znacznie większy problem. Najlepiej iść naprzeciw prądowi rzeki, ewentualnie trochę pod kątem - tylko nie idź w tym samym kierunku co rzeka, tak łatwo możesz stracić równowagę. Dobrze będzie, jeśli plecak będzie luzem, tzn. bez zapięcia pasa biodrowego - jeśli się wywrócisz, łatwiej go zrzucić - inaczej cię przytopi. Jeśli przejście jest zbyt trudne, spróbuj rano, wtedy zwykle poziom wody jest niższy, gdyż dopiero od grzejącego słońca i związanego z tym wzrostem temperatury, topi się więcej lodowca i śniegu. Bardzo się zdziwiliśmy, kiedy to po 4 godzinach w miarę rześkiego marszu (17 km), pod sam koniec doliny dotarliśmy do osady (osada nr 1, Gar - 4120m). Były tam jurty, zagroda, kładka przez rzekę. Mieszkają tam dwie rodziny - ale jest to tylko ich letni obóz. Okazało się, że ludzie z Jingajir na okres letni przenoszą się ze swoim inwentarzem w wyższe partie gór, na lepsze pastwiska (są tam do października-listopada). Porozmawialiśmy po rosyjsku, byli gościnni, w końcu ostatni raz widzieli turystów w zeszłym roku (przejeżdżających samochodem). Popołudniu ruszyliśmy dalej na północ i po niecałych, już spokojnych 3 godzinach marszu (9 km), dotarliśmy z napotkanym pasterzem do jego osady (osada nr 3, Sajkonum - 4350m). Od razu zostaliśmy zaproszeni do jurty na poczęstunek i nocleg. Potem nastąpiła wymiana uprzejmości - oni częstują nas mlekiem, śmietaną, jogurtem i masłem z jaka (oraz herbatą z solą i masłem), a my ich rybną konserwą i cukierkami "krówkami". Oglądaliśmy dzienny kobiecy rytuał pracy ze zwierzętami (kozy, owce i jaki), gdyż poza nimi wiele tam nie mają, nie rosną tam żadne drzewa, warzywa, ani owoce (na opał używają odchodów zwierzęcych). Pobawiliśmy się z dzieciakami, a mężczyźni podzielili się informacjami o dalszej trasie. Okazało się, że mieszkańcy tych wszystkich napotkanych wiosek nie są Tadżykami, tylko Kirgizami (tak jak większość w rejonie Murgab - a najczęściej lokalni mówią o sobie - Pamirowie).
Dzień 2 - 3.5h marszu (+ 3h skok w bok), 13.5 km (+ 8 km skok w bok)
Rano wyszliśmy z osady i lekkim trawersem pięliśmy się do góry. Mijaliśmy z większym dystansem kolejną osadę, ale dzieci nie opuściły okazji spotkania i przybiegły do nas. Po wspólnej sesji fotograficznej ruszyliśmy w stronę przełęczy Qarachim - najwyższego punktu trasy (4490m, 4km i 2h marszu od noclegu). Po tym nastąpiło godzinne zejście do ostatniej już osady, o tej samej nazwie co przełęcz (osada nr 5, Qarachim, 4365m). Wiemy już, że czasowo powinniśmy się wyrobić, bo według zapewnień miejscowych z przekraczaniem rzeki nie powinno być większych problemów. Wskutek tego postanowiłem sobie wyskoczyć "na lekko" na najbliższą górę. Ewelina wraz z bagażami i wśród radosnych dzieciaków została w osadzie Qarachim, a ja zacząłem wdrapywać się na szczyt. Po dwóch godzinach stanąłem na wierzchołku pięciotysięcznika (5075m). Rozlegała się stąd wspaniała panorama ośnieżonego Pamiru, z królującym niedalekim Pikiem Lenina (obecna nazwa Koh-i-Istiqlal, niecałe 40 km odległości w linii prostej do szczytu , ale wejść dokonuje się zwykle od północnej, kirgiskiej strony). Szczerze mówiąc żałuję, że powiedziałem na dole, iż wrócę za parę godzin. Z wierzchołka tej góry mógłbym po grani polecieć na następny, i na następny szczyt, i jeszcze dalej. Nie miałem jednak na to czasu, ale mogłaby to być ciekawa całodniowa wycieczka. Naładowany tak pozytywną energią zbiegłem po piargach do Qarachim, a po poczęstunku u czekających na mnie lokalnych, ruszyliśmy dalej. Jednak tego dnia nie doszliśmy daleko (6km, 1.5h marszu, 4320m), bo w pewnym momencie zobaczyliśmy tak piękną polanę, że nie było możliwości nie rozbicia tam obozu. Poza zimnem było idealnie, tym bardziej, iż akurat tej nocy na niebie był deszcz meteorytów - naliczyliśmy kilkanaście "spadających gwiazd".
Dzień 3 - 5.5h marszu, 19 km
Poranek był równie piękny jak poprzedni wieczór. Ale czekaliśmy w ciepłych śpiworkach, aż promienie słoneczne dosięgną naszego namiotu, wciąż schowanego w cieniu wielkiej góry. W końcu wyszliśmy, rozbiliśmy tafle lodu, aby dostać się do wody, poszaleliśmy z sesją fotograficzną, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Podążając wzdłuż biegu rzeczki, doszliśmy do końca polany. Tutaj potok zaczyna szybko opadać w stronę potężnej doliny, na północ. Rzekę proponuję przejść na zachodni brzeg dopiero na dole - my zrobiliśmy to wcześniej, a wskutek stromych ścian musieliśmy więc przekraczać tą lodowatą wodę 3-krotnie. Teoretycznie na mapie jest tu nadal zaznaczona droga samochodowa, ale w rzeczywistości pojazd 4-kołowy tędy nie przejedzie - najdalej dostać się można do wioski Qarachim. Dotarliśmy w końcu 200 metrów niżej, do głównej rzeki Qarajilgha (4140m, 5km od noclegu, 2h marszu), ale przekroczenie jej w tym miejscu wyglądało zbyt niebezpieczne. Nie było widać dna, a już przed osiągnięciem połowy szerokości rzeki woda sięgała prawie do pasa (wiosną będzie znacznie gorzej). Trzeba było się zawrócić i maszerować w górę rzeki w kierunku zachodnim. Jednak już po 10 minutach drogi rzeka zamienia się w rozlewisko, co oznacza dłuższy dystans do pokonania, ale za to płytszy. Stopy trochę kostniały z zimna, ale przejście rzeki był technicznie łatwe. Poza tym było tam pięknie. Po przejściu rzeki na jej północny brzeg, ruszamy wraz z jej nurtem na wschód, w kierunku głównej drogi. I tutaj od razu kolejna niespodzianka - do trawersowania pozostało nam kamieniste pole, po którym spływały rzeki z lodowca leżącego pod Pikiem Lenina. Tych błotnistych potoków było chyba z dwadzieścia. Ja walczyłem z nimi do końca, szukając najodpowiedniejszego miejsca do przeskoczenia, ale co trzeci lub czwarty potok i tak wymagał przebrania butów na sandały (za szeroki strumień do skoku). Ewelina się poddała i chodziła już w mokrych trekingowych butach. Mimo, że te potoki był małe, to jednak rwące i trzeba było się nalatać w górę lub w dół, w celu znalezienia łatwiejszego punktu. Nie mogę poradzić czy lepiej przekraczać je bliżej głównej rzeki, czy też oddalając się od niej - nie było reguły. Kiedy już wyszliśmy z tego zaoranego kamienistego pola walki, piargi wciąż nie były przyjemne do chodzenia, ale przynajmniej były suche.
Dzień 4 - 7.5h marszu, 29 km
Rano obudził nas stukot kopyt. Wyskakuję szybko z namiotu i w odległości około 100m widzę biegnące dwie kozice Marco Polo. Kiedy mnie tylko zobaczyły (albo wyczuły) to dodały gazu - mieliśmy popis sprintu tych zwierząt. Oficjalnie istnieje zakaz polowań na kozice Marco Polo, ale czasami pojawiały się tutaj ślady kół samochodowych, stare puszki oraz łuski po nabojach. Zresztą jeśli chodzi o dziką zwierzynę, to Pamir nie jest najlepszym miejscem do podziwiania. Poza wymienionymi kozicami widzieliśmy tylko świstaki, ale za to dużo i często. O zobaczeniu niedźwiedzia, a już szczególnie śnieżnego lamparta, można raczej zapomnieć. Niemniej maszerowaliśmy dalej, aby dotrzeć do drogi jak najszybciej. Nasza rzeka zaczynała skręcać w kierunku południowym do jeziora, a my kontynuowaliśmy na wschód. I to był chyba błąd, bo po pierwsze nie zobaczyliśmy wyraźnie pięknego koloru jeziora Karakol (tylko ze sporej odległości), to w dodatku droga którą szliśmy, okazała się tragiczna. Można maszerować dalej wzdłuż rzeki, pewnie byłoby piękniej, ale z pewnością przynajmniej jeden dzień marszu dłużej. My opuściliśmy rzekę i ten odcinek do głównej drogi wyglądał jakby pozostałości po kopalni odkrywkowej - kopce kamieni, piargi, piachy, taki krajobraz księżycowy w negatywnym tego słowa znaczeniu. W dodatku brak źródeł wody. Praktycznie cały dzień zszedł nam na poszukiwaniu drogi, ciągłych zejść i wejść na kopce kamieni. Pod wieczór dotarliśmy w końcu do "zakrętu", gdzie pożegnaliśmy się z doliną za naszymi plecami i przed sobą ujrzeliśmy drogę. Szybkie zejście w dół i w końcu dotarliśmy do celu (4060m). Zmęczeni usiedliśmy na asfalcie, przebraliśmy buty trekingowe na sandały, zjedliśmy końcówkę zapasów. Do szczęścia brakowało nam tylko wody i autostopu. Postanowiliśmy ruszyć pieszo do zaznaczonej na mapie wioski Marqansu. A to co? Mieliśmy problem wstać, bo okazało się, że podeszwy butów oraz plecaki przyczepiły się do asfaltu! Mimo chłodu wieczoru i znacznej wysokości asfalt się topi - taka to tutejsza jakość, nie dziwią więc kilkudziesięciocentymetrowe koleiny. Niestety wioski Marqansu nie znaleźliśmy. Była chociaż rzeka nad którą powinna być wioska, ale tak zanieczyszczona, że tabletki puryfikujące wodę niewiele by zdziałały. Od dwóch godzin nie przejechał też żaden pojazd, przeszliśmy już 8km, do granicy pozostało jeszcze 9km. Kiedy już rozglądaliśmy się za miejscem na namiot, podjechała dwójka szkockich turystów. Hmm, miejsca w samochodzie nie mieli, ale posiadali filtr ceramiczny do wody, więc napojeni spożyliśmy ciepłą wieczerzę w dobrym towarzystwie.
Dzień 5 - 2.5h marszu, 9 km
Ostatni dzień ważności wizy, ale też nie byliśmy już uzależnieni od autostopu, bo sami mogliśmy dojść do przejścia granicznego. Trzeba było tylko podejść na przełęcz, jakieś 200 metrów do góry. Już o 10 rano byliśmy na granicy, a podpici strażnicy nie rozumieli, że nie mamy samochodu. No, ale podczas rewizji bagażu próbowali skonfiskować mój nóż, twierdząc, że jest on nielegalny. Powiedziałem im stanowczo i z uśmiechem, że nóż jest legalny i im go nie dam. Odpuścili. A my po podbiciu paszportów wspięliśmy się na szczyt przełęczy (4295m), skąd rozpościerał się widok na Kirgizję (do posterunku granicznego pozostało do zejścia ponad 10km).
Podsumowanie: Nasz cztero i ćwierćdniowy marsz (105 km), cały czas przy bezchmurnej pogodzie, przyniósł niesamowite wrażenia, totalne odizolowanie od cywilizacji (ostatnie 3 dni), wyciszenie się i radość z możliwości bycia w tak pięknych miejscach. Proszę jednak się zastanowić, jeśli ktoś planuje treking w podobnych okolicach zaraz po przyjeździe z Kirgizji. Technicznie nie ma problemu znaleźć transport z Osh do Tadżykistanu - ale pokonanie blisko 2000 metrów przewyższenia w ciągu jednej doby z pewnością nie wpłynie pozytywnie na nasz organizm. Przed trekingiem proponuję kilka dni aklimatyzacji. Jadąc od Khorog (2100m) nie ma już aż takiego problemu, bo wysokość będziemy zdobywać powoli, jakość i długość drogi nie pozwolą inaczej. Jeśli ktoś planuje treking w podobnym regionie, mogę przesłać zdjęcie (format .jpg) mapy topograficznej okolic jeziora Karakol.
Oto dane szczegółowe trasy z podaniem współrzędnych GPS, czasów i odległości rzeczywistej między punktami (nie w linii prostej).
punkt 1 | wysokość punktu 1 |
współrzędne GPS punktu 1 |
punkt 2 |
czas i dystans między punktami 1 i 2 | |
Jingajir | 3940 m |
N 38° 52.154' E 073° 16.438' |
Gar (osada 1) |
4 h 15' |
17 km |
Gar (osada 1) | 4120 m |
N 38° 56.153' E 073° 07.089' |
Sajkonum (osada 3) |
2 h 45' |
9 km |
Sajkonum (osada 3) | 4350 m |
N 39° 00.464' E 073° 06.292' |
Przełęcz Qarachim |
1 h 15' |
4 km |
Przełęcz Qarachim | 4490 m |
N 39° 02.279' E 073° 07.054' |
Qarachim (osada 5) |
45' |
3.5 km |
Qarachim (osada 5) | 4365 m |
N 39° 04.023' E 073° 06.411' |
szczyt góry |
2 h |
4 km |
szczyt góry | 5075 m |
N 39° 05.528' E 073° 07.063' |
Qarachim (osada 5) |
1 h |
4 km |
Qarachim (osada 5) | 4360 m |
N 39° 04.023' E 073° 06.411' |
piękna polana |
1 h 30' |
6 km |
piękna polana | 4320 m |
N 39° 06.572' E 073° 05.023' |
rzeka Qarajilgha |
2 h |
5.5 km |
rzeka Qarajilgha | 4140 m |
N 39° 08.831' E 073° 05.076' |
początki piargów |
6 h |
24 km |
początki piargów | - |
- |
zakręt (ściana góry) |
2 h 30' |
8 km |
zakręt (ściana góry) | 4110 m |
N 39° 14.681' E 073° 22.661' |
Pamir Hwy |
45' |
3 km |
Pamir Hwy | 4060 m |
N 39° 15.991' E 073° 22.928' |
graniczna przełęcz |
4 h |
17 km |
graniczna przełęcz | 4295 m |
N 39° 23.054' E 073° 19.389' |
- |
- |
- |
całość | 29 h | 105 km |
noclegi – jechać do Tadżykistanu bez namiotu to grzech ciężki. Nie chodzi tu o oszczędność, ale o możliwość poruszania się niezależnie, w swoim tempie, bez zmartwień gdzie zastanie cię zmierzch. Jeśli treking cię nie interesuje lub nastawiasz się na zorganizowane wycieczki, jesteś rozgrzeszony. Podczas naszego pobytu spaliśmy w namiocie na dziko 8 razy (w tym 4-krotnie podczas trekingu oraz raz w Duszanbe, po prostu wyjechaliśmy wieczorem podmiejskim autobusem na końcowy przystanek).
Raz spaliśmy w opuszczonym domu, na początku naszego trekingu w wiosce Jingajir. Natomiast w osadzie Sajkonum zostaliśmy zaproszeni na nocleg do jurty. Podczas wychodzenia z miasta Kulab w celu łapania stopa, podjechał do nas Tadżyk i zaoferował gościnę w jego domu - było bardzo miło i o zapłacie nie było mowy.
W Langar (Dolina Wakhan) poszliśmy raz do hosteliku, gdzie spali nasi znajomi turyści, którzy obiecali nas zabrać swoim samochodem dnia następnego. Ustaliliśmy cenę z gospodarzem na nocleg we własnym namiocie za 5 $ od osoby oraz śniadanie i kolację za kolejne 5 $ (pozostali turyści płacili 15 $ za spanie w pokoju wraz z wyżywieniem). Dodatkowym plusem tego noclegu był prysznic (zimny).
transport – przede wszystkim podróż po Tadżykistanie rozpoczęła się od niemiłej niespodzianki - tutaj nie ma autobusów. Co prawda istnieje rynek zbiorowych taksówek, ale te niestety są bardzo drogie. I w dodatku odjeżdżają gdy są pełne, czyli niezbyt prędko. Legł również w gruzach mój plan czasowy - pierwsze 250 kilometrów (z granicy do stolicy) jechało się ponad 8 godzin. No i nie mieliśmy wygodnych siedzeń – dwukrotnie jechaliśmy nawet w bagażniku. Oczywiście nie trzeba dodawać, że targowanie się jest bardzo istotne. Znajomość rosyjskiego zwiększa szansę na lepszą cenę. Nasz sposób to autostop (niestety płatny) - na wylocie z miasteczka potrafiliśmy już negocjować całkiem przystępne ceny w porównaniu do tych, które oferowano nam na postoju taksówek w mieście. Wyjątkiem od tej reguły jest Duszanbe - dworzec minibusów istnieje, a nawet pani w kasie poda ci oficjalną cenę i godzinę odjazdu (jednak kierowca i tak zdecydował poczekać dodatkową godzinkę).
Na stopa można śmiało jeździć w większości miejsc kraju. Niestety bardzo słaby ruch jest między Langar i skrzyżowaniem z Pamir Highway, jak i również na północ od Murgab (między Duszanbe i Murgab jeździ sporo chińskich ciężarówek, które w Murgab odbijają na Kaszgar).
Wielkim minusem jazdy w tym kraju są szalejący kierowcy. Niestety, tego nie jesteś w stanie przewidzieć przed wejściem do pojazdu. Parę razy chcieliśmy z maszyny po prostu wyjść. Apogeum nastąpiło na trasie do Khorog, kiedy to szalał kierowca ciężarówki z pełną przyczepą. Myśleliśmy, że pewnego razu nie wyrobi się na zakręcie. Raz nawet kiedy skręcał tabakę to mu spadł woreczek - szukał go na ziemi nie patrząc się na drogę - zgroza!. Kilkukrotnie wystarczyło, aby jakiś podobny wariat jechał z naprzeciwka i wyskoczył zza zakrętu tak jak on - zderzenie nie do uniknięcia. A spadać było gdzie - po naszej prawej stronie znajdował się klif z przepaścią prosto do rzeki. Chyba najlepiej było w nocy - bo przynajmniej widać było światła tych z naprzeciwka, a nie widać było przepaści. Po takiej jeździe bolały nas mięśnie rąk - od kurczowego trzymania się podczas przechyłów i podskoków po tej drodze o strasznej kondycji. Podczas całej tej podróży na brak wyobraźni kierowców mogę narzekać tylko tutaj, w Gruzji i w Mongolii. W pozostałych krajach mieliśmy poczucie bezpieczniejszej jazdy.
Dwa kraje też na tej trasie mają nieprzyjemny zwyczaj płacenia łapówek za nic. W Tadżykistanie i Uzbekistanie milicjanci mają łatwe życie (opis szczegółowy w "Uzbekistan transport").
Inną rzeczą na którą trzeba uważać, to moment płacenia za przejazd. Ja nie zgadzam się na płatność z góry (czasami zapłacę zaliczkę, ale i tak po wyjeździe, nie przed), a to z powodu zasłyszanych historii o nieuczciwych przewoźnikach. Już nie od jednego turysty słyszeliśmy opowieść o tym, jak zapłacił z góry, a później kierowca nie chciał jechać lub kombinował z podwyższaniem ceny, zmianą pojazdu, dniem wyjazdu itp.W Duszanbe autobus miejski kosztuje 0.60 TS (0.1 €).
Jeśli jedziesz własnym pojazdem, to nawet w większym miejscu, np. takim jak Murgab, nie ma raczej oficjalnej stacji benzynowej. Sam musisz sobie znaleźć kto i gdzie leje paliwo - my szukaliśmy wraz z Gunterem ropy do jego ciężarówki - w końcu znaleźliśmy, ale cena po targowaniu wynosiła 4 TS za litr (0.65 €).
Jeśli chodzi o granicę z Afganistanem w Panji-payan, to nie można jej przekraczać pieszo. Trzeba wziąć oficjalny minibus do punktu kontrolnego Tadżykistanu (zdzierskie 10 Somonów za 1 km jazdy, 1.6 €), a później za kolejne 10 S inny minibus przez most nad rzeką Panj (późniejsza Amu-Daria) do punktu afgańskiego.
dzień | trasa | transport | cena w TS | €/ 1os | czas | km |
26 | granica - Panjikent | minibus | 3 $/ 2os | €1.1 | 20' | 15 |
26 | Panjikent - Ayni | jeep (bagażnik) | 9 $/ 2os | €3.2 | 2 h | 93 |
27 | Ayni - Duszanbe | autostop | 10 €/ 2os | €5.0 | 6.5 h | 162 |
28 | Duszanbe - Kolkhozabad | minibus | 10 TS | €1.6 | 2.5 h | 120 |
28 | Kolkhozabad - Dosti | minibus | 3 TS | €0.5 | 30' | 29 |
28 | Dosti - Panji-payan | zbiorowa taxi | 10 TS/ 2os | €0.8 | 30' | 25 |
28 | Panji-payan - granica tadżycka | minibus | 10 TS/ os | €1.6 | 2' | 1 |
28 | gr. tadżycka - gr. afgańska | minibus | 10 TS/ os | €1.6 | 1' | 0.5 |
jednodniowy pobyt w Afganistanie |
||||||
29 | gr. tadżycka - Panji-payan | minibus | 10 TS/ os | €1.6 | 2' | 1 |
29 | Panji-payan - Qorghan-Teppa | jeep | 10 TS | €1.6 | 2 h | 89 |
29 | Qorghan-Teppa - Kulab | zbiorowa taxi | 20 TS/ os | €3.2 | 2 h | 154 |
30 | Kulab - Shuraabad | zbiorowa taxi | 5 TS/ os | €0.8 | 1 h | 40 |
30 | Shuraabad - Qalakhum | 2x autostop | 30 TS | €4.8 | 6 h | 125 |
30 | Qalakhum - Khorog | autostop | 45 TS | €7.2 | 6.5 h | 239 |
31 | Khorog - Ishkashim | jeep | 25 TS | €4.0 | 3 h | 112 |
31 | Ishkashim - Bibi Fatima | jeep | 20 TS | €3.2 | 2 h | 79 |
32 | Bibi Fatima - Yamchun | pieszo | - | - | 1 h | 4 |
32 | Yamchun - Shirgin | jeep | 15 TS/ 2os | €1.2 | 45' | 35 |
32 | Shirgin - Langar | autostop | - | - | 15' | 15 |
33 | Langar - Pamir Highway | minibus z turystami | 50 TS/ os | €8.1 | 4 h | 108 |
33 | Pamir Hwy - Murgab | autostop | 20 TS | €3.2 | 2.5 h | 126 |
34 | Murgab - Jingajir | ciężarówka | - | - | 5 h | 125 |
35-39 | Jingajir - granica z Kirgizją | pieszo | - | - | 5 dni | 105 |
transport miejski | autobus, minibus | 3 TS/ os | €0.5 | - | - | |
€55 | 1802 |
Wizy – w Polsce nie ma ambasady Tadżykistanu. Znalazłem na forum informacje, że można załatwiać wizy pocztą w ambasadzie w Berlinie lub w Wiedniu - wysyłamy kopertę z paszportem, naszą kopertę zwrotną, wypełniony wniosek wizowy, dowód przelewu bankowego, listem tłumaczącym co potrzebujemy itp. Pewne osoby podawały nawet, iż prosiły ambasadę później o przesłanie ich dokumentów do ambasady Kirgiskiej. Oczywiście przesyłanie dokumentów pocztą to zawsze ryzyko. Przeczytałem też niepotwierdzoną wiadomość, że wizę można otrzymać bez problemów na lotnisku w Duszanbe (ale nie na przejściach lądowych).
Załatwiliśmy więc wizę poprzez agencję, w naszym przypadku była to chyba najlepsza opcja. Jak jednak opisywałem na wstępie, nie polecam firmy Stud-Tour (obecnie Szkoła Privet), z której korzystałem, warto poszukać innej agencji. 14-dniowa wiza kosztuje 40 € (miesięczna 50 €), a za 2-krotny wjazd płacimy kolejne 10 € ekstra). Niestety datę ważności wizy trzeba podać w momencie składania wniosku - nie jest więc ona ważna od momentu wjazdu, tylko ma sztywne ramy czasowe (co oznacza, że jeśli gdzieś po drodze spodobało ci się bardziej, to będziesz teraz miał mniej czasu na ten kraj). Nie potrzeba poparcia wizowego (zaproszenie, LOI), ale załatwiając tą wizę w Azji Środkowej ambasady mogą się domagać takowego dokumentu. Agencja wzięła 100 zł prowizji od paszportu, ale tylko dlatego, iż załatwialiśmy łącznie 6 wiz (2 osoby po 3 wizy). Na wizę teoretycznie czeka się nie dłużej niż tydzień.
Bardzo istotną sprawą jest uzyskanie wraz z wizą zezwolenia na podróżowanie po Pamirze. Zezwolenie takie nazywane jest GBAO (Gorno Badakhshan Autouomous Oblast) i wymienione są tam regiony, w które można wjechać. Sprawdź czy masz wypisane główne miasta takie jak Khorog, Ishkashim, czy Murgab. Nie wszystkie ambasady wydają takie zezwolenie wraz z wizą i niestety nie ma reguły co do tego - czytałem, że zwykle Berlin wydawał takie zezwolenie, a Mińsk nie. Dlatego prosiłem agencję o wyrób wizy Tadżyckiej w Berlinie. Obiecali, ale słowa nie dotrzymali - wysłali moje dokumenty na Białoruś. Byłem wściekły, a agencja znowu kręciła i uzasadniała, że teraz już nikt GBAO nie dostaje, bo był jakiś wypadek (kompletna bzdura). Kiedy wjeżdżałem do Tadżykistanu, pytałem się innych turystów oraz czytałem w Lonely Planet jak takie zezwolenie się załatwia - informacje były niekorzystne - cena powyżej 50 $, a co gorsze czas oczekiwania może wynieść nawet tydzień - to byłby wyrok skreślający nasze trekingowe plany. Na nasze szczęście pytani graniczni strażnicy przy wjeździe do Tadżykistanu pokazali nam nasze zezwolenie w paszportach - byliśmy (tak jak i agencja) zupełnie tego nieświadomi, cały czas mieliśmy pieczątkę z GBAO wbitą w paszport już Mińsku (ja myślałem, że to jakaś moja stara pieczątka).
Tadżkistan ma swoje placówki w większości pozostałych krajów byłgo ZSRR, a także w Austrii, Belgii, Niemczech i Iranie.