Aktualności |
Archiwum 2014 - 2009 |
Aktualności archiwum 2014 - 2009
Październik/Listopad 2014 – Natan
"Zaledwie" pięć lat starań, wzloty i upadki, łzy i radość, pomoc medyczna, badania, upór i wsparcie najbliższych. Aż w końcu 21 października 2014 trzymałem żonę za rękę na stole operacyjnym. Rozmawialiśmy, głównie o wspólnych podróżach, aż nagle anestezjolog opuścił zasłonkę i mogliśmy spoglądnąć na cud natury - lekarze w ręku trzymali nasze właśnie co narodzone dziecko. Szybko je zeskanowałem, co to dokładnie jest... a jednak syn!
To jedna z takich chwil w życiu, której nigdy się nie zapomina. Byliśmy wyczerpani (szczególnie Ewelina), ale niezmiernie szczęśliwi. Lekarze pytali o imię dziecka - a my jeszcze nie mieliśmy wybranego dla chłopczyka.
Tata niestety miewa różne pomysły, a jeden z nich wymyśliłem około 20 lat temu. Stwierdziłem wtedy, że kiedy będę miał syna, to nazwę go "Kajak". Oczywiście z wiekiem trochę zmądrzałem i zrozumiałem, że dziecka krzywdzić nie można, więc szukałem innego imienia. Ale z drugiej strony, kto używa drugiego imienia? - to było perfekcyjne rozwiązanie. Ostatecznie podjęliśmy decyzje dla naszego 3kg malucha - Natan Kayak Kozok. Czyli wygląda na to, że całe jego imię można przeczytać wspak. Tata znowu postawił na swoim.
Mówią, że dziecko obróci Twój świat do góy nogami, zmieni i zawładnie całym Twoim życiem. Do tego nie wyśpisz się, nie pójdziesz na koncert, na przedstawienie, w podróż itp. Nie zgadzam się z tym do końca. Po prostu dochodzą nowe obowiązki, trzeba zmienić trochę rutynę, ale świat, życie towarzyskie i znajomi się przed nami nie zamykają. A jak ma się tak wspaniałą żonę, to nawet w pracy nie padam na twarz, bo jestem w stanie przespać noc jako tako. Dziecko to z pewnością wyzwanie, może nawet częściowe ograniczenie, ale nie jest to zmiana fundamentalna. Jakby nie patrzeć, dziecko więcej daje niż bierze. Wszystko dokładnie tak samo jak w podróży - nieprzewidywalne zaskoczenie każdego dnia.
Sierpień/Wrzesień 2014 – aktywnie
Krok od tragedii. Dwa miesiące temu wyrznąłem na rondzie z powodu nadmiernej prędkości. Zainstalowałem więc nowe hamulce w rowerze - na pierwszym zjeździe jak przyhamowałem, to zablokowało mi koło i wyleciałem na zakręcie, po czym wpakowałem w płot - ciało i głowa polecialy do przodu prosto na metalowy szpikulec. Trzy centymetry wyżej i byłbym bez oka. Zalany krwią cieszyłem się tylko z siniaków i uszczerbionego kawałka zęba - miałem szczęście. Poza tym szpital, klejenie, opuchlizna na pół twarzy i trzy dni wolnego od pracy! Zdjęcie wykonane w miejscu wypadku dwa tygodnie później. Teraz jeżdżę jak dziecko bojąc się pochylać na zakrętach.
Trzy dniowa udana wycieczka na nartach w australijskich Górach Śnieżnych przy idealnej pogodzie. Najpiekniejszy był dziki zjazd w lesie eukaliptusowym. Ogólnie jazda poza szlakami z mapą topograficzną to wielka frajda, tylko jeden nasz pomysł pokazał się niezbyt mądry - najpierw wpakowaliśmy się w krzaki, gdzie w nartach nie potrafiliśmy przekraczać powalonych drzew, a w butach zapadaliśmy się głęboko w śniegu - w dwie godziny przemierzyliśmy 500 metrów. Potem postanowiliśmy przekroczyć dwie rzeki. Kiedy to szliśmy w slipkach, bardzo silny prąd wyrwał kumplowi nartę (na szczęście odratowana), a drugi zgubił kijek. Najgorsze jednak, że doznali hypotermii, wyziębili się dostatnio, a odmarznięte palce leczyli przez dwa miesiące. Na szczescie wszystko skonczylo sie dobrze.
Postanowiłem też przebiec sobie sławny Six Foot Track - 45 km z Katoomba do Jenolan Caves w Górach Błękitnych. Początek był przyjemny, ale w końcu po łącznie ponad 2000 metrach podejść, mięśnie czworogłowe dały o sobie znać - nie mam dobrej techniki biegu terenowego, więc ostatnie kilometry były w bólu, nawet podczas zbiegu. 7.5 godziny to wynik nieco rozczarowujący, ale i tak miło było spędzić sobie czas sam na sam z naturą.
W nowej pracy sporo nauki, ale podoba mi się te wyzwanie. Z całą grupą szefostwa i marketingu Academies Australasia polecieliśmy na szkolenie do Melbourne - dwa bardzo intensywne dni, z wieczornym odreagowaniem. Cieszę się, że mogę być częścią tak ciekawej organizacji.
Czerwiec/Lipiec 2014 – na nic czasu
Wyjazd w Góry Śnieżne okazał się super ucieczką od gwaru miasta - razem z grupą znajomych wynajeliśmy estoński dom w głębi australijskiego buszu i tam przy kominku spędzaliśmy wieczory na pogawędkach. W ciągu dnia postanowiłem po raz kolejny zdobyć najwyższy szczyt Australii kontynentalnej, Górę Kościuszki (2228m). Tym razem zacząłem na Charlotte Pass i stamtąd pobiegłem tylko z lekkim plecaczkiem. Zaskoczyło mnie sporo śniegu i brak śladów ścieżki, w dodatku kiedy nadchodziła chmura to nie byłem pewien kierunku. Pomagały jednak okna pogodowe i po 23 kilometrach byłem już w Thredbo.
Przyszedł czas na Mundial, a to oznaczało spore ubytki snu. Bo jak tu kibicować kiedy mecze były w środku nocy. Nie dość że wszystkie moje drużyny dostawały baty, np. Hiszpania, Australia, później Meksyk, to jeszcze wygrywali ci, za którymi nie przepadałem. Nocne wyjazdy do pubów nie przyniosły wiele radości, a podczas kulminacji stałem jak pachołek w argentyńskiej koszulce pośród tysięcy rozbawionych Niemców.
Od kilku lat starałem się dostać pracę nauczyciela turystyki w szkole, w której wiele lat studiowałem. Australasia dotowała moją ostatnią bezsilnikową podróż przez Amerykę Południową, zdecydowałem się więc na bezpośredni kontakt z szefami collegu. Kiedy zaproszono mnie w końcu na rozmowę kwalifikacyjną, pierwszą rzeczą jaką usłyszałem było: „Nie wiem, czy nadajesz się na nauczyciela?” Oniemniałem. Wyjaśnienie przyszło zaraz potem i złożono mi ofertę pracy na pełny etat na stanowisku w marketingu. Teraz dopiero ogłupiałem, przecież ja nie mam żadnego wykształcenia w tym zakresie. Christopher jednak stwierdził, że liczy się „ogień w brzuchu”, reszty mogę się nauczyć. Przyjąłem propozycję i po raz pierwszy w życiu dostałem pracę biurową.
Pierwszego dnia pracy przyszedłem w swoich najlepszych ciuchach - na dzień dobry usłyszałem, że oni rozumieją, iż w poprzednich pracach mogłem się tak ubierać, ale tutaj muszę być w stroju eleganckim na spotkania biznesowe. Trochę bolało psychicznie ubierać się w koszule, ale przynajmniej udało się wywalczyć strój bez marynarki i krawata. W sklepie outdorowym pozostałem tylko jednego wieczoru oraz w soboty, w końcu 50 godzin tygodniowo wystarczy.
Kwiecień/Maj 2014 – Sydney świeci
Sydney znowu zaświeciło - po raz kolejny festiwal VIVID w akcji. Jaskrawo promieniował Harbour Bridge, lśniła opera oraz okoliczne budynki, fontanny układały się w kształt serduszek i tekstów. Ludzi było zatrzęsienie, musiano pozamykać główne ulice. I chociaż jest zima, to tegoroczna jest naprawdę przyjemna - dziesięć stopni w nocy.
Powrót do szkoły. Pozycja czekała na mnie ponad rok, ale dostałem pracę z powrotem i bardzo się z tego cieszę. Tym razem dostałem do nauczania przedmiotów turystyki, a w ławce zasiadło... trzech studentów! Na szczęście w innej klasie miałem już dziesięciu studentów, a to łatwiej się prowadzi - w tym roku obsypało we Włoszki, Irlandki i Hiszpanki. I tak - Włoszki się spóźniały, Hiszpanki opuszczały zajęcia i nie zdawały egzaminów, a Irlandki tak mówiły dialektem, że miałem je problem zrozumieć. Tyle że miałem problem ze znalezieniem balansu pomiędzy być na tyle wymagającym, aby czegoś nauczyć, a równocześnie nie utrudniać im życia i być respektowanym. Wygląda jednak na to, że wszystkich nigdy nie da się zadowolić. Mimo to, lubię tą pracę.
Luty/Marzec 2014 – Wyjazd do Polski
Po 5 latach odwiedziłem kraj. 7 tygodni minęło jak błyskawica - przede wszystkim na spotkaniach. Odwiedzałem znajomych w różnych częściach Polski, m.in. na Śląsku, w Krakowie, Toruniu, Gdyni, Warszawie i we Wrocławiu. Oczywiście nie odbyło sie bez spotkań klasowych - podstawówka, technikum i studia. Spędziłem też czas z rodziną i po raz pierwszy zostałem ojcem chrzestnym swojego siostrzeńca. To był miły czas.
Drugim aspektem pobytu w Polsce były podróżnicze festiwale.
Potężne okazały się gdyńskie Kolosy - to największa masowa impreza tego typu w Polsce. Zaowocowała w kilkanaście nowych znajomości z niesamowitymi ludźmi, których mam teraz przyjemność określać jako znajomych. Poza tym miło było zostać wyróżnionym "Kolosem" za Wyczyn Roku 2013. Jeszcze milej było otrzymać nagrodę publiczności za najlepszą prezentację (ale fakt, że miałem idealny czas antenowy - sobota wieczór), w sumie to wszystko dzięki kaczuszce Grażynce, która dodała humoru do prelekcji z bezsilnikowego przekroczenia Ameryki Południowej.
Nieco inny charakter, bardziej kameralny i integrujący, miał krakowski festiwal 3 Żywioły. Znowu spotkałem ludzi, którzy w podróżach myślą nie tylko o sobie - inspirujące.
Poza tym miałem przyjemność pokazać slajdy z ostatniej wyprawy u siebie na podwórku w Żorach (klub Maloka), w ukochanym Krakowie (Wagabunda i Cafe Obieżyświat), w Warszawie (Południk Zero) oraz na festiwalu w Katowicach. Dziękuję organizatorom za zaproszenie i publiczności za liczne przybycie i super atmosferę.
Lecąc jednak z Australii do Polski nie sposób nie zwiedzić czegoś po drodze. Na jednodniowy pobyt zatrzymałem się w Katarze, a nieco więcej czasu spędziłem w Izraelu i Palestynie. Natomiast w drodze powrotnej odwiedziłem siostrę we Włoszech.
Grudzień 2013 – Rzeczywistość
Powrót do rzeczywistości okazał się bardzo łatwy - myślę że to jest moja wada a nie zaleta, że tak szybko i bezemocjonalnie przystosowuję się do nowych warunków. Czułem się jakbym w ogóle nigdzie nie wyjechał, Sydney i znajomi nic się nie zmienili. Drugiego tygodnia wróciłem do tej samej pracy, zacząłem biegać, a w domu objadam się niemożliwie (żona i teściowa gotują wspaniale!), przez pierwsze 6 tygodni przytyłem 6 kilogramów. Miło jest odwiedzać znajomych, spotykać się na pogawędkę, organizować prywatne i pracowe świąteczne przyjęcia.
W podróży mieliśmy rozmowy z żoną na temat, co by tu zrobić, aby ulepszyć swoje życie - kiedy wróciłem do domu, Ewelina miała lepszą, nową pracę i samochód. Można więc powiedzieć, że wyprawa dodatkowo przyniosła niespodziewane pozytywne efekty - trzeba by więc znowu jechać:)
Relacja z Patagonii ukazała się w grudniowym numerze Poznaj Świat.
Po świętach wyjechaliśmy do Victorii. Pokazaliśmy teściowej kawałek pięknej Australii, z kulminacją na Great Ocean Road - mimo zaawansowanego wieku, spanie w namiocie i liczne spacery (nawet do 20 km dziennie), nie sprawiały jej problemu. Nic tylko życzyć sobie takiej kondycji na przyszłość. Nowy Rok przywitaliśmy już w Sydney.
Listopad 2013 – Powrót do domu
Północny przylądek osiągnięty, pozostało więc kupić bilet powrotny i wracać czym prędzej do domu. Po drodze zatrzymałem się w kanadyjskim Vancuver, ale 7 stopni było dla mnie zbyt mroźne.
Na lotnisku w Sydney znajomi zrobili mi niespodziankę - było to niezmiernie miłe zaskoczenie. Dziękuję za przybycie i zrobienie tego dnia wyjątkowym.
Styczeń - listopad 2013 – Wyprawa Siłami Natury
Przemierzanie Ameryki Południowej bez użycia silnika. Na szczegółową relację zapraszam tutaj
Styczeń 2013 – przygotowania
Nie zmieściliśmy się do taksówki bagażowej! Trzeba było zamówić drugą. Najważniejsze jednak, że wzięli mój 180x100 cm wózek pustynny. Potem odprawa na lotnisku - łącznie na nas obu 111kg. Wózek również zmieścił się w normie - minimalnie poniżej 32kg (ale musiałem ściągać dętki i opony aby to osiągnąć). Dopiero wtedy stres odszedł - udało się!
Sylwester w samolocie. Przekraczamy jednak linię zmiany daty, więc w Santiago mamy drugiego sylwestra. Ludzie tańczą na ulicach, a my bawimy się z nimi. Potem 4 dni przygotowań - zakupy (przede wszystkim rower i specjalistyczne jedzenie), organizowanie przesyłek i zbieranie informacji. Pomagali nam znajomi z Sydney - dzięki Alejandro i Ignacio poszło nam znacznie sprawniej.
24 kg pojechało do Punta Arenas, 13 kg do Coyhaique, jakieś 100 kg zostało w Santiago, a 80 kg wzięliśmy z sobą do autobusu. Jadąc na południe Chile dystrybutowaliśmy mniejsze paczuszki zostawiając je w hostelach, sklepach, u ludzi napotkanych w domach lub zawieszając na drzewach. Śmiesznie to wyglądało - prosiłem kierowcę podwożącego nas na autostopa aby się na chwilę
zatrzymał - wyskakiwałem, szybko rozmawiałem z napotkaną osobą i zostawiałem tam paczkę z jedzeniem, informując że ją odbiorę za jakieś 3 miesiące. Nie było najmniejszego problemu. Muszę przyznać, że dzięki pomocy Eweliny, całe przygotowania poszły znacznie sprawniej.
Większość drogi przyjechaliśmy autostopem, ale zdarzyło się też utknąć na ruta 40 w Argentynie, braliśmy więc też autobus. Raz, aby rozwieźć paczki w bardziej odległe miejsca, wynajęliśmy samochód. Przy okazji dobrej pogody pojechaliśmy zobaczyć lodowiec Perito Moreno oraz zrobiliśmy treking w okolicach Fitz Roy (9 lat temu przez 3 dni koczowałem pod górą i z powodu chmur jej nie widziałem).
Bez błędów logistycznych jednak się nie obeszło - za karę będę jęczeć później. Po dotarciu do Punta Arenas, Ewelina pojechała zobaczyć Ziemię Ognistą, a ja udałem się na południowy przylądek Chile kontynentalnego, aby rozpocząć wymarzoną podróż.
Grudzień 2012 – pożegnania nadszedł czas
Lato, świąteczne imprezy z prac, święta – ale tak naprawdę tam było obecne tylko moje ciało – umysł jest już w Ameryce Południowej.
Potem poszło jak po sznurku - kupienie biletu lotniczego, rzucenie pracy, intensywne treningi, zamykanie spraw tutejszych (m.in. mieszkanie przejmują po nas sympatyczni podróżnicy – Magda i Tomek), rozwiązywanie spraw logistycznych, ostatnie zakupy, przygotowanie strony, no i planowanie, dopinanie szczegółów. Na koniec pakowanie – a ze względu na przewóz wózka pustynnego i sprzętu na wszelkie warunki klimatyczne – łącznie mamy ponad 100kg (muszę płacić jakieś kary za nadmiar bagażu, ale wymyślili:)
Bardzo intensywny czas, ale potrafiłem czerpać też z tego radość. Lista rzeczy do zrobienia skurczała się, aż w końcu znaleźliśmy się w pubie pożegnać się ze znajomymi. Odprężenie, uśmiech, uściski, radość i nadzieja.
Czas w drogę.
Listopad 2012 – kilka dni, które wstrząsnęły Sydney
No, może nie wstrząsnęły Sydney, ale przynajmniej moim wewnętrznym światem.
Zaczęło się niewinnie. Pierwszy wtorek listopada – Melbourne Cup, czyli obstawianie na konie – taka ogólnokrajowa szajba. Postawiliśmy na ciekawie brzmiącego konia, przynajmniej imię rozumiem, bo poza tym nawet nie rozróżnię kucyka od klaczy. Nasz bohater trzymał się dzielnie za czołówką i... przyczołgał się ostatni. A tam, kto nie ma szczęścia w hazardzie, ten ma szczęście w miłości. Jak inaczej mógłbym się pocieszać?
Pierwszy weekend – szalejemy śladami Jamesa Cooka. Poszliśmy zobaczyć skałę na której podobno pierwszy raz wylądował, pierwsze krzaczki przez które się przedzierał i nie wiadomo co jeszcze tam robił, w każdym razie w muzeum dowiedziałem się parę ciekawostek o jego pierwszych dniach w Australii. Poza tym był to piękny 20-km spacer plażami i klifami. Oczywiście spaliłem się, mimo iż miałem krem przeciwsłoneczny w plecaku.
Potem było trochę adrenaliny – dwa festiwale filmów podróżniczo-szaleńczych. Pierwszy to Patagonia Adventure Film Festival – puszczany tylko w czterech krajach świata. Potem dodatkowa pula filmów akcji z Festiwalu Filmów Górskich z Banff – niektórzy ludzie to naprawdę mają pozytywnego fioła.
Kiedy do Sydney przyjeżdża Cirque du Soleil, to nie można opuścić tej okazji. Byłem na ich pokazie drugi raz, no i nie ma co żałować, że bilety są drogie. Zresztą kupiliśmy najtańsze, ale Ewelina i tak przeskoczyła kilka rzędów do przodu kiedy tylko zgasili światło. Ochrona nie zdążyła zareagować. W każdym razie ja przez pierwsze 10 minut siedziałem napięty, czekając na aresztowanie. Występ to pierwsza światowa klasa - profesjonalne świetnie zaaranżowany artystyczno-akrobatyczny spektakl. Bardzo polecam.
Zwykły poranek w Sydney – nad Eweliną spuszcza się z sufitu po nici pająk. Zatrzymał się 30 cm nad twarzą. Dostałem więc z łokcia w oko, kiedy to pośpiesznie żona uciekała ze strefy śmierci. Wtedy pająk wylądował na prześcieradle. A ja dalej spałem obok, zupełnie nie przeczuwający zagrożenia. W końcu zostałem obudzony, bo pewnie przewracając się na bok zmiażdżyłbym kolegę, który w panice mógłby mnie ugryźć. Super, pobudka o 6 rano i musiałem odbyć walkę z tą krwiożerczą bestią. A ponieważ kocham pajączki (chociaż ten nie był ani piękny, ani zbyt włochaty), to musiałem go pojmać, a nie zabić. Po kilku minutach napastnik znalazł się na balkonie, a my dusiliśmy się w środku bez dostępu świeżego powietrza.
Odkąd uzyskałem prawo stałego pobytu, miałem 3 miesiące na wyrobienie australijskiego prawa jazdy. No i mi się trochę opóźniło do 14 miesięcy. Winę zwalam na mikro drgania skorupy ziemskiej. Kraje Unii Europejskiej mogą zamienić krajowe prawko na tutejsze - ale Polacy, jako obywatele kraju wysokiej korupcji, muszą egzamin zdawać od nowa. Wziąłem się więc w garść i pożyczyłem samochód od kumpla, który zawiózł mnie na egzamin (trzeba mieć swój pojazd). Potem kumpel wrócił do pracy rowerem, a ja zostałem sam – no, z egzaminatorem. Przed egzaminem sprawdzanie kierunkowskazów i świateł:
- proszę pana, nie działa światło stopu w tylnej szybie.
- naprawdę, a czy to takie ważne?
- Pan pozwoli ze mną.
5 min później, kiedy egzaminatora dzieliły ode mnie wielkie pancerne szyby.
– nie zdał pan za brak sprawnego pojazdu, to będzie pana kosztowało tyle i tyle, do zobaczenia jak pan naprawi.
No super, nie zdałem egzaminu, a nawet sobie nie pojeździłem. Co miałem zrobić – podziękowałem bez obelg i przekleństw, po czym wróciłem na parking, rozejrzałem się czy nikt nie patrzy, wskoczyłem do samochodu i odjechałem go odwieźć kumplowi. Dwa tygodnie później odbyło się już bez niespodzianek, przyjechałem sam i na szczęście pracownicy Transportu Stanowego tego nie widzieli, no i w końcu po jeździe egzaminacyjnej mam legalne australijskie prawo jazdy.
Listopad to też tradycyjny show produktów firmy Sea to Summit i ich firm zaprzyjaźnionych (Sea to Summit – firma Tima, gościa który ruszył z poziomu morza w Indiach, doszedł do Nepalu i wdrapał się na Mt. Everest). Show jest dla wszystkich sprzedawców z Sydney, było nas więc kilkadziesiąt. Najlepsze jednak to oczywiście darmowe produkty, picie i jedzenie. No i limitowana sprzedaż kilku produktów za bardzo małe pieniądze. Leciałem do kolejki rozpychając się łokciami, byłem drugi, więc wystarczyło dla mnie jakiś plecaczków, ładowarek słonecznych itp., kupowałem bez myślenia, a teraz zastanawiam się, na co mi to potrzebne? W każdym razie Tim i jego ekipa zasłużyli na brawa za dobry marketing – sprzedaję ich produkty w zamian, bo wiem że są dobre, w końcu sam je przetestowałem.
Niestety nasza kolejna szpitalna próba zostania rodzicami ponownie nie wypaliła – trzeba więc spojrzeć na sprawę z innej perspektywy i powyciągać same plusy z zaistniałej sytuacji. Postanowiliśmy więc wyjechać w podróż – ja na swoją wymarzoną Amerykę Południową, a Ewelina będzie mi towarzyszyć przez całe przygotowania i pierwsze dwa tygodnie podróży! Poza tym ustaliliśmy, że spotkamy się jeszcze gdzieś na trasie po kilku miesiącach, aby spędzić trochę więcej czasu razem. Super!
Jednym z plusów był fakt, że lekarz pozwolił mi znowu biegać. W końcu, po przymusowej 114-dniowej przerwie totalnej abstynencji wysiłku fizycznego, co jest moim rekordem życiowym, miałem prawo wyjść pobiegać. Ruszyłem przed siebie – takie fajne uczucie. Pomyślałem, że niewiele się zmieniło, biegania się nie zapomina. Truchtałem powolutku, z nogi na nóżkę. Zastanowiłem się, kiedy poczuję pierwsze oznaki zmęczenia? - kryzys przyszedł po 90 sekundach!!! Ba, kryzys przynajmniej przechodzi...
Organizm zaczął sapać, trochę dyszeć – ale jakoś nad tym zapanowałem. Jednak nie potrafiłem się oszukać – to nie było moje ciało! Nie przynajmniej te, do którego się przyzwyczaiłem. Czułem się, jakby mnie włożyli w czyjeś. Gruby brzuch przeszkadzał, skakał z boku na bok kołysząc całym ciałem. W końcu miałem swój rekord życiowy – 75 kg, to 10% więcej niż podczas ostatniego biegania. Przytyłem łącznie 7 kg, czyli 1 kg co 3 tygodnie. Wiem że w standardach ludzkich 75 kg to śmiechu warte, ale dla mnie to ogrom.
Zbliżałem się do skrzyżowania - zwykle przyspieszałem, aby zdążyć na zielonym. Teraz modliłem się o czerwone światło, aby móc odpocząć. W dodatku nie przebiegałem jak nie ma ruchu, tylko czekałem grzecznie na zielone – idiota!
Potem na szczęście było z górki, więc siłą grawitacji się sturlałem. W połowie trasy zrobiłem przerwę – porozciągać się, brzuszki, pompki. Wtedy to poczułem nadwyrężone mięśnie czworogłowe – taki wstyd! Wracając traciłem jakikolwiek rytm – włóczyłem nogę za nogą, ręce szarpały nieskoordynowane, głowa się kiwała, tułów wyziewał wypociny, a jęzor zwisał z czerwonego pyska. Wydawało mi się, że przechodni robią mi zdjęcia i się ze mnie nabijają.
Na szczęście każdy kolejny dzień był trochę lepszy, po tygodniu się już nie plułem, po dwóch zacząłem otwierać oczy, a po trzech tygodniach dalej było tragicznie, ale przynajmniej nie zatrzymywałem się już na czerwonym świetle.
Po dziewięciu latach planowania w końcu ruszam przekroczyć Amerykę Południową bez użycia silnika motorowego. Jest więc urwanie głowy, bo wyjazd na rok wymaga pozamykania tylu spraw na raz, że błagam tylko aby czasu wystarczyło. Kiedy już wyjadę, to wtedy poczuję ogromna ulgę. Teraz trzeba to przetrwać i się napracować. Tylko przydałby się jakiś dzień wolny od pracy.
Przynajmniej znalazłem częściowe finansowe wsparcie wyprawy. Miły gest mojej byłej szkoły z Sydney.
Zakończyliśmy listopad Andrzejkami - wypadły wyjątkowo łagodnie, bez awantur, bez podpalenia przedszkola, bez pijackich przyśpiewek itp. Żartuję oczywiście. Jak zwykle łagodnie, nie wyjątkowo. Mimo to nie udało mi się wylać z wosku kształtu Ameryki Południowej. Wyszła mi nicość kompletna, bezkształcie totalne, piąty wymiar. Kolejna klęska. Tak minął nasz ostatni dzień wiosny.
Październik 2012 - nie wymyślę tytułu, nie dzisiaj
W drodze z pracy przywitał mnie wesoły sms - „właśnie urodziłam córeczkę...”. Ach, znowu zostałem wujkiem. Tyle że dla Magdy to pierwsze dziecko, gratulacje! Tak myślę, jak nas rozniosło po świecie – ja w Australii, młodsza siostra w Polsce, a starsza we Włoszech. Technologia jednak ułatwia trochę życie i wszyscy mogliśmy się spotkać się na Skype.
Po półtora roku zakończyła się też moja historia z agencją turystyczną. Coraz rzadziej dzwonili, a ja byłem coraz bardziej zajęty pozostałymi dwoma pracami. Pewnego dnia nie mogłem się zalogować na stronę agenta – oni twierdzili że wszystko nadal gra, ale dla mnie był to znak, że czas na zakończenie współpracy. Z wszystkich moich wcześniejszych 54 prac, wygląda na to, że to druga w życiu gdzie szef nie będzie za mną tęsknił. Nie pracowałem źle, ale też nie potrafiłem wciskać wycieczek na siłę. Adventure Travel Bugs ma tylko $$$ w oczach, to biznes a nie informacja – tak próbowano mnie szkolić. Przetrwałem około 15 zwolnień innych kolegów, aż w końcu sam nie pojawiłem się na grafiku. Pozytywną stroną jest doświadczenie, bo teraz czuję się dobrze obeznany z rynkiem, posiadam umiejętność rezerwacji, wykorzystałem kilka bezpłatnych wycieczek – Wyspa Fraser i okolice Cairns. Poza tym zatrudnienie tam dało mi możliwość pracy w szkole, jak i pewność siebie w nauczaniu, bo w końcu jest to teoria wzbogacona praktyczną wiedzą.
Coroczna wystawa Sculpture by the Sea, sztuki współczesnej pomiędzy plażami Bondi i Tamaramą. Nie jestem pasjonatem i większości eksponatów nie rozumiem, ale sceneria ekspozycji czyni to imprezą wyjątkową. Jak zwykle ciepło, słonecznie, szum oceanu, zabawnie.
A w mieście spotkaliśmy się z pilotem Kamilem Michnolem, który znowu odwiedzał Sydney jako przewodnik dla polskich wycieczek. Tym razem poszliśmy na Nocny Targ Makaronu, czyli fantastycznej atmosfery kuchni z całego świata na wolnym powietrzu w Hyde Park. Kocham to miasto!
Wrzesień 2012 - co przeplata, zimy i lata
Wszystko się da zrobić jeśli komuś zależy. Wieczór kawalerski zorganizowano dla kolegi poza Sydney, a ja w dodatku miałem pracę w sobotę do późna, a w niedzielę od rana. Mimo to nie chciałem opuścić dobrze zapowiadającej się imprezy – dojechałem pociągiem przynajmniej na część relaksacyjno-piwną.
Biedny Chamko – kazali mu się ubrać w strój pielęgniarki. Nie w domu, tylko w pubie. Miejscowym się to nie podobało, ale szybko zrozumieli powód przebrania i nasza siostra położna była zaakceptowana. Niestety ja musiałem się zrywać szybko - o 4 rano łapałem powrotny pociąg. Wykład miałem chyba nudny, bo mało co sam nie zasnąłem.
Pora się decydować. Stwierdziliśmy z żoną, że jeszcze raz staramy się na próbę invitro, a zaraz po wynikach jedziemy do Ameryki Południowej. W końcu dwa lata w jednym miejscu to stanowczo zbyt długo. Jesteśmy więc w komfortowej sytuacji – jakiekolwiek wyniki usłyszymy, zawsze będzie pozytywna strona tego rezultatu – podróż albo dziecko. A może da się mieć obie rzeczy?
Jedynym minusem kolejnych szpitalnych zabiegów jest straszna decyzja – lekarz zalecił zaprzestanie wysiłku fizycznego. Tak więc pierwszy raz od 20 lat nie mogę biegać przez dłuższy czas – od 3 miesięcy tylko siedzę przed komputerem i wcinam tłuste bułeczki, kotlety, ryż z gęstym sosem itp. Pobiłem już swój rekord życiowy – nigdy wcześniej nie widziałem wyniku 73 kg. Ale tak naprawdę nie męczę się fizycznie, tylko psychicznie. No i powstał dziwny problem – w którym momencie dnia brać prysznic? - przecież odkąd pamiętam robiłem to po bieganiu.
A gdzie może się zdarzyć, żeby najzimniejszy i najcieplejszy dzień roku był w tym samym miesiącu? Sydney potrafi być wyjątkowe, nawet pod tym względem. Bowiem we wrześniu, na wiosnę, mieliśmy najzimniejszy dzień roku, chłodniej niż czerwiec czy lipiec, 5 stopni. Trzy tygodnie później, najcieplejszy w roku, tyle samo co w środku styczniowego lata – 33 stopnie.
Ehh, wrzesień plecień, co przeplata, znacznie zimy, znacznie lata.
Sierpień 2012 - śnieżna zima
Olimpiada – każda kolejna olimpiada, tak jak piłkarskie mistrzostwa w piłce nożnej, wydają mi się mniej atrakcyjne od poprzednich. Coraz więcej „dziwnych” dyscyplin, afer, bulwersujących decyzji sędziów itp. Ale może to ja z czasem jestem bardziej wybredny? W każdym razie mimo niskich oczekiwań bardzo przyjemnie patrzyło mi się na przeróżne konkurencje – podziwiam sportowców. Są to maszyny – ale nie przez talent, tylko w głównej mierze dzięki swojej tytanicznej i żmudnej pracy. I bardzo mi szkoda tych, którym nie wyszło – nie na tyle, na ile w rzeczywistości było ich stać.
Na szczęście lekką atletykę mogłem oglądać podczas wczesno rannych bezpośrednich transmisji, a nie w środku nocy. Widziałem praktycznie wszystkie finały na bieżni. To było piękne - oglądać biegaczy od rundy wstępnej, przez rozgrzewkę i przed startowy stres, do biegu i reakcji po jego zakończeniu.
Myślę, że bez tej całej otoczki przed i po biegu, to zupełnie inne, niepełne widowisko.
Szkoda jedynie siatkarzy, bo zdolni są, ale im nie wyszło. W dodatku obleciały mnie szydercze uwagi, bo tak liczyłem na tą drużynę, a pokonała ich teoretycznie amatorska drużyna Australii.
Jeszcze niedawno nie miałem dnia wytchnienia w pracy. 7 dni w tygodniu, na okrągło. Dodatkowo w collegu dostałem ofertę na weekendowe nauczanie biznesu – odmówiłem, nie dałbym rady czasowo. Zresztą biznes to nie moja działka, mam co prawda doświadczenie jako kierownik sklepu, ale turystyka jest znacznie ciekawsza. No, ale okazało się, że ten rok w sprzedaży detalicznej jest wyjątkowo trudny, a sierpień to czas przestoju - cięcia godzinowe nie oszczędziły nikogo. Podobnie w biurze podróży – zima to czas walki o przetrwanie. I tak w przeciągu dwóch dni nagle pracy było zbyt mało. Szybko zadzwoniłem do szkoły i próbowałem ściemniać, że może bym jednak wziął ofertę – nie dość że się zgodzili, to jeszcze dostałem podwyżkę. Warto było, bo przedmiot okazał się wcale nie aż taki trudny jak myślałem – w końcu to tylko podstawy biznesu. No i przede wszystkim frajda pracować ze studentami – daje mi to sporo satysfakcji. Mam łącznie 63 studentów z 23 krajów, w tym aż 8 z państw zachodnio-europejskich.
Nagle panika – jeśli biorę pracę nauczania w weekendy, to zostaje mi ostatni wolny weekend tej zimy. Wciąż pamiętam kiedy odmówiłem w zeszłym roku wyjazdu ze znajomymi w Góry Śnieżne – później, kiedy zobaczyłem ich zdjęcia, bardzo tego żałowałem. Dokonałem więc sporych starań, aby zebrać doświadczoną ekipę na tegoroczny wyjazd. Najpierw zaprosiłem ich na pokaz „Extreme South”, sponsorowany przez nasz sklep (drugi, większy pokaz niż dwa miesiące wcześniej) - czyli opowieść dwóch Sydnejczyków, którzy jako pierwsi ludzie na świecie przeszli bez pomocy z zewnątrz z krańca Antarktydy na biegun i z powrotem. Pokaz był rewelacyjny – a mi jeszcze za to płacili – lepiej być nie mogło! Tam spotkaliśmy się i ustaliliśmy warunki wyjazdu – 4 osoby, 4 dni, pod namioty do Parku Narodowego Kosciuszko.
Zamieć śnieżna, alpine ski touring, chodzenie po zamarzniętym jeziorze, zjazdy na nartach z dowolnych otaczających szczytów (na które trzeba było się najpierw wdrapać), wspinaczka po pionowym lodzie, czy w końcu impreza i spanie w jaskini śnieżnej (w głowie historie o tych, którzy już się nigdy w nich nie obudzili), a na deser kolega dał się wciągnąć w lawinę. Ogólnie rzecz biorąc – super wyjazd. Szczegóły opowiada Ewelina – link tutaj.
Pani Beata Pawlikowska odpowiedziała mi na błędy, jej komentarze można już zobaczyć. Autorka powołała się na książkę "1788", gdzie po jej przeczytaniu znalazłem kilka swoich nieścisłości i je sprostowałem. Niestety podczas czytania tej lektury odkryłem też kilka nowych błędów Pani Beaty, jak i dziwne powiązania obu książek. Na oficjalnej stronie Pawlikowskiej rozpoczęła się dyskusja, do której musiałem się ustosunkować – link, komentarze Pani Beaty i moje oświadczenie do zobaczenia tutaj.
Lipiec 2012 - nie ma czasu na nudę
Simon Yates – legenda górskich opowieści. To on przeciął linę na której wisiał jego kolega. Jednak okoliczności tego tragicznego wypadku usprawiedliwiają jego działanie – powstał dobry film „Czekając na Joe” i książka „Dotknięcie pustki”. Simon był właśnie podczas Australia Tour, więc miałem przyjemność być na jego spotkaniu w Sydney. Mogłem nawet aktywnie uczestniczyć, jako że nasz sklep Paddy Pallin był jednym z dwóch sponsorów/organizatorów, a mnie przypadł zaszczyt reprezentowania firmy. Po opowieściach Simona o wspinaczkach górskich w różnych górach świata, rozlosowaliśmy nagrody dla posiadaczy biletów. Chociaż przemawianie do licznej publiczności to zawsze trochę stresu, cała impreza była jednak na medal.
W numerze lipcowym (nr 7/2012) Poznaj Świat,
w rubryce fotoforum ukazało się moje zdjęcie "Pola dla rolników i fotografów"
Po 3-tygodniowych wakacjach wróciłem do szkoły. Dostałem do nauczania nowe przedmioty, a w tym swój wymarzony – Atrakcje Australii. W pierwszy dzień klasa okazała się liczniejsza niż w zeszłym termie, ale to mi nie przeszkadzało. I tak w większości są to studenci, którzy uczęszczają na zajęcia tylko dla wizy, aby mogli przebywać i pracować legalnie w Australii. W dużej grupie zawsze znajdą się jednak osoby, które słuchają i grzecznie wszystko notują (szczególnie studentki z Dalekiego Wschodu). Wyluzowany poszedłem więc następnego dnia wykładać nowy przedmiot dla nowej grupy, miałem mieć zaledwie dziewięciu uczniów.
Na wejściu doznałem szoku – uczniowie, hmm, niektórzy starsi ode mnie, z wielką chęcią nauki, w dodatku większość z angielskim jako rodzimym językiem – Walijczyk, Szkotka, Angielki, Irlandka, Niemka, Brazylijka, Szwedka, Włoch, Chilijczyk, oraz miejscowa. Jak już opanowałem stres i stałem nieco pewniej na nogach, zapowiedziałem pierwszy temat – Canberra. Po czym Australijka krzyknęła – mieszkałam tam 10 lat... super, tylko tego mi brakowało! Nie było jednak źle, ale na następne zajęcia musiałem się przygotować ponad normę, bo grupa wymagająca. Na szczęście dzięki zamieszaniu z „Blondynką w Australii”, przygotowany byłem dobrze.
Ponieważ zbliża się termin mojego wyjazdu Ameryki Południowej Siłami Natury, przychodzi czas na finalizowanie zakupu sprzętu trekingowego i przetestowanie go w warunkach zbliżonych do planowanej wyprawy. Korzystając z wielkich zniżek oferowanych mi jako pracownikowi sklepu, zakupiłem więc ultra lekki śpiwór do zera stopni, serię ciuchów, parę gadżetów wymieniłem na lżejsze, no i kupiłem bilet do Blue Mountains.
A tam zima. Idealnie, chyba nie cieplej niż w Patagonii latem (chociaż bez wiatru i innej wilgotności). Rozbiłem delikatny namiot na krawędzi klifu, ugotowałem kolację na kuchence alkoholowej z puszki po Red Bullu domowej roboty, po czym wskoczyłem do śpiworka. Termometr wewnątrz wskazywał 8 stopni, czyli na zewnątrz było może 4-5. Bez czapki i dodatkowej sztucznej kurtki puchowej (Primaloft) się nie obeszło, ale o to właśnie chodzi – aby nieść jak najlżej i wszystko wykorzystać podwójnie – np. do chodzenia i spania.
Rano widok z klifu niesamowity – opadająca mgła tonęła pomiędzy lasami i skalnymi półkami. Pozostało mi jeszcze dokończyć 30km spacerek przez Mt Solitary, po czym wróciłem szczęśliwy, mając świadomość, że kolejny etap przygotowań za mną. Teraz wiem, gdzie i jakie poprawki muszę zastosować.
Czerwiec 2012 - Rozczarowanie
Po przeczytaniu tej książki byłem rozczarowany Panią Beatą Pawlikowską i National Geographic Polska. Nie sprawdzili materiału przed wydaniem. Potem przyszła frustracja, a na koniec siadłem i sam sprostowałem rzeczy, których moim zdaniem nie powinno było być w książce. Na długi i szczegółowy wykaz błędów zapraszam tutaj.
No i uwaga - otrzymałem parę dni temu odpowiedź od Pani Pawlikowskiej. A więc niedługo (połowa lipca) wstawię nowe dopiski.
Trzecia trzydzieści nad ranem dzwoni budzik. No tak, trzeba wstawać. Środek siarczystej zimy, na dworze poniżej 10 stopni, a tutaj trzeba zasuwać do pubu. Na obczyźnie (na szczęście udomowionej obczyźnie) kibicować swojej drużynie trzeba ze zdwojoną siłą. Dumny byłem, bo to Polska jest organizatorem Euro. Dumny byłem z gry Polaków, bo biegali jak nigdy dotąd. Wesoło było jednak tylko do przerwy pierwszego meczu. Ja nie mam problemu dopingować drużynie przegrywającej, byle tylko walczyła, chciała coś osiągnąć. Nic mnie tak nie razi jak brak ambicji. Mówią że to brak sił, a ja przede wszystkim nie widziałem ducha walki.
Pozostało mi kibicować tym drużynom, które walczyły do końca. Oni otrzymali oklaski nawet po przegranej. Na pocieszenie pozostało mi bawić się z Hiszpanami, bo od lat im kibicuję. Do pubu przyjechała telewizja i wrzasku było co niemiara. Jednak nawet piwa nie mogłem się napić, bo godzinę później musiałem być w pracy. Mimo to zazdroszczę atmosfery wielkiej imprezy w polskich miastach.
Jak co roku w Sydney odbywa się festiwal światła – Vivid. Miasto znowu ożywa zimową nocą, migoczą światełka, ludzie się bawią, fotografują, podziwiają. Bo jak zwykle, niektóre pomysły rozbrajają, szokują, zadziwiają, śmieszą, niektórych nie rozumiem. W tym roku spodobał nam się szary na co dzień tunel, który tym razem ożył ruchomymi różami i słonecznikami (na zdjęciu).
Maj 2012 - pozostali podróżują
Bardzo podróżniczo w tym miesiącu. Niestety tym razem to ja siedzę i grzeję tyłek, chociaż zima trzyma na całego, nad ranem spada do dziesięciu stopni:) Na szczęście inni są nieco aktywniejsi i dzielą się swoim doświadczeniem. Najpierw mieliśmy zaszczyt gościć polskich rowerzystów – Michał Wiśniewski i Gosia Giaro przypedałowali wzdłuż Nową Zelandię i Australię. Rewelacja.
Poza tym w końcu zaczyna być głośniej o niedawno zakończonych dwóch wielkich światowych wyczynach – Pat Palmer przebiegł z bieguna północnego na południowy, ba, bez dnia przerwy, biegnąc przez blisko rok średnio po 82 km dziennie!!! Oczywiście na Arktyce szedł z saniami (ale na Antarktydzie jechał za nim samochód), a nad oceanem przeleciał samolotem, Darien Gap przeszedł z wojskiem, jednak to w niczym nie umniejsza jego super mega wyczynowi – przebiegł ponad 20,000 km w ciągu niecałego roku. Ponieważ Pat jest z Sydney, to czekam na jakiś wieczorek z pogawędką.
Drugi wyczyn na skalę światową to pierwsze przejście z brzegu Antarktydy na biegun południowy i z powrotem bez wspomagania z zewnątrz. Dokonali tego trzej faceci – Norweg Alex i Sydnejczycy James i Justin. Właściwie Alex szedł sam, wyprzedzał ich o dwa dni (wyglądało to jak wyścig na biegun sprzed 100 lat pomiędzy Amundsenem i Scottem). Historia się nie powtórzyła, ale tylko dlatego, że Alex na parę godzin przed dotarciem do celu rozbił obozowisko i czekał na dwójkę Australijczyków. Jest to dla mnie wzór, wyczyn godny największego szacunku – mógł być pierwszy, jedyny, ale docenił wysiłek innych ludzi przygody i poczekał. Razem przekroczyli linię mety, będąc pierwszymi ludźmi którzy dokonali takiego wyczynu. Sklep w którym pracuję, Paddy Pallin, sponsorował część wyposażenia chłopaków. Doznałem zaszczytu oficjalnej prezentacji Justina i Jamesa klientom podczas spotkania w naszym sklepie. Zresztą Justina poznałem już po ich pierwszym wyczynie – jako pierwsi ludzie na świecie przepłynęli kajakiem z Australii do Nowej Zelandii. To są naprawdę fajne równe chłopaki, bez żadnej dwulicowości czy pychy.
A maj jak to maj w Sydney – Banff Mountain Film Festival. W tym roku podobał mi się bardzo – 9 wybranych filmów o tematyce górsko-wspinaczkowo-narciarsko-kajakowo-podrozniczej itp. spełniło moje oczekiwania. Było wesoło, tragicznie, inspirująco, głupio, zadziwiająco, czyli mieszanka wszystkiego. Aż rwie do drogi. Niestety jeszcze nie mogę i wygląda na to, że raczej nie pojadę nigdzie przez przynajmniej kolejnych parę miesięcy. Mimo to stale się szykuję do podróży Siłami Natury.
Jednak praca mi w tym nie pomaga. Bo zamiast cieszyć się z tego co mam, to mi wpadło coś do łba i znalazłem sobie trzecią pracę – ale nie zrezygnowałem z poprzednich. A więc pracuję 7 dni w tygodniu, bez dnia przerwy – 4 dni w sklepie, 2 dni w agencji turystycznej, no i jeden dzień jako nauczyciel turystyki. W sumie fajna ta nowa rola – kiedyś to ja siedziałem i słuchałem nauczyciela, teraz ja przekazuję swoje doświadczenie studentom. A mam ich w klasie prawie tyle ile w Chinach... trochę przesadziłem, w Chinach było 60-80, tutaj mam od 4 do 8 dorosłych osób w klasie. I o dziwo – słuchają?!
A dostać pracę nie było łatwo – aby uczyć jakiegokolwiek przedmiotu na kursie turystyki, trzeba równocześnie pracować jako agent turystyki. To zrobiłem. Potem trzeba mieć australijski papierek o skończonym kursie nauczania – nikogo nie interesuje mój polski magister z AWF-u, musiałem zrobić ten śmieszny kurs, polegający na kopiowaniu i wklejaniu odpowiedzi, a wokół wszyscy zawsze mówili jak świetnie nam idzie. Tu chodzi tylko o kasę, bo taki kurs to fortuna. Ważne że to już za mną – teraz za to muszę się przygotowywać do zajęć i czasu nie mam już na nic.
To jednak nie było przyczyną słabego występu w półmaratonie. Za eksperymentowałem nowy trening i nie szło, rąbałem jak koń pod górę, a tu brakło mi dwóch minut do własnego wyniku sprzed roku. Nie mam wymówki, ale jestem zły. Przez to gubię motywację. Przez trzy dni byłm obrażony na bieganie.
Kwiecień 2012 - Wielkanoc
W ostatnim numerze Poznaj Świat odbyło się głosowanie na najlepszy artykuł podróżniczy. Mój reportaż z Vanuatu znalazł się tam również, ale niestety głosowanie następowało przez internet. A wiadomo, że głosuje się na znajomych, a nie na artykuły. Ja tego nie uznaję, więc nie zasypywałem znajomych żadnymi emaliami z prośbą o oddanie głosów, konkurs więc sromotnie przegrałem – nagroda 10,000 złotych powędrowała do kogoś innego.
Couchsurfing to nie tylko spotkania pomiędzy podróżnikami i ich gospodarzami. Wybraliśmy się na imprezę przez nich zorganizowaną – 22 osoby z 13 krajów rozbiły namioty w parku Wee Jasper i wspólnie zasiadło przy ognisku. Trudno mi uwierzyć że przez 4 dni zupełnie obce sobie osoby potrafiły tak harmonijnie współdziałać. Jak padało hasło - „potrzebuję chętnych do przyrządzenia obiadu”, „zmywania”, „przyniesienia drewna na ognisko”, chętnych nie brakowało. Nikt nikogo nie zmuszał, nie wykorzystywał, nie było najmniejszej sprzeczki czy pomruków typu „ja bym to zrobił lepiej”.
Poza wspólnym siedzeniem przy ognisku, penetrowaliśmy pobliskie jaskinie. Początkowo były takie sobie – duże komnaty, sporo miejsca, liczne grupy. Z czasem jednak nasza grupa zaczęła się zapuszczać w coraz to mniej dostępne korytarze, wspinając się, czołgając, przeciskając. Nawet się nie spostrzegłem, kiedy sam tkwiłem zawieszony w zatrzasku, głowa wystaje z jednej strony, a nogi i biodra gdzieś się zaklinowały. To było wyzwanie. Wszyscy dawkowali sobie skalę trudności na własne możliwości i w strefie własnego komfortu. A najpiękniejsze było to, iż z każdym dniem strefa komfortu u każdego uczestnika powiększała się.
Trzeciego dnia zbaraniałem, kiedy to zobaczyłem żonę spuszczającą się samą po linie z wysokości dużego wieżowca. A wyglądało to tak niepozornie – idziemy sobie łąką, szumi trawa, kołyszą się drzewka, a tu nagle mała, metrowej średnicy dziura w ziemi. W dół nie było już tak słodko – przepaść. Założyliśmy stanowisko i po kolei każdy zjeżdżał 25 metrów w dół jaskini. W ciemność.
Podziwiam tych, dla których było to wyzwanie, musieli przełamać wewnętrzny strach. Pięknie było na to patrzeć.
A potem znowu ogniskowe opowieści. Rozmowy. Wspólne gotowanie kolacji, ciasta, popijanie wina. I poznawanie innych ludzi, tego nigdy mi nie będzie dosyć. W końcu na świecie mamy obecnie jakieś 7 miliardów niesamowitych opowieści. W namiocie natomiast wprowadził się do nas Wielkanocny Pajączek – niestety moja żona jeszcze ich nie polubiła, ale nie panikuje. Wyprowadziła się więc z namiotu. A ja próbowałem złapać malucha tak, aby go nie skrzywdzić. Mi się bardzo podobał, podobny do ptasznika, owłosione nóżki, ale trochę zbyt mały (wielkości tarczy zegarka). Kiedy już gość sobie poszedł, Ewelina wróciła. Uwielbiam noce w namiocie, w ciszy, lekkim zimnie, orzeźwiającym powietrzu. To była wyjątkowa Wielkanoc.
Tutaj wersja Eweliny Wee Jasper
Luty 2012 - rocznice
23 lutego strona obchodziła 3-lecie swojej działalności. Cieszy mnie wciąż rosnąca liczba odwiedzin, która przekroczyła już 33 tysiące, w tym blisko połowa z tego w ciągu ostatniego roku.
Dziękuję też za konstruktywne komentarze.
Dwa dni później Ewelina obchodziła swoje urodziny. Pojechaliśmy więc nad ocean, na Manly i do Royal NP, odkrywaliśmy nowe knajpki, korzystaliśmy z przyjemności lata.
Natomiast 26 lutego wspominałem jak to 10 lat wcześniej lądowałem w Australii po raz pierwszy. Wtedy mi nawet na myśl nie przeszło, że ten cudowny kraj może zostać moim drugim domem.
Styczeń/luty 2012 - publikacje i odwiedziny
W numerze styczniowym (nr 1/2012) Poznaj Świat
w rubryce fotoforum ukazało się moje zdjęcie "krokodyl"
Natomiast w numerze lutowym (nr 2/2012) Poznaj Świat
ukazał się mój artykuł o Vanuatu.
Przy okazji wycieczki do Nowej Zelandii, odwiedzili mnie koledzy z technikum. Trzy dni spędzone razem odświeżyło wspomnienia, było wesoło. Starałem się też pokazać Sydney z jak najlepszej strony, więc Marcin i Tomek oglądali operę na wolnym powietrzu, chińską paradę z okazji nowego roku Smoka, tenisa Australian Open w pubie przy piwie, maszerowali na plażach Bondi i Manly oraz przegoniłem ich po moim ulubionym Royal National Park.
Mimo iż minęło już blisko 17 lat odkąd nasze drogi życiowe się rozeszły, mimo różnych priorytetów i punktów widzenia, znaleźliśmy wspólny język i wydawało się, że rozumiemy się tak samo jak kiedyś.
Podsumowanie roku 2011
Bardzo udany rok. Najważniejszym wydarzeniem minionych 12 miesięcy jest fakt uzyskania, po blisko 6 latach usilnych starań, statusu stałego pobytu w Australii. Teraz po prostu jesteśmy u siebie w domu!
Podróże. Żadna duża wyprawa się nie odbyła, ale mimo to odbyłem 14 lotów (tylko 2 międzynarodowe).
Rozpoczęło się od przyjazdu mamy do Australii na bilecie lotniczym z Polski, który wygrałem za reportaż do książki „Przez Świat”. Poza wspólnym odkrywaniem miejsc w Sydney, pojechaliśmy też pozwiedzać Victorię oraz doświadczyć dzikiego outbacku.
Czerwiec to szybkie odwiedziny Melbourne, a miesiąc później wyjazd na maraton do Gold Coast. Odreagować pojechałem na Fraser Island, a kilka tygodni później podziwiałem rafę i lasy deszczowe w okolicach Cairns.
Wrzesień to natomiast wyjazd na wyspy Melanezji. Na Vanuatu nastąpił rząd szczęśliwych wydarzeń – trzęsienie ziemi, erupcja wulkanu, spotkanie z diugoniem, zaproszenie na plemienne obrzędy taneczne oraz na wesele.
Na sylwestra pojechaliśmy do pustych parków narodowych Australii Południowej. Cudownie jest odkrywać niesamowite i nieturystyczne miejsca.
Praca. W marcu rozpocząłem nową pracę na pół etatu – tym razem w agencji turystycznej sprzedającej wycieczki dla plecakowiczów. Nie mam jednak serca wciskać super drogich ofert, jest to więc moja druga praca w życiu, gdzie szef nie jest ze mnie należycie zadowolony. Na szczęście jest to też kafejka internetowa, więc spokojnie obsługuję turystów pod kątem internetu, a wycieczki sprzedaję tylko od czasu do czasu - bezstresowo.
Natomiast po roku spędzonym w Columbia, przyszedł czas na rozwinięcie się w branży sprzętu outdoorowego. W czerwcu udało mi się przenieść do sklepu obok, ikony australijskiego kempingu – Paddy Pallin. Nie mam tym razem żadnej kierowniczej roli w sklepie, ale za to sporo się nauczyłem. Niestety rynek sprzedaży detalicznej leci na łeb i szyję. Klienci przychodzą, słuchają naszych porad, po czym robią zdjęcie produktu, wychodzą i kupują przez internet. Dla nas oznacza to cięcie budżetu zatrudnienia pracowników.
Przynajmniej mam nowe hobby – super lekki sprzęt trekingowy stał się moją obsesją. Czytam gazety, recenzje, uczestniczę w forach dyskusyjnych, eksperymentuję – przy okazji kompletując doświadczenie i sprzęt na moją planowaną eskapadę Ameryki Południowej Siłami Natury.
Jakby nie patrzeć, byłem już zatrudniany 54 razy w życiu, w tym 38 razy na zupełnie nowym stanowisku. Pracuję sumiennie i tego też wymagam od pracodawcy. Kiedy jednak kontrakt wygaśnie, wpadnę w konflikt z szefostwem lub po prostu się wypalę lub znudzę – to czas na nowe wyzwanie.
Bieganie. Cieniutko w tym roku. Chyba już wiek, ale jeszcze spróbuję powalczyć zanim odpuszczę wyniki. Póki co tylko jedna życiówka i to dlatego, że był to dopiero mój drugi półmaraton w życiu. Natomiast lipcowy maraton był porażką - zwalam niepowodzenie na chorobę. Cieszą natomiast dwie wygrane nagrody w amatorskich biegach ulicznych.
Motywacje utrzymywałem poprzez skupianie się na innych życiówkach – swój osobisty rekord pobiłem w ilości dni i kilometrów przebiegniętych w ciągu roku - 3113 km pobijając swój rekord z 2000 roku (3007 km) oraz ruszając na trening 263 razy (261 dni w 1995).
Poza tym w listopadzie przekroczyłem wynik równy okrążeniu ziemi wzdłuż równika - 40,000 km przebiegniętych od początku 1993 roku. Innym słowem w ciągu ostatnich 19 lat, biegłem bez przerwy, dzień i noc, przez ponad 4 miesiące. Dużego stresu dawkowałem sobie na ponad 200 startach w zawodach.
Odwiedziny. Gościliśmy u siebie mamę, ciotkę oraz siostrzenicę Eweliny. Po rodzinnej wizycie otworzyliśmy się znowu na couchsurfing. W ostatnim pół roku mieliśmy 17 gości z 6 krajów, łącznie spędzili u nas 38 nocy. Wtedy wygląda to tak, że to podróżnicy przyjeżdżają do nas i opowiadają historie.
Inne. Porażką okazało się kupno starego samochodu. Najpierw problemy z silnikiem, potem z rejestracją zardzewiałego dachu. Kosztowało mnie to sporo stresu i nerwów. Na szczęście to tylko pieniądze.
Brakuje mi również znajomych z prawdziwego zdarzenia. Tutaj nawet na weekendowy wyjazd ludzie potrafią odwołać swój udział w ostatnim momencie z powodu deszczu!
Suma sumarum tylko marzyć o tym, aby rok 2012 przyniósł tyle dobrego. Mamy nadzieję, że tak właśnie będzie.
grudzień 2011 - Święta i Nowy Rok
Wigilię spędziliśmy w gronie znajomych. Było tradycyjnie, 15 dań (no, trochę przesadziliśmy), choinka, prezenty, a nawet śpiewanie kolęd. Były też dyskusje kiedy przychodzi mikołaj, no i kto przynosi prezenty 24 grudnia – mikołaj, aniołek, gwiazdor czy dzieciątko? Nie ważne kto, ważne że się spisał i od teraz mogę męczyć sąsiadów głośną muzyką – nowy wzmacniacz i kolumny robią teraz dobrej jakości hałas.
Po świętach wyjechaliśmy do Australii Południowej. Tam wynajęliśmy samochód i ruszyliśmy w stronę parków narodowych. Już pierwszy kontakt z wybrzeżem powalił nas na kolana – niesamowity zielonkawy kolor oceanu! Popołudniowy spacer klifami, a wieczorem oglądanie pingwinów. Co za radość było widzieć jak rodzice pingwiny karmią walczące między sobą małe.
Potem przyszedł czas na Coorong NP. Tam pływaliśmy swoim dmuchanym pontonem po sezonowych zbiornikach utworzonych przy ujściu najdłuższej rzeki kontynentu, Murray. Dalej na południe wody już nie było, za to zachwycały kolory słonych jeziorek. Przeszliśmy przez wydmę i rozbiliśmy namiot. Pusto – tylko my, plaża i ocean. Pobiegaliśmy, popływaliśmy, otworzyliśmy szampana i powspominaliśmy właśnie mijający stary rok przy zachodzącym słońcu.
1 stycznia szybko wróciliśmy do Adelajdy, oddaliśmy samochód na lotnisku i poszliśmy na odprawę. Ale byliśmy w szoku kiedy odkryliśmy, że agent zarezerwował inną niż prosiliśmy godzinę odlotu. Nie sprawdziłem, a teraz nic już nie dało się zrobić – straciliśmy bilety. Kupno nowych nie wchodziło w rachubę, ceny kosmiczne. Podobnie z autobusami. No, ale mieliśmy śpiwory, namiot, pozostał więc autostop. Do Sydney jechaliśmy przez 1.5 dnia (odległość 1500 km, jak Paryż – Kraków), stało się w 46 stopniowym upale! Łapiąc ostatnią ciężarówkę już po zachodzie słońca ledwo zdążyliśmy do pracy.
Dokładniejsza relacja o parku Coorong w Australia Południowa.
grudzień 2011 - bieg mikołajów
W tym roku bieganie mi nie za bardzo wychodziło. Coraz trudniej jest mi się pogodzić z myślą, że wyniki są coraz słabsze, czuję się przemęczony, bez jakieś wewnętrznej iskry. Ciężko się motywować. Ale na szczęście co jakiś czas zdarza się dobry start.
Sztafety zawsze mają w sobie jakąś magię. Niby łatwiej, bo nie widać indywidualnego wyniku przy nierównym starcie (poza pierwszą zmianą), ale za to ciąży presja starania się dla zespołu, czyli nie można sobie odpuścić. W kategorii wiekowej 160+ (minimalna suma wieku 4 zawodników) na 800m zajęliśmy 4 miejsce w klubowych mistrzostwach stanu, ale za to odkuliśmy się na dystansie 1500m i wywalczyliśmy złoto (wiek 120+).
Tydzień później wybrałem się na bieg mikołajów. Na starcie stanęło trzy tysiące osób w identycznych przebraniach – wszyscy w czerwonych szortach, kubraczkach, czapeczkach oraz z białymi brodami. Wystartowałem jak głupi do sera, po drodze niemal tratując małe dziewczynki, które biegnąc machały przyjaźnie zgromadzonym widzom. Po dwóch minutach byłem już sam w asyście prowadzącego korowód rowerzysty. Policja blokowała drogę a ja zasuwałem jak dziki, wprowadzając miejscowych i turystów w osłupienie na widok spieszącego się mikołaja. W tym stroju grzało potwornie. Na mecie w centrum Sydney czekała na mnie telewizja nadająca „na żywo”, a w nagrodę za zwycięstwo dostałem Play Station 3. Jednak ono chyba mi się nie przyda, bo nie mam czasu na gry komputerowe.
A grudzień jak to w Australii bywa, to miesiąc imprez z pracy (zwane Christmas Party). Spotyka się więc cała ekipa, od pracowników po szefów, wspólnie się je i pije, rozmawia i bawi. Dzięki temu pierwszy raz w życiu zagrałem w kręgle, oglądałem występ transwestytów, czy też wiele ciekawego dowiedziałem się o swoich kolegach z pracy.
listopad 2011 - 11.11.11
Dzień w kalendarzu 11.11.11 godzina 11:11:11 - to dzień o którym myślałem od 20 lat. Jako nastolatek wymyśliłem sobie wtedy, że będę wtedy siedział w jakimś cudownym miejscu z żoną u boku i synkiem na kolanach. Z tym ostatnim to chyba się nie wyrobiłem, ale i tak osiągnąłem dwa cele z trzech, nie ma więc co narzekać. Postanowiłem więc z żoną spędzić ten dzień nietypowo w naszym ukochanym Sydney. Co prawda brakło już miejsc na lot helikopterem nad miastem, a na paralotniarstwo nie dopisała pogoda. Świętowaliśmy więc pod operą, a później pojechaliśmy pożeglować. Okazało się, że od razu wzięto nas na regaty. Byłem w 3-osobowej załodze, starając się ciągnąć szybko odpowiednie sznurki, napinać, balastować, sterować itp. Przyjemnie było poczuć wiatr we włosach.
Jak co roku wybraliśmy się na wystawę na klifowym wybrzeżu "Sculpture by the sea". Znawcą sztuki nie jestem, ale muszę przyznać, że wiele pomysłów mi się podobało. Jednak ludzka wyobraźnia nie zna granic, dobrze że może to wyrazić w tak ciekawy sposób.
wrzesień 2011 - spełnienie marzeń
Matkę kocha się za wychowanie, miłość, wspomina spędzone dzieciństwo,
kocha się za to że była, jest i będzie.
Żona natomiast to nowe odkrycie, fascynacja, pragnienie posiadania.
Czasami aby ją zdobyć, trzeba się trochę namęczyć.
Matkę i żonę kocha się tak samo mocno, tylko trochę inaczej.
Polskę kocham jak własną Matkę,
Australię kocham jak Żonę.
22 grudnia 2005 roku poszedłem do prawnika o pomoc w złożeniu aplikacji o prawo stałego pobytu w Australii.
Od tego czasu:
- odrzucono moje podanie rozpoznania zawodu
- prawnik zrezygnował z pracy zostawiając moje papiery na półce
- po powrocie z Afryki odebrałem dokumenty i sam w końcu złożyłem aplikację (marzec 2008)
- biuro imigracyjne obiecało czekać na rozpatrzenie do roku czasu, ale nadszedł kryzys światowy i zmienili zdanie
- w tym czasie mój zawód mechanika na który się starałem, zniknął z listy zawodów potrzebnych Australii
- w zeszłym tygodniu dostałem nakaz opuszczenia kraju, aby decyzja mogła być wydana
1 września 2011 poszedłem do ambasady Australii w Port Vila, Vanuatu. Nie mieli tam jednak żadnych informacji o mnie, kazali wrócić kilka godzin później. Wróciłem. Pani wzięła paszport i zniknęła. Serce waliło jak młot, ekscytacja mieszała się ze strachem. Pani powiedziała, że jest problem... otóż mój paszport jest trochę nadużyty i lekko odkleja się strona ze zdjęciem. Jednak to nie przeszkodziło jej wkleić mi nową wizę, gdyż władze wydały zgodę na moje zaręczyny z krajem - JESTEM STAŁYM REZYDENTEM AUSTRALII!!!
Płakać się chce z radości, jakież to łatwiejsze będzie teraz życie (chociaż i tak narzekać nie mogę). Razem z Eweliną czekaliśmy na ten moment tylko 5 lat, 8 miesięcy i 10 dni - "Człowiek wszystko wytrzyma" (tekst piosenki Kultu "Zielone karty"). Wszystkich kocham, dziękuję za pomoc i wsparcie.
Potem przyszedł czas na odreagowanie stresu. Zostaliśmy już więc na Vanuatu na krótkie wakacje, gdzie przeżyliśmy trzęsienie ziemi, widzieliśmy eruptujące wulkany, pływaliśmy z diugoniami i żółwiami, przemierzaliśmy górzystą dżunglę, tańczyliśmy z tubylcami, byliśmy goszczeni przez miejscowych oraz wiele innych samych pozytywnych wrażeń. Zapraszam na relację z Vanuatu
Po powrocie do Sydney mieliśmy imprezę oblewającą nasz sukces - dziekuję wszystkim znajomym za liczne przybycie.
sierpień 2011 - aktywna zima
Panuje zima, temperatura w nocy spada do 8 stopni. Potrzeba trochę ruchu, aby się zagrzać. Wystartowaliśmy więc w corocznym największym biegu świata – City to Surf. A w tym biegu najważniejszy jest sam udział i chęci. Gdyby ktoś powiedział mi dwa lata temu, że Ewelina wystartuje kiedyś w zawodach biegowych, to uśmiechnąłbym się ironicznie. A jednak myliłem się. W Chinach z nudów Ewelina zaczęła biegać, chociaż z początku trudno było jej przeczłapać 200 metrów. Teraz biega codziennie do pracy 4 km, a na zawodach ukończyła ten pagórkowaty 14 km odcinek bez zatrzymania! Potęga dobrego samopoczucia po bieganiu jest olbrzymia.
Potem miałem mieć zasłużony miesięczny odpoczynek od ciężkich treningów. I prawie się udało. Jedyny problem polegał na tym, iż zbliżał się 100 km marsz charytatywny Oxfam. Nie byłem zainteresowany, ale skoro jeden z uczestników 4-osobowego zespołu został kontuzjowany, więc poproszono mnie o uczestnictwo. A szefom w nowej pracy raczej się nie odmawia...zresztą, był to zaszczyt. Taki marsz przy pogawędkach, żartach, idealnej ciepłej pogodzie, to prawdziwa frajda. Oczywiście jeśli nie licząc palących z bólu podeszew stóp. Ukończenie marszu zajęło nam blisko 26 godzin non-stop.
lipiec 2011 - Cairns
Słońce, plaża, ocean, dzikie zwierzęta, las deszczowy. Potrzebowaliśmy odmiany, relaksu. Wybraliśmy się na długi weekend do Cairns w północnym Queensland. Skoro biuro podróży dla którego pracuję oferuje darmowe wycieczki i zakwaterowanie, to trzeba było skorzystać.
Pierwszego dnia pojechaliśmy na wycieczkę Uncle Brian. Odwiedziliśmy wodospady w tropikalnym lesie, trochę pływania, dobrego jedzenia, ale przede wszystkim świetnej zabawy. Oprócz tego zobaczyliśmy dziobaki w naturalnym środowisku, a także kazuara, groźnego ptaka nielota, potomka dinozaurów. Na głowie dumnie nosi grzebień kostny. Rola przewodnika jest nieodzowna - nasz wodzirej-kierowca tak zabawiał grupę, że pod koniec wycieczki cały autokar nie znających się wcześniej ludzi, śpiewał, tańczył i darł się wniebogłosy. I to wszystko bez grama alkoholu. Gorąco polecam ta wycieczkę.
Potem próbowałem sobie przypomnieć jak się nurkuje. Podwodny kolorowy świat jest niesamowity. Miałem uczucie, że fruwam ponad ziemią, oglądając dziwne ukształtowanie rafy z góry, z boku, czy jak mi się zachciało, z dolnej perspektywy. Towarzyszące rybki chowały się w norkach, a te odważniejsze, niczym ptaki, przypatrywały mi się z bezpiecznej odległości. Rekin rafowy, mimo iż nie groźny, wyglądał jak król przestworzy. Z kolei wargacz garbogłowy (zwany Napoleonem), to 1.5 metrowa niebieskawa ryba, która bawiła się z nami. Podpływała do nurków, dawała się głaskać, jak zwierzątko domowe. Ewelina natomiast snorkelowała, czyli oglądała rafę z powierzchni wody z maską i rurką. Miała natomiast szczęście zobaczyć żółwie morskie, których ja jeszcze nigdy nie widziałem.
Ostatni dzień spędziliśmy w Port Douglas, które przypadło nam dużo bardziej do gustu od krzykliwego Cairns. Stamtąd wybraliśmy się na wycieczkę do Cape Tribulation, czyli jedynego miejsca na świecie, gdzie las deszczowy spotyka się z rafa koralową. Oprócz relaksującego wypoczynku, mnie najbardziej przypadł do gustu rejs po rzece Daintree. Bowiem właśnie wtedy mogłem pooglądać dzikie węże, oraz słonowodne krokodyle. Uwielbiam te gady, ich duma, spokój, a jednocześnie ogromna czujność i brak skrupułów podczas ataku. Respekt.
lipiec 2011 - maraton
Maraton to coś znacznie więcej niż tylko zawody biegowe. To walka z samym sobą, czas jest sprawą bardzo istotną, ale drugorzędną. Przede wszystkim to nie nogi decydują jak pobiegniesz, tylko nasza wola. Każdy maraton ma tyle historii, ilu biegaczy. Oto moja:
W tym roku postanowiłem jeszcze raz pobić swoją życiówkę i pojechałem na bieg do Gold Coast. Niestety miałem pecha i ostatnie pięć dni przed zawodami byłem chory. Mimo, iż w dniu biegu czułem się już lepiej, to organizm był wykończony walką z chorobą. Zjawiłem się więc na starcie, ale z założeniem przebiegnięcia tylko części dystansu.
Wielkie imprezy mają jednak w sobie jakąś magię. Przedstartowa gorączkowa atmosfera wyzwoliła we mnie chęć walki, wydawało mi się, że mogę wiele. Niestety rzeczywistość okazała się brutalna i już po drugim kilometrze wiedziałem, że jest źle, nic dobrego nie wybiegam. Nogi miałem z „ołowiu”, ciężkie, bolące mięśnie czworogłowe uda. Musiałem zwolnić. Na piątym kilometrze przebiegałem koło swojego hostelu, myślałem, aby się zatrzymać, odpocząć i spróbować innym maraton za kilka miesięcy, już w pełni sił. Jakaś wewnętrzna siła powiedziała mi, aby jednak pobiec trochę dalej, spokojnie do 26 km, kiedy to znowu będę tutaj przebiegał. Wtedy dopiero zacząłem czerpać radość z imprezy – przebijałem dopingującym dzieciom piątki, pozdrawiałem uliczne kapele, po prostu się bawiłem. Na tyle dobrze, że w 1/3 dystansu poczułem się lepiej niż na początkowych kilometrach i przyśpieszyłem. To była radość. Minąłem hostel z uśmiechem na ustach. Wszystko było wspaniałe.
Do 28 km. Wtedy ból w nogach powrócił ze zdwojona siłą. Tempo biegu spadło, moje morale także. Grymas na twarzy zastąpił uprzedni uśmiech. Kryzys nie przechodził, chciałem się zatrzymać. Cudem dotarłem do 30 km, tuż koło mety usytuowanej po drugiej stronie ulicy, stąd odjeżdżały darmowe autobusy z powrotem do hostelu. Było jednak zbyt dużo ludzi, było mi głupio się zatrzymać. Nogi człapały dalej, jednak coraz to wolniej. Ból był ciężki do zniesienia. Minąłem tłumy i szukałem miejsca, aby zejść z trasy. Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem skrzywione z bólu twarze moich współbiegaczy. Oni też się męczyli, a jednak biegli. Miotając się z wewnętrzną decyzją, podświadomość prawdopodobnie wzięła górę i kazała stopom robić kolejne kroki. Dobrze pamiętam druzgoczące samopoczucie, kiedy to zszedłem z maratonu w 2003 roku. Wtedy zajęło mi kilka miesięcy, aby pozbierać się psychicznie po takiej porażce. Umysł nie chciał tego powtórzyć i kazał nogom człapać dalej. Czas nie miał już najmniejszego znaczenia.
Ostatnie 10 km było jednym z najdłuższych 10 km jakie pamiętam. Kilometry wydawały się nie mieć końca. W pewnym momencie ktoś z kibiców podał mi żelki, źródło łatwo przyswajalnej energii. Taki pokarm bez wody to jednak pułapka – 500 metrów później potężny skurcz zmusił mnie do zatrzymania i rozciągnięcia mięśni. Obok mnie dwóch gości również walczyło ze skurczami, jeden z nich prosił asystującego policjanta o podwiezienie. Wystraszyłem się – jak pokonam ostatnie 2 km? Nagle z ziemi wyrósł cudotwórca z bidonem w ręku. Podał mi wodę, po czym poleciał nawadniać pozostałych męczenników. A ja byłem w stanie truchtać dalej.
Paręset metrów przed metą ponownie chwycił mnie silny skurcz. Krzyknąłem z bólu, złapałem się za nogę i w tej chwili dopadł mnie wrzask, krzyk i oklaski setek otaczających kibiców. Naciągałem mięśnie w trakcie biegu w stylu kuternogi, to dzięki niesamowitemu dopingowi umysł znowu udowodnił swoją wyższość nad ciałem. Nie zatrzymałem się.
Jak na swoje obecne teoretyczne możliwości, mój czas 3 godzin i 6 minut był tragedią. Jednak ten najgorszy wynik z moich siedmiu maratonów nie rozczarował mnie, lecz paradoksalnie, wzmocnił wiarę we własne siły. Nie jestem dumny z wyniku, ale pozostała satysfakcja ze zwycięstwa nad samym sobą.
Po maratonie pojechałem na wycieczkę na Fraser Island. Jest to największa piaszczysta wyspa świata. Co prawda byłem tam z Eweliną parę lat temu, ale skoro sprzedaje teraz tą wycieczkę i mam ją za darmo, to dlaczego by nie skorzystać?
Jako grupa plecakowiczów dostaliśmy Toyotę Land Cruiser i prowadząc na zmianę ten terenowy samochód podążaliśmy plażą za naszym przewodnikiem. Pływanie w krystalicznych jeziorkach, frajda jazdy po piachu, relaks na plaży – 3 dni spokoju. Wieczorami wspólne gotowanie, a potem zabawa przy piwku. Anglicy i Irlandczycy szokowali swoim pijaństwem, każdy jednak ma swoją wizję podróżowania.
Zdecydowałem się również na dodatkową atrakcję – lot nad wyspą. Oprócz fantastycznych widoków, widzieliśmy z samolotu także grupę płynących pod nami 6 wielorybów – rewelacja!
Pilot zafundował nam trochę dodatkowej adrenaliny i pokazał jak odczuwa się „zero grawitacji” - wzbił samolot do góry po czym bezwładnie opadł. Wewnątrz kabiny wszystko zawisło w powietrzu. Później dał nam poczuć „2G”, czyli siłę podwójnego przeciążenia, wykonując szybki gwałtowny skręt. To było ciekawe doświadczenie, ale po wylądowaniu na plaży wyszedłem z samolotu spocony.
Wyspa słynie również z zamieszkujących tam psów dingo. Spotyka się je często w pobliżu kempingów, gdzie szukają resztek jedzenia. Jednego wieczoru poszedłem sobie pobiegać na plażę. W pewnej chwili usłyszałem zbliżające się za mną kroki. Odwróciłem się, zobaczyłem goniącego mnie dingo. Kurcze, nie miałem nic do samoobrony, byłem w samych spodenkach. Stanąłem i zwróciłem się do niego mocnym, niskim, ale spokojnym głosem. Dingo stanął i nie wiedział co robić. Jakby nie patrzyć, to duży pies, a biegnący obiekt dla dzikiego zwierzaka jest instynktownym powodem do ataku. Nauka z Alaski jak zachowywać się przy spotkaniu niedźwiedzia, zdała egzamin również tutaj z psem.
czerwiec 2011 - praca
Niestety w czerwcu mi odbiło. Przede wszystkim nie miałem wolnego czasu. Najpierw kupiłem samochód Mazda E2000 campervan - prawdziwy stary podróżniczy minibusik z łóżkiem, kuchnią, lodówką, szafkami itp. Okazało się jednak, iż samochód był jednak zbyt stary. Najpierw męczyłem się, aby go w ogóle zarejestrować, no i dopiero mechanik nr 11 zgodził się na to. Było to jednak podczas mojej trzeciej wyprawy do stanu Victoria, jako że auto było na takich właśnie tablicach rejestracyjnych. A potem męczyłem się z zapalaniem silnika - ostatecznie kosztował mnie on sporo pieniędzy i jeszcze więcej stresu. Dobrego interesu tym razem nie zrobiłem:( No, ale kto nie próbuje, ten nie pojedzie...)
Ponieważ rozpocząłem niedawno drugą pracę, to nowości (produkt, ceny, system) w dziale agencji turystycznej mam sporo. A że było mi mało, to znudzony nieco brakiem urozmaicenia w Columbia, udało mi się dostać kolejną posadę w sklepie podróżniczym, tym razem w sklepie z prawdziwego zdarzenia. Sklep Paddy Pallin zawsze był moim celem, no i w końcu mi się udało. Bardzo mnie cieszy serwis klientów w pełnym zakresie sprzętu turystycznego, ale to wiąże się z dodatkową nauką sprzętu z detalami. Mam do dyspozycji takie znamienite marki jak: Scarpa, Salomon, MSR, Osprey, Sea to Summit, North Face, Patagonia, Marmot, Icebreaker, Petzl, Black Diamond, Mountain Hard Wear i wiele innych. Jedynym minusem jest fakt, iż przez pierwsze 28 dni nie miałem dnia wolnego (bo pracodawcy wiedzą tylko o jednej dodatkowej pracy, nie o dwóch), a jak się w końcu trafiło wolne, to trzeba było walczyć na froncie samochodowym:( Jest to jednak kwestia wyboru, nie przymusu.
Urozmaicenie w domu ubarwiamy sobie przyjmowaniem couchsurferów. Znowu świat przychodzi do nas, a podróżnicy opowiadają o przygodach. A Sydney ich zachwyca. Szczęście mieli też Ci, którzy trafili na okres festiwalu światła, muzyki i pomysłów. VIVID to kombinacja tych trzech elementów, a miejsce na swoje pokaz wybrali sobie całkiem niezłe (patrz zdjęcie opery). Jedynym minusem było zimno, bo temperatura poniżej 8 stopni jest jak na Sydney całkiem nieprzyjemna.
kwiecień/maj 2011 - codzienność
Nadal pracuję w sklepie Columbia, ale jako że trzeba odłożyć trochę więcej grosza zanim ruszę w kolejną roczną podróż, to w wolne dni pracuję w nowo powstałej agencji turystycznej – sprzedaję wycieczki dla plecakowiczów. Przeszkadza mi trochę presja sprzedaży i limitów, ale pomoc młodym z całego świata, opowiadając im gdzie i co ciekawego można zobaczyć w Australii, to również wyzwanie i radość.
Z czasów krakowskich pamiętam górskie festiwale. Tutaj prezentowany został Międzynarodowy Festiwal Filmów Górskich Banff 2010. Trochę rozczarowała mnie atmosfera festiwalu, gdyż nie było specyficznego klimatu. Mimo to pokaz filmów był niezły. Zawsze znajdą się takie filmy, które zaskakują, motywują, inspirują.
Pierwszy raz w życiu przyszło mi wystąpić w biegu osób starszych, to znaczy powyżej 30-go roku życia. Tutaj pięknie nazywanych „Masters”. Przed zawodami na mistrzostwach stanowych w swojej kategorii wiekowej 35-39 w ciemno brałbym każdy medal. Nie wszyscy jednak zjawili się na starcie, szanse więc były realne. Tylko że się wycwaniłem, postanowiłem biec za rywalami zasłaniając się nimi od silnego wiatru. Wyprzedziłem ich kiedy bieg był już zbyt wolny, tylko dalej nie podkręcałem tempa licząc na wygraną przy niskim nakładzie sił. I to się zemściło, bo to wykorzystał kolega, który utrzymał się za mną do samego końca. Nie tak zupełnie, bo wyprzedził mnie na ostatnich 100m tego 5km dystansu. Straciłem złoto i tytuł mistrza stanu przez własną głupotę. Na szczęście mogłem się zrehabilitować niedługo później. W sydnejskim półmaratonie biegłem już normalnie, tzn. na czas, a nie na miejsca, bez oszczędzania się. Poza bólem i kryzysami podczas biegu, to walka z samym sobą jest prawdziwą przyjemnością. Mimo iż brakło trochę szczęścia aby zejść poniżej 80 minut, to jednak życiówka zawsze cieszy i satysfakcja po ukończonym biegu pozostaje.
Na pocztę biegam raz w tygodniu. Nowe paczki z ultralekkim sprzętem trekingowym z USA przychodzą regularnie. Zakupiłem nowy namiot i zimową matę Big Agnes, mocny i lekki ponton z wiosłem, tytanowy kubek, sterylizator UV do uzdatniania wody oraz mniejsze akcesoria. Kolekcjonowanie sprzętu na moją podróż Siłami natury daje mi wiele radości.
Zorganizowaliśmy również imprezę z okazji naszego powrotu z Chin. Mieliśmy blisko roczne opóźnienie, ale minęła nasza złość na władze szkoły i teraz pozostały w większości tylko dobre wspomnienia. Znajomi przebrali się w chińskie stroje, oglądali slajdy, uczestniczyli w konkursach, jedli chińskie jedzenie. Bawiliśmy się.
luty 2011 - wyjazdy
Luty okazał się miesiącem wyjazdów. Skoro zjawiła się u nas mama, to trzeba było jej pokazać ten piękny kraj. Wynająłem więc samochód i pojechaliśmy znaną klifową drogą Great Ocean Road. Te niesamowite formacje skalne natura wyrzeźbiła wzdłuż wybrzeża Oceanu Południowego. Jest tam bardzo malowniczo - niebieski kolor nieba z białymi chmurami, turkusowa woda, złoto-czerwone piaskowce oraz zielona roślinność - kompozycja rewelacyjna. Poza oglądaniem krajobrazów wjechaliśmy w las eukaliptusowy w poszukiwaniu koali. Widzieliśmy je na co drugim drzewie. Zwykle koale spały sobie wisząc, ale czasami zdarzało się zobaczyć je podczas posiłku. Te zwierzaki są tak leniwe, że jeden z nich podczas sięgania ręką po liście - zasnął, zastygł bez ruchu, po czym spadł z pół metra, zanim instynktownie złapał się drzewa.
Po zwiedzeniu Melbourne, gdzie witaliśmy Chiński Nowy Rok, pojechaliśmy na wyspę Phillip. Jest to turystyczne miejsce, ale warte zobaczenia. Siedzieliśmy na platformach wpatrując się w morze po zachodzie słońca. Kiedy się już ściemniło, z wody zaczęły wychodzić pingwiny. Szły grupkami, prosto w naszą stronę - do pierwszej wydmy. Tam czuły się już bezpieczniej, odpoczywały, po czym dalej człapały w stronę swojej nory (nawet do 2km!). Widok był przecudowny! Małe Pingwiny są najmniejsze na świecie w swoim gatunku, mają zaledwie do 35 cm wysokości. Następnie chodziliśmy po drewnianych kładkach podążając za pingwinami. W głębi lądu rozlegał się bowiem hałaśliwy rozpaczliwy kwik małych pingwinków, które czekały na swoich rodziców niosących im pożywienie. To był niesamowity koncert oraz widowisko spotykania się małych z dorosłymi. Poza tym udało nam się zobaczyć dwie pary, które się właśnie poznały i chyba zakochały, pokazując sobie czułość poprzez skubanie się dziobkami, tak jak w bajkach Disneya. Niestety dla nas, a stety dla pingwinów, panuje tam całkowity zakaz robienia zdjęć.
Dwa tygodnie później postanowiliśmy zastosować się do hasła: "Jeśli nie widziałeś outbacku, to znaczy że nie widziałeś Australii". Outback to nic innego jak pustka, wnętrze kraju. Zgadzam się z powiedzeniem i również uważam, że outback to najpiękniejsza i najdziksza część kontynentu. W tym roku kraj nawiedziły powodzie, wskutek czego wiele dróg nadal jest nieprzejezdnych (mimo 43°C upału). To zmusiło nas do objazdów, wybraliśmy więc wolne, ale za to piękne czerwone drogi szutrowe, które są po prostu jedyne w swoim rodzaju. Byliśmy w outbacku zaledwie parę dni, a udało nam się zobaczyć nieruchome jaszczurki, głodne wombaty, uciekające emu, wielkiego włochatego pająka oraz dla mnie po raz pierwszy - walczące kangury. Nie była to walka na serio, ale rodzaj ćwiczeń lub zabawy. Kangury się mocowały, boksowały oraz kopały, zupełnie nie zważając na nas.
Dotarliśmy do Lightning Ridge, miasteczka słynącego z wydobycia czarnych opali. To bardzo specyficzne miejsce, pełne pomieszania ludzi szukających przygody, szczęścia, ucieczki od życia, swobody, czy jakiegokolwiek innego powodu, aby móc zainwestować swój czas w niechybną loterię, jaką jest praca poszukiwacza opali. Wielu z nich spędza tam lata bez powodzenia, a niektórzy dorabiają się fortuny w ciągu jednego roku. Warunki życia miejscowych są jednak dalekie od ideału, gdyż mieszkanie w zardzewiałej przyczepie kempingowej nie należy chyba do pozazdroszczenia. Opali nie znaleźliśmy, ale poczuliśmy atmosferę prawdziwej Australii.
styczeń 2011 - lato
Mieszkam już w Australii tyle lat, a nie spróbowałem jeszcze najbardziej popularnego wodnego sportu. Pojechałem więc na lekcję surfingu. Ocean rzucał mną jak szmatą, dwumetrowe fale kpiły sobie ze mnie. Jednak satysfakcja pozostała, kiedy to udało się stanąć na desce i surfować na fali. Oczywiście bez żadnej kontroli, ale zawsze to radość. Rozwalając swój palec po raz drugi, trzęsąc się z zimna, spalając sobie skórę, mając słoną wodę w ustach potwierdziłem fakt, że woda to nie mój żywioł, surfing nie będzie moim codziennym zajęciem. Ale spróbować warto było.
Niedawno wygrałem bilet lotniczy, ale nie miałem go jak wykorzystać. Sponsor zgodził się jednak, aby bilet został wykorzystany przez rodzinę. W ten więc sposób przyleciała do mnie do Sydney mama. Dla mnie jest to okazja, aby zobaczyć miasto z innej perspektywy. Mama razem z koleżanką (przyleciały razem) zachwycają się rzeczami, które dla mnie, dla faceta, wcześniej nawet nie istniały - kwiatek w ogródku, ptaszek na drzewie, dziwny kształt liścia, gzyms w sąsiednim domku, wystawa sklepowa, ubiór ludzi, palma przed domem itp. Sporo się przy tym uczę i spostrzegam.
Lato w mieście. W związku z tym wiele imprez odbywa się na wolnym powietrzu. Moje ulubione to koncerty w miejskim parku, które gromadzą jednorazowo, wg niektórych źródeł nawet 70,000 ludzi w różnym przedziale wiekowym. Tak wielka liczba osób wynika z faktu połączenia wyśmienitej pogody, darmowego wejścia i możliwości wnoszenia krzesełek, koców, jedzenia oraz alkoholu, jak i fantastycznego przedstawienia muzycznego. W jedną sobotę słuchaliśmy wspaniałej orkiestry symfonicznej, a tydzień później oglądaliśmy przedstawienie operowe - w tym roku wystawiana była "Carmen". Sydney dba o atrakcje dla swoich mieszkańców. W dniu Australii 26 stycznia, połączenia koncertów, przemówień, zabawy, otwartych muzeów, parad i pokazów sztucznych ogni nie zabrakło. Pozostawia to niesamowite wrażenia.
Kiedy kończyłem studia w Krakowie 10 lat temu, praktycznie nikt ze znajomych nie miał jeszcze adresu emailowego. Znajomości się więc urywały. A jednak mały jest ten świat. Przekonałem się o tym spotykając przypadkiem na ulicach Sydney koleżankę ze studiów, z tego samego piętra akademika. Dobrze że mnie poznała, bo ja przeszedłbym obok. Od razu wylądowaliśmy w pubie i popijając piwko powspominaliśmy wspólnych znajomych. Nigdy nie wiem, co ciekawego przyniesie kolejny dzień.
grudzień 2010 - Święta i Sylwester
Wigilia to jeden z najpiękniejszych dni w roku. Zawsze ma wyjątkową niepowtarzalną atmosferę. Nawet kiedy zamiast mrozu i śniegu, za oknem grają świerszcze. Następnego dnia żona wraz z siostrzenicą wynajęły samochód i wraz z grupą znajomych pojechały na podbój czerwonego środka kontynentu. Dla mnie święta to czas, kiedy pozwalamy sobie na lenistwo i robimy to co lubimy. Dlatego przez ponad tydzień kiedy byłem sam w domu, przeorganizowałem mieszkanie w kwaterę przygotowawczą do podróży po Ameryce Południowej. Mapy i sprzęt zalegały w każdym kącie, a ja kiedy tylko wracałem z pracy, od razu zaczynałem szukać w sieci informacji, czytać recenzje i śledzić różne fora. Kupuję nowy ultralekki sprzęt przez internet, a potem latam na pocztę po jego odbiór - jaka to radość otwierać nową paczkę! Porównuję mapy topograficzne ze zdjęciami satelitarnymi z Google Earth, zaznaczam punkty i konwertując je przerzucam do GPS-u. Byłem w transie. Apogeum osiągnąłem kiedy przysłali mi wagę precyzyjną i mogłem zacząć ważyć każdy element mojego planowanego ekwipunku - kocham cyfry. Podróż nie zaczyna się w chwili wyjścia z domu, tylko w momencie podjęcia decyzji o wyjeździe i rozpoczęciu przygotowań.
Opamiętałem się dopiero na Sylwestra, kiedy to byłby bez sensu spędzić go w domu. Spotkałem się ze znajomymi na plaży Coogee. Obeszło się bez tańców, ale był ciepły wieczór i szum oceanu, fajerwerki w tle, rozmowy oraz... grzeczna policja, prosząca żeby nie pić na plaży, bo alkohol i szkło jest zakazane na piasku. Przyszli, przywitali się, przeprosili, poinformowali, poprosili i odeszli, zostawiając nas z butelkami. No i jak można zareagować na taką postawę? - dopiliśmy co już było otwarte, pozbieraliśmy butelki, a z resztą przenieśliśmy się na pobliską trawę, gdzie zakazu nie było (chyba?). Jak traktują nas z kulturą, to odpowiadamy tak samo. A w Australii podoba mi się także system dni wolnych od pracy - skoro w tym roku Boże Narodzenie oraz Nowy Rok wypadły w sobotę, to państwo ogłosiło następujący po nich poniedziałek dniem wolnym od pracy.
grudzień 2010 - odwiedziny
Dlaczego ja nie miałem wujka w Ameryce? To byłaby przygoda... Nie szkodzi. Ewelina od dawna chciała zaprosić do siebie swoją siostrzenicę, z którą spędzała kiedyś sporo czasu. Oczywiście dawno, dawno temu. Obecnie Ania jest już wyższa od Eweliny. Rok przed maturą to dobry czas na wakacje, kupiliśmy więc Ani bilet do Australii. W efekcie jej przyjazdu straciłem żonę na następne dwa miesiące - teraz szaleje z siostrzenicą po Sydnejskich zakątkach. Bez przerwy. I dobrze, Sydney jest piękne, jest co robić.
Zaledwie dwie godziny przeciętnej pracy wystarcza, aby zakupić bilet na koncert U2. Wszedłem na stadion, byłem prawie pod sceną. Z jednym małym problemem - byłem z tyłu sceny. Cóż, trzeba było przejść na pewniaka do innej strefy. Przy australijskim luzie ochraniarzy nie było to trudne, chwilę później siedziałem w tej samej odległości, ale już z znacznie lepszym widokiem. Bono dawał czadu, pozwalał sobie na prywatne i polityczne dedykacje, bawił publiczność. Na Metalice ludzie otaczający mnie sztywno siedzieli, a na U2 połowa z 80,000 publiczności stała i tańczyła przez cały koncert.
14 listopad 2010 - XIV tom książki "Przez Świat"
Na tegorocznym spotkaniu polskich podróżników OSOTT w Szczyrku (12-14 listopad),
ogłoszono wyniki konkursu na najlepszą relację IXV tomu książki "Przez Świat".
Pisałem o podróży po Azji Środkowej - od Turkmenistanu do Kazachstanu.
Niezmiernie mi miło, że przyznano mi główną nagrodę.
Biuro Podróży Primapol ufundowało bilet lotniczy linii KLM
w dowolne miejsce na świecie,
dokąd ta holenderska maszyna dociera.
listopad/grudzień 2010 - wszystkiego po trochu
Czasami wszystko idzie po myśli, a czasami wręcz przeciwnie. Niby miałem powód do radości, bo zdobyliśmy srebrny medal w sztafecie 4x1500 metrów na klubowych mistrzostwach stanu Nowej Południowej Walii. Tak, ale wybiegałem go w kategorii wiekowej 160+. To znaczy, że łączna suma wieku naszej czwórki musiała wynosić minimum 160 lat. I to chyba jest smutne. Nie ma jednak co narzekać, wieczorem po zawodach poszedłem sobie pograć w piłkę z chłopakami. A że zagrałem sobie na bosaka, to zaryłem palcami o trawnik. Zabolało, ale graliśmy dalej. Dopiero po meczu ból dał się we znaki - a dwa dni później żółto-brunatny palec okazał się na zdjęciu rentgenowskim złamany. Nie dość że przegraliśmy mecz 9:10, to najgorsze że nie mogłem biegać przez kilka następnych tygodni. Cud że pozwolono mi, kulawemu, pracować.
Kontuzję wykorzystałem do nadrabiania zaległości towarzyskich. W końcu wieczory wolne. Poleciałem do Canberry. Leciałem nie dlatego, że pomieszało mi się w głowie (Canberra odległa jest od Sydney o 300km), ale musiałem przedłużyć ważność moich punktów lotniczych (frequent flyer), co by polecieć za rok za darmo do Santiago. Krajowa podróż lotnicza w Australii jest łatwa tak jak kolejowa. Bilet i kartę pokładową zamawiam przez internet i drukuję sobie sam w domu. Wchodzę na lotnisko 45 minut przed odlotem od razu atakując wejście, gdzie po 60 sekundach mam już ochronę za plecami. Zarówno podczas przejścia przez ochronę, jak i podczas wejścia na pokład samolotu nikt nie sprawdza mi żadnych dokumentów tożsamości.
Na przedmieściach stolicy Australii spotkałem się z Dave. Od roku miałem z nim internetowy kontakt. Właściwie to Dave mieszka w lesie na odludziu. Rano przychodzą do niego kangury, które dokarmia. Są one już na tyle przyzwyczajone do jego obecności, że taki kangur dał się podejść, jadł z ręki, czy też nawet pozwolił się pogłaskać. Dave jest ekspertem w trekingu na lekko. Lekko to mało powiedziane - bardzo bardzo ultralekko. Czasami dyskutowaliśmy o jakimś sprzęcie, a Dave mówił, że to jest zbyt ciężkie. Wydawało mi się, że pewnie nie wie, o co mi dokładnie chodzi. Przecież ten słoneczny panel waży zaledwie 200 gram - pomyślałem. A Dave przynosi mi swój panel ważący 25 gram!!! Suma summarum, ale gościu ma na plecach 12 kg na początku 5-dniowego marszu, wliczając wszystko oprócz wody: sprzęt biwakowy, ubranie, plecak, ekwipunek techniczny i jedzenie. Była to dla mnie nauka i dobra lekcja przygotowawcza do mojej planowanej pieszo-roerowo-łódkowej eskapady w Ameryce Południowej. Sprzedaję w sklepie turystycznym, ale o większości ultra lekkiego sprzętu nie miałem pojęcia, że wogóle istnieje. Dave skwitował to jednym stwierdzeniem - jeśli chodzi o sprzęt to Australia jest nadal w średniowieczu. Teraz pomału kupuję przez internet swój nowy ultra lekki ekwipunek z USA.
Dom Kultury Estonii przy współpracy z Polskim Konsulatem zorganizował emisję filmu "Katyń". Jak pojawiły się napisy końcowe, na sali panowała zupełna cisza. To był najlepszy komentarz do tego dobrego, ale przerażającego filmu.
Święta się zbliżają. Pewnego poranka zobaczyłem biegnącego mikołaja. Chwilę później następnego. I jeszcze jednego. Okazało się, że to bieg mikołajów. Rewelacja - setki mikołajów, kocham to miasto!
Natomiast nasz Konsulat zorganizował "śledzika". Było pyszne jedzenie, polskie piwo i kapela. Miło.
Dwa dni później, w samym centrum Sydney odbyły się polskie święta (Polish Christmas). To promocja naszej polskiej kultury. W Darling Harbour grały kapele, śpiewano kolędy, serwowano nasze wspaniałe jedzenie, oraz piwo. Wszystko to przy grudniowym upale.
Poszedłem również na spotkanie z Wojciechem Cejrowskim. Bardzo go szanuję za jego styl podróżowania i rewelacyjny styl pisania książek. Jego "show" nie miał co prawda zbyt wiele wspólnego z podróżami, ale gadane ma niezłe. Prywatnie nie za bardzo mi się podoba sposób w jaki Pan Wojtek odpowiada na pytania, bo zazwyczaj trochę wyśmiewa pytającego. Merytorycznie również często się z nim nie zgadzam. Tak jak i niektóre żarty były dla mnie niesmaczne. Mimo wszystko potrafi on opowiadać, robi to ciekawie, inteligentnie i wesoło. Jest osobą z charyzmą, typu "show man", kontrowersyjną, pewną siebie, inteligentną, no i z głową do interesów.
31 październik 2010 - Halloween oraz rzeźby nad oceanem
Nigdy wcześniej nie obchodziłem zabawy Halloween. To w końcu nie nasza tradycja. Ale skoro zaproszenie jest, to dlaczego by nie pójść? Trzeba było tylko wymyślić przebranie. Na szczęście tym zajęli się Chińczycy i zaopatrzyli sklepy w tanie i wymyślne stroje. Przez to nic oryginalnego, ale ważne, że było wesoło. Na imprezę przyjechali nawet pogromcy duchów z filmu "Ghostbusters". Niestety następnego nikt nie obchodził Dnia Zmarłych. Nie ma więc tej niepowtarzalnej polskiej atmosfery zniczowych cmentarzy.
Sculpture by the Sea - to nazwa corocznej wystawy rzeźb współczesnych pomiędzy plażami Bondi i Tamaramą. Paru kilometrowy spacer wzdłuż klifowego wybrzeża jest już niepowtarzalny sam w sobie. Niektórych dzieł nigdy nie zrozumiem. Właściwie to większości. Na pewno nie mam duszy artysty. Zawsze chciałem namalować obraz - czarne płótno z żółtą kropką nie centralnie ułożoną. Wytłumaczyłbym, że to moja wizja świata zatrutego grzechem, odwieczna walka dobra ze złem w wymiarze kwantowym, jak śliwka w kompocie truskawkowym. Nie zrozumiałe? - nie szkodzi, ja też nie rozumiem. Mimo wszystko co roku znajdujemy projekty artystów, które nas zaskakują pomysłowością i oryginalnością. Np. stół z krzesłami z trawiastym obrusem.
październik 2010 - długi weekend oraz festiwal
Nie wiem z jakiego powodu, ale mieliśmy długi weekend. Takiej okazji nie zmarnowaliśmy - wypożyczyliśmy samochody i ruszyliśmy ze znajomymi na wycieczkę. Pierwszego dnia lało cały dzień - mimo to uparliśmy się na deszczowy spacer - widoki były... na nogi z pijawkami do nich doczepionymi. Po spędzonej nocy przynajmniej wiemy, że mamy dobre wodoodporne namioty. Na szczęście następny dzień był już ładniejszy i mogliśmy relaksować się na długich plażowych spacerach - przy błękicie nieba i szumie oceanu. Nie ma też prawdziwego australijskiego kempingu bez grilla. Byliśmy do niego perfekcyjnie przygotowani - nikt z naszej szóstki nie wziął zapałek, bo nikt nie pali. Musieli nas miejscowi poratować ogniem i rozpałką. Kiełbasa była super. Ostatniego dnia zrobiliśmy jeszcze 16 km spacer - pod sam koniec trasy zgłupiałem. Wszystkim zawsze powtarzam, że węże schodzą z drogi zanim je zobaczymy. A tutaj jadowity gadzik leżał sobie do samego końca i nie miał zamiaru się ruszyć. Brakło 80 cm a miałbym koleżankę na sumieniu, ale na szczęście odskoczyła przed ostatnim krokiem. Nie wiem co jest grane, może biedak zasnął, albo zachorował na niedorozwój mięśni pełzających? Uciekł dopiero podczas sesji fotograficznej.
Sydney wkracza w erę letniego festiwalu. W końcu nie nadaremno ogłoszono to miasto najlepszym na świecie miastem wydarzeń i festiwali. Od razu widać jakieś zwariowane pomysły. Tym razem szedłem sobie przez park i naglę widzę, a pomnik Jamesa Cooka jest ubrany (na zdjęciu). Założyli mu sportowe buty, skarpetki, szorty typu Bermudy, czapę napoleońską, płaszczyk przeciwwietrzny itp. Ale jaja! Mało tego - swoją byłą królową, Victorię, przebrali za babuszkę, założyli jej nawet siwą perukę. Myślę że w Polsce rozpoczęła by się na tym etapie wojna domowa z zaskarżaniem do Sądu Najwyższego pomysłodawców za zniewagę symboli narodowych. Australijczycy są trochę bardziej wyluzowani, potrafią pośmiać się sami z siebie, wcale nie znieważając niczyjej godności.
Co należałoby wymyślić z tak ważnej okazji jak super brzmiąca data 10.10.10. Władze miasta wpadły na pomysł, aby zamknąć główny most (Harbour Bridge) koło Opery, rozłożyć na nim prawdziwą trawę (w formie dywanu!) i zaprosić mieszkańców miasta na śniadanie. Bezpłatne bilety można było wylosować, my niestety nie mieliśmy szczęścia w loterii. Poszedłem to jednak zobaczyć - rewelacja. Piknik na trawie z super widoczkiem, przynieś z sobą kocyk, wałówkę, wino i świętuj datę. Już nie mogę się doczekać co wymyślą na 11.11.11 o godzinie 11.11.11? Dlatego kocham to miasto, bo tu zawsze tyle pozytywnego i niespodziewanego się dzieje.
wrzesień 2010 - sport i muzyka
Zespół Metallica podczas swojego światowego „tour” nie opuściła Sydney. Grają tutaj cztery razy, bo na pierwsze trzy koncerty bilety sprzedały się w ciągu kilku godzin. Na szczęście udało mi się kupić bilet na ten ogłoszony niedawno czwarty koncert, chociaż brakło już miejsc stojących przy scenie. Oprócz takich hitów jak: Fade To Black, Sad But True, One, Master Of Puppets, Nothing Else Matters i Enter Sandman zagrali również 12 innych utworów, a najbardziej podobały mi się Fuel, Welcome Home i mój ulubiony z ostatniej płyty „Death Magnetic” Broken, Beat & Scarred. Cały niezły show zakończył się starym zwariowanym utworem Seek and Destroy. A jako że uczyłem się tekstów przez ostatnie 3 tygodnie, to wrzeszczałem wniebogłosy razem z pozostałymi 20,000 fanów. Rwało mnie z miejsca, chciałem skakać, wrzeszczeć, wyrzucić z siebie nadmiar energii, ale byłem uwięziony na krześle. Już nigdy więcej nie pójdę na mocny rockowy koncert z miejscem siedzącym – pierwszy i ostatni raz. Mimo to oglądając zespół z górnego balkonu też miałem niezłą uciechę.
Do szkoły średniej dojeżdżałem rowerem. Zawsze marzyłem o dobrej kolarce, ale możliwości finansowe przeszkadzały w realizacji jej poskładania. W dobie internetu jest nieco łatwiej. W Sydney w końcu znalazłem używany, ale bardzo dobrze zadbany rower. Miał wszystko to o czym marzyłem 20 lat temu. Z jednym wyjątkiem - jako że jest to rower wyścigowy torowy, nie posiada on przerzutek (na szczęście zainstalowano mu hamulce, bo na velodromach ich się nie używa). I wszystko byłoby ok, gdyby nie podjazdy, a tych w Sydney nie brakuje. Na stromych górkach muszę się więc napocić, bo przełożenie stałej zębatki przedniej i tylnej 48/16 inaczej nie pozwala. Mam kilka opcji dojazdów do pracy, a więc urozmaicenie jest. W centrum miasta istnieją drogi tylko dla rowerów, po przyjeździe mam w pracy do dyspozycji prysznic. Czasowo wychodzi mi dużo szybciej niż środkami komunikacji publicznej, a finansowo rower zwróci mi się po 2-3 miesiącach dojazdów. Teraz na przemian w każdą stronę dom-praca: pedałuję rowerem, biegnę, znowu biegnę, no i rower. Co jakiś czas dojeżdżam autobusem/pociągiem. Urozmaicenie, oszczędność czasu i pieniędzy, zdrowiej - znowu same plusy. Żonę tez zaraziłem, więc też biega do pracy.
Zaczęliśmy przyjmować couchsurferów. W końcu mamy osobny pokój i kanapę, aby mieli się gdzie przespać. Najpierw polski podróżnik, potem spotkani w Sydney Niemcy, a ostatnio polskie małżeństwo podróżujące dookoła świata wraz z 2-letnim dzieckiem. Teraz to my siedzimy w fotelach i słuchamy opowieści z szerokiego świata.
sierpień 2010 - spotkanie
W połowie sierpnia odwiedził mnie podróżnik Marcin Gienieczko (na zdjęciu po prawej). Właśnie przemierzył Australię rowerem z północy na południe, a teraz odpoczywa w Sydney przed kolejnym etapem. Przygotowuje się do przepłynięcia do Tasmanii swoją łódko-kajakiem. Cieśnina Bassa cieszy się jednak złą reputacją, gdyż zmienne prądy morskie, silne wiatry i potężne fale mogą uczynić to niemożliwym. Marcin jednak mierzy się z nowymi wyzwaniami, a ja z zainteresowaniem posłuchałem opowieści o jego zimowych syberyjskich i północno amerykańskich podróżach. Szczegóły jego ekspedycji można zobaczyć na jego stronie www.gienieczko.pl lub www.zewpolnocy.com
Razem z Marcinem spotkaliśmy się z Justin Jones (na zdjęciu po lewej). Ma on spore doświadczenie w kajakarstwie morskim i dał Marcinowi kilka niezbędnych porad i wskazówek. Tutaj znany jest ze swojego przepłynięcia kajakiem z Australii do Nowej Zelandii. Wraz z partnerem James Castrission zostali oni pierwszymi w historii, którym ta sztuka się udała. Szczegóły tej pełnej nieprzewidywalnych sytuacji ekspedycji można zobaczyć na ich stronie (po angielsku) www.crossingtheditch.com.au. Dokumentując ten wyczyn opublikowali ciekawy film i książkę "Crossing the Ditch".
8 sierpień 2010 - City to Surf
City 2 Surf to największy coroczny bieg świata. W tym roku trzeba było ograniczyć liczbę zgłoszeń, bo przekroczyłoby to możliwości organizatorów. Mimo to na starcie imprezy pojawiło się 68,000 biegaczy!!! Jest to dla mnie jedna z najlepszych imprez w mieście. Z samego centrum miasta biegniemy w tłumach, wspierani przez widzów i muzyczne kapele, wzdłuż uroczej panoramy miasta, a bieg kończymy po 14 kilometrach na najbardziej popularnej miejskiej plaży - Bondi Beach. Tam po odebraniu pamiątkowego medalu, mimo kalendarzowej zimy, wielu uczestników ochładza się w oceanie.
Nie byłem u szczytu formy w tym roku, po chińskich przygodach wciąż czeka mnie wiele miesięcy pracy, aby uzyskać wysoką formę. Jak na sporą liczbę uczestników miejsce i tak było wysokie (371), ale pod względem sportowym była to dla mnie porażka, ponad 3 minuty wolniej od własnej życiówki (oraz ponad dwieście pozycji niżej). W tym roku wyjątkowo nikt na mnie na mecie nie czekał - a to dlatego, że Ewelina sama biegła. Chiny jakie były takie były, ale z nudów Ewelina zaczęła biegać - na sport nigdy nie jest za późno. Ukończyć 14 km marszobieg w czasie poniżej dwóch godzin, dla osoby nie mającej wcześniej ze sportem wiele wspólnego, to nie lada wyczyn - gratulacje! Bo w tym wszystkim chodzi o to, aby wygrać z samym sobą. Żonie się udało.
31 lipiec 2010 - zmiany
Czasami w życiu nadchodzi czas na ważniejsze decyzje. Przez ostatnie 15 lat mieszkałem we wspólnych mieszkaniach, dzieląc je z innymi studentami, pracownikami lub podróżnikami. Przyzwyczaiłem się do tego, zawsze był ktoś w domu, z kim można by pogadać. Postanowiliśmy jednak z Eweliną, iż najwyższy czas znaleźć coś tylko dla siebie. Nie chcieliśmy jednak kawalerki, bo aby przyjmować gości i znajomych, potrzebny był nam drugi pokój. Mieszkanie jednopokojowe to jednak zupełnie inne ceny, a Sydney do tanich nie należy. To zmusiło nas do opuszczenia centrum miasta. Od 2002 roku zawsze mieszkałem w pieszej odległości od opery, w centrum miasta byłem codziennie, w pracy, w szkole, na spacerze, na zakupach, czy na biegowym treningu. I to mnie najbardziej boli - teraz mieszkam "na wsi". Tzn. dzielnica Marrickville jest nawet całkiem przyjemna, ale wieczorem nic się tutaj nie dzieje. Do pracy w centrum mam 8 km, czyli poznaję smak codziennych tłocznych dojazdów do pracy (czasami jednak wracam biegiem - szybciej!).
Własne mieszkanie ma jednak swoje plusy. Przede wszystkim jesteśmy u siebie, no i w końcu możemy przyjmować gości na noc nie gnieżdżąc się na materacach w jednym małym pokoiku. W saloniku mamy rozkładaną kanapę, a więc couchsurferzy oraz wszelcy podróżnicy są mile widziani. Wciąż kompletujemy sprzęt gospodarstwa domowego, ale jest to zabawa.
lipiec 2010 - miasto wiecznie żyje
Wiele się dzieje. Właściwie żadna światowa impreza/wystawa nie ominie Sydney. Dlatego zawsze jest co robić. Na plaży akcja ratowania wielorybów - promocja i edukacja dlaczego mamy walczyć o nie zabijanie tych stworzeń. Natomiast pod katedrą w centrum miasta zorganizowano lodowisko na wolnym powietrzu - w Australii to atrakcja nie lada oryginalna. Mało - wystawa fotograficzna World Press Photo (w Polsce płatna, a tutaj za darmo) jak zwykle pozostawi po sobie drastyczne wrażenia. Ale to dzięki temu bardziej możemy docenić, jakie mamy szczęście żyć wolnym i w pokoju.
Poniedziałek 4:30 rano, 10 stopni celcjusza - ulice jednak pełne ludzi. Rozpoczynał się bowiem finał mistrzostw świata w piłce nożnej. Miasto zorganizowało wielkie telebimy ustawione na wodzie w uroczym porcie Darling Harbour. Razem z internetowymi znajomymi umówiliśmy się na tą imprezę - bawiliśmy się nieźle, a że akurat od lat sympatyzuję hiszpańskiej drużynie, to miałem wyjątkowo wspaniały dzień.
Pracuję w tym samym zawodzie co ostatnio, czyli sprzedaję w sklepie turystycznym. Jednak z braku wystarczającej ilości godzin w starej firmie, przeszedłem do konkurencji - Columbia Sportswear.
czerwiec 2010 - nareszcie ukochane Sydney
Kocham Sydney, Kocham Australię! Może to prawda, że po frustrującym pobycie w Chinach kontrast jest podwójnie większy, ale Sydney jest niesamowite.
Rzeźkie lekkie powietrze to pierwszy szok. Błękitne niebo, białe chmury, zielona trawa - to kolejne. Resztę dopełnili ludzie – „dzień dobry” od obcych, „miłego dnia” od sklepikarza, uśmiech przechodnia, pomoc kierowcy autobusu itp. Przechodząc przez jezdnię już nie muszę walczyć i martwić się, czy dam radę dotrzeć do następnego krawężnika, czy ktoś nie rozjedzie mnie na zielonym świetle. Kierowcy zatrzymują się zanim jeszcze podejdę do „zebry”. Pani w kasie biletowej nie ma do mnie żalu, że jej przeszkadzam, a nawet urzędnik imigracyjny nie stroni od uśmiechu. To był mój czwarty przyjazd do Australii, no i po raz czwarty jestem rozentuzjastowany. Odżyłem.
Parę godzin później witaliśmy się ze znajomymi, grillowaliśmy na plaży, słuchaliśmy szumu oceanu. W Sydney jest zima, najkrótsze dni roku. Mimo to mijam setki surferów i biegaczy (żaden taksówkarz nie próbował ich podwieźć:) Chleb, masło, czekolada, ser, wino - nawet jedzenie zachwyca, bo człowiek potrzebuje urozmaicenia.
Jest cudownie, powroty są bardzo miłe. Od razu dostaliśmy nasze stare prace, zamieszkaliśmy w naszym dawnym domku. Jakże łatwiej biega się w grupie, jak miło wyjść wieczorem, jak cudownie być zajętym od rana do wieczora. Życie jest piękne.
czerwiec 2010 - Publikacje
Magazyn Extremium, nr 2/2010.
Znajduje się tam moja relacja o pustyniach.
XIV tom książki "Przez Świat"
Znajduje się tam artykuł Eweliny o "Mongolii",
oraz mój o "Azji Środkowej"
maj 2010 - na podbój Szanghaju
W wolnym majowym tygodniu wybraliśmy się do Szanghaju, który jest gospodarzem międzynarodowej wystawy EXPO 2010. Wystawa okazała się rewelacyjna – oryginalne pomysły i nowoczesna technika zachwyciły. Najlepsze pawilony naszym zdaniem zaprezentowały: Chile, Hiszpania, Brazylia i Zjednoczone Emiraty Arabskie, a najbardziej oryginalną okazała się konstrukcja Wielkiej Brytanii. Był to niezmiernie ciekawy dzień. Szczegóły na temat EXPO 2010 tutaj.
W tym największym chińskim mieście szaleliśmy rowerami, ucząc się od lokalnych jak jeździ się pod prąd, na czerwonym świetle, jak skręca się w lewo bez prawa skrętu itp. Szarżowanie jednośladami było niezmiernie ekscytujące. Szanghaj ma gdzie nie gdzie stare budownictwo, ale ponad nimi dominują drapacze chmur, w tym słynna wieża telewizyjna oraz Centrum Finansowe (492 m). Miasto jest czyste, poukładane, nowoczesne itp, żaden europejski kraj nie powstydziłby się takich osiągnięć.
Dopełnienia perfekcyjnego tygodnia dokonali nasi couchsurfingowi gospodarze, którzy gościli nas przez ten tydzień. Ucztowaliśmy grillem, winem, puszczaliśmy na wędce latawiec z 33 piętra apartamentu. Po prostu luz, spontanika i czyste lenistwo.
Wracając do Shandong zwiedziliśmy jeszcze świątynię Konfucjusza w Qufu, oraz wspięliśmy się na świętą górę taoistów Tai Shan.
marzec 2010 - najwyższy czas na pracę
Szkoła wysłała nam emaila - mamy natychmiast wracać do pracy, za dwa dni zaczynają się zajęcia. Ok, wracamy, ale przecież przed naszym wyjazdem sami nie potrafili nam powiedzieć kiedy zaczyna się szkolny semestr, a teraz tak nagle i szybko. Oczywiście nie byliśmy w fizycznym stanie przejechać takiej odległości w 48 godzin. Spóźniliśmy się więc parę dni. Stawiliśmy się w szkolnym sekretariacie, no i cóż się okazuje - studenci wracają dopiero za tydzień! Postarałem się nie wściekać, w końcu w tym semestrze nie chcemy już więcej spięć z władzami uczelni. Oni jednak nadal nas ignorują - przeciwnie do naszej umowy, nie przygotowali naszych pieniędzy za wakacje oraz innych zaległych świadczeń z poprzedniego semestru. Jakby tego było mało, to jeszcze żądają dodatkowych dokumentów, o których nie było wcześniej mowy. Przegięli - wszedłem z nimi na wojenną ścieżkę. Tłumaczenie się biurokracją już nie wystarcza - lenistwo, zakłamanie i oszukiwanie nazywa się po imieniu. Znowu trzeba było dzwonić gdzieś "wyżej", ale poza obietnicami sytuacja niewiele nam się poprawia. W listopadzie pisałem, że wszyscy tutaj są wspaniali - tak trwało dopóki nie zorientowaliśmy się, że jesteśmy traktowani jak bezpłatna siła robocza.
Zajęć nie miałem jeszcze przez następne dwa tygodnie, mimo iż studenci już powrócili i siedzieli sami w klasach. Szkoła tłumaczy się, że nie ma jeszcze grafiku, ale ja ten nonsens potrafię wytłumaczyć tylko tym, iż jesteśmy tutaj trzymani dla wizerunku uczelni - "u nas pracują obcokrajowcy". Tak, przebywamy na terenie uczelni, ale za kolejne dwa tygodnie nie będziemy mieli płacone, bo przecież nie pracujemy. Niestety inni chińscy nauczyciele też nie są traktowani w porządku przez uczelniane władze - jak widać, źle trafiliśmy. Mimo to zachęcam do wyjazdu do Chin, jednak wybierając szkołę, warto najpierw skontaktować się z jakimś obcokrajowcem, który tam pracuje - to będzie najlepsze źródło informacji.
Wróciliśmy z naszej podróży po Chinach południowych. 6 tygodni relaksu i spokoju. Ale czy Chiny są ładne? Są tu miejsca warte zobaczenia, ale żeby się do nich dostać, trzeba przejechać przez wiele zurbanizowanych terenów, a tutaj zagospodarowany jest prawie każdy kawałek ziemi. Trzeba przyznać, że przynajmniej 90% kraju jest paskudnie brzydka - beton i śmieciowisko, wszystko w nieładzie, szare niebo (zanieczyszczenie), hałas, chaos. Ale jak już dotrzemy do tych pięknych miejsc, to pozostaje się tylko zachwycać. Niemniej jednak mam mieszane uczucia - nigdy wcześniej o żadnym kraju nie mogłem powiedzieć, że raz go kocham, a raz nienawidzę. A Chiny takie są. Jak widzę komercjalizację miejsc turystycznych, niszczenie środowiska, ludzką bezmyślność, masową głupotę - to szlag mnie trafia. Z drugiej strony większość prostych ludzi tutaj żyjących to wspaniali ludzie, bezinteresowni, gościnni i pomocni. I takich często spotykaliśmy na naszej trasie.
W końcu rozpocząłem zajęcia - po 2 tygodniach bezrobocia. Przypomnę, że w naszej wsi nie ma nawet pubu, po godzinie 21 „wszystko śpi”. Ewelina została wypożyczona na parę godzin tygodniowo do podstawówki, a mnie zabrano większość starych klas, wprowadzając zamęt w planie lekcji (będzie inny każdego tygodnia). Nie jestem więc w stanie zaplanować normalnego programu nauczania i oceniania, no ale trudno. Nowi studenci mają werwę do nauki, więc razem zaczynamy ostro działać. Na nowo zaczynam czerpać radość z pobytu tutaj.
luty 2010 - Publikacja
W 30 numerze magazynu Globtroter ukazał się nasz artykuł -
afrykańskie opowiadanie Eweliny "Transafryka" zilustrowane moimi zdjęciami.
24 styczeń 2010 - najwyższy czas na podróż
Okazuje się, że obietnica w Chinach nie wiele znaczy – dalej walczyliśmy z uczelnią o pieniądze, a ja wcześniej uwierzyłem im w słowo mówione?! Naiwniaczek ze mnie, za każdym razem zbywali nas słowem „jutro”. Jesteśmy na nich wściekli za wszystkie kłamstwa i brak szacunku. Interweniować trzeba było bezpośrednio u samej góry, szkoda że zorientowaliśmy się o tym dopiero po dwóch miesiącach (nie chodziło tylko o wypłatę, ale także o obiecany wcześniej zwrot biletu lotniczego oraz o płatny jeden miesiąc wakacji). Cieszę się, że w Polsce era komunizmu i związanych z tym problemów skończyła się zanim jeszcze dorosłem. Mam więc teraz dwa skrajne wizerunki Chin. Z jednej strony ludzi u szkolnej władzy z podwójnym licem (nie wszyscy oczywiście), łamiących obietnice. Im czasu i funduszy na służbowe imprezy nigdy nie zabraknie, na sumienną pracę już sił nie mają. Z drugiej strony – nauczycieli, studentów i prostych ludzi z ulicy, ciężko pracujących i uczciwych – darzę ich wielkim szacunkiem.
W każdym razie mimo wszystko namawiam na przyjazd do pracy do Chin – bo jest to ciekawe doświadczenie, tylko trzeba mieć anielską cierpliwość. Zalecam jednak żądania wszystkiego ze szczegółami na piśmie (warunków mieszkaniowych, wakacji, płatności itp.), bo wtedy mamy szansę egzekwować swoje prawa (znamy obcokrajowców, którzy interweniowali poprzez prawników). Spotkaliśmy też nauczycieli, którzy nie mają większych kłopotów, wszystko zależy jak się trafi. Zdecydowanie nie polecam agencji Angelina's ESL Café oraz Linyi Normal University.
Z warunków mieszkaniowych już się tylko śmiejemy. No ale wyobraźcie sobie sytuację, kiedy Ewelina zaczyna ubierać kurtkę:
- „gdzie idziesz?” - pytam.
„Do łazienki, przecież tam są 3°C” - odpowiedź (kupiliśmy sobie termometr, aby wiedzieć dokładnie).
„Ale po co ci czapka?”
„Bo od wczoraj pada tam z sufitu”.
No racja, wczoraj pękła rura piętro nad nami i właściwie w całym pokoju leci tynk z sufitu, bo stara farba zaczyna się odklejać od wilgoci. Kuchnię mamy w przedsionku, instruowali nas, że kiedy odkręcamy gaz, to powinno się dla bezpieczeństwa otworzyć okno – zgadza się, ale co zrobić jeśli okno przymarzło i nie da się go otworzyć. Nie ma się więc co dziwić, że mimo zakazu uczelni używamy w pokoju dwóch klimatyzatorów – jedynie wtedy co kilka godzin wybija korki.
Jutro ruszamy w drogę. Chcemy odreagować i zapomnieć o tutejszej niemiłej atmosferze - mamy nadzieję, że za 6 tygodni wrócimy pełni energii do pracy. U nas w prowincji Shandong jest w miarę zimno (średnia temperatura stycznia wynosi minus 1°C), a ponieważ jesteśmy ciepłolubni, jedziemy więc na południe. Zapraszam na bieżące relacje Chiny Podróż Zimowa.
1 styczeń 2010 - Kiedy jest zabawa Noworoczna?
30 grudzień - wysocy rangą tej uczelni chyba wyciągnęli dobre wnioski - wiedzieli, że w sylwestra możemy odmówić wyjścia, bo to pewnie ważny dzień w europejskiej kulturze. Jak na razie idą dobrym torem. Wracam więc z egzaminów szybkim krokiem, bo mamy iść biegać a później na zakupy sylwestrowe. Zbliżam się do akademika i widzę, jak Ewelina miota się między dostojnikami. Okazuje się, że wszyscy czekają na mnie (a zapomnieli, że jestem na lekcjach). Jeszcze nie wiem o co chodzi, a już wpychają mnie do samochodu. Nawet nie próbuję walczyć i perswadować im tego braku informowania nas o "naszych planach na teraz". Widząc ich uśmiechy zrozumiałem, że to właśnie różnica między nami, a oni są u siebie. Najważniejsze, że biorą nas w dobrych intencjach, więc się luzujemy. Tym razem, z okazji Nowego Roku cała delegacja prezesów chce nam pokazać nowe miasteczko studenckie (dostaliśmy już pocztówkę z wirtualnym miasteczkiem - wygląda imponująco). O tym, że obecne miasteczko idzie do rozbiórki, nie da się nie zauważyć (chociaż powiedziano nam, że to tajemnica). Praktycznie połowę uczelni już zburzono, praktycznie co kilka dni zrównują z ziemią jakiś budynek, tysiące studentów przenosi tysiące łóżek, krzeseł i biurek do magazynów, ściągają płoty, płytki chodnikowe itp. Dobrze, że bieżnia jest żwirowa, to może jej nie zdrapią:) Jednego tygodnia wykopali i wywieźli nam prawie wszystkie drzewka. No, skoro już drzewka poszły, to muszą tam już być prace wykończeniowe - taka nasza analiza. Podjeżdżamy pod nowe miasteczko - płot ładny, pomalowany, wykończony - ale za płotem plac budowy we wczesnej fazie rozwoju. Tzn. fundamenty i ściany niektórych budynków już stoją, jest też sadzawka, zwana parkiem, bo też są tam nasze drzewka. Chociaż tutaj byłbym trochę ostrożny - z tego co do tej pory zaobserwowałem, Chińczycy to mistrzowie burzenia i budowania. Zobaczymy za kilka miesięcy jak prace pójdą.
Dobra, jedziemy na kolację. Na dzień dobry spotkanie z prezydentem miasta podczas rytuału parzenia herbaty. To była klasyka - filigranowa Chinka w tradycyjnym stroju obsługuje dzbanuszki, miseczki, siteczka itp, z gracją podaje nam smaczną zielona herbatę. Pytamy naszego prezesa (przez tłumacza), co lubi robić i tym podobne tematy towarzyskie. W pewnym momencie rozmowa stanęła na pływaniu.
- Wy też lubicie - spytał prezes?
- No oczywiście - nasza chóralna odpowiedź.
- No to zapraszam po kolacji na zdrowotne kąpiele.
- Dziękujemy, ale nasze stroje zostały w akademiku.
- Nic nie szkodzi, kupię Wam nowe.
Przytakujemy przyzwyczajeni, że wiele się mówi, a nie zawsze się robi. Jednak prezydent szkoły (zwany czasami prezesem lub rektorem), słów na wiatr nie rzuca. Po ekskluzywnej kolacji (bez nadmiernego zmuszania do picia) na cześć Nowego Roku i dwóch zagranicznych gości z Polski, rektor zakupił całej 7-osobowej delegacji kąpielówki oraz wejście na gorące, naturalne termalne źródła. Po serii masaży i biczy wodnych, po 3 rodzajach sauny, po 2 godzinach wygrzewania się i relaksu w zdrowotnej wodzie - wróciliśmy odmłodzeni do pokoju.
Sylwester - wieczorem wracam z poprawek egzaminów i zastanawiam się, czego tym razem nie rozumiem. Studenci cały czas mówili, że impreza i Nowy Rok jest jutro, nie dzisiaj. Hmm, właściwie nowy rok jest o północy, czyli tego wieczoru. Niestety byliśmy jedynymi osobami na miasteczku, którzy czekali do północy, w pokoju:( Nastała dwunasta - a tu cisza, kompletna. Wyszedłem między akademiki, aby zobaczyć fajerwerki. Po 5 sekundach chciałem zobaczyć choćby ćwierć petardy, jakieś źródło światła, chociaż zapałkę - nic, nie świeciła się nawet świeczka. No to rodzinny sylwester - złożyliśmy sobie życzenia i oglądnęliśmy film. Noworoczny poranek spędziliśmy na zajęciach, a wieczorem poszedłem do klas na poprawki - no i się zdziwiłem - klasy udekorowane w baloniki i wstążki, kwiaty, napisy "Szczęśliwego Nowego Roku", przygotowane jedzenie, słodycze itp. (brak alkoholu!). Ok, poprawki odwołujemy, zostaliśmy zaproszeni na imprezę - okazało się, że wszystkie klasy organizują takowe przyjęcie (tutaj klasy mają swoją, zawsze tą samą salę, a nauczyciel musi wędrować między nimi). Repertuar polegał na tym, iż każdy uczeń przygotował jakieś przedstawienie lub pokaz. Najbardziej popularne było śpiewanie "karaoke", czyli z mikrofonem przed telewizorem do podkładu muzycznego. A w tym są dobrzy, ja musiałem odmówić zaśpiewania, ci którzy mieli tą nieprzyjemność poznać moje zdolności śpiewackie wiedzą, że to nawet nie byłaby kompromitacja, tylko żałosna żenada. Wykupiłem się kilkoma sztuczkami, tzw. triki magiczne. Kurcze, bardzo lubię tych studentów, takie dobre wesołe towarzystwo. Chodziłem odwiedzać swoje różne klasy, uczniowie bawili się nieźle - szkoda tylko, że o 20.35 tak jak co dzień, musieli szybko wracać do akademików. W końcu o 21 są zamykani na klucz, a pół godziny później gaszą im światło (jeszcze nie rozpracowałem, czy jest to oszczędność uczelni, czy rodzaj surowej dyscypliny). Jednak wychodzące z uczelni 3 tysiące studentów ma jeszcze zwyczaj puszczania kolorowych latawco-lampionów. Dostaliśmy taki jeden, odpaliliśmy i poleciał do nieba wraz z naszymi życzeniami. Ciężko będzie o jeszcze lepszy rok, ale aby udało się podtrzymać życie w pełnym biegu jak najdłużej - Wam również życzę wszystkiego lepszego, zdrowia i realizacji planów.
25 grudzień 2009 - Święta na obczyźnie
1 miesiąc minął - chyba pierwszy raz w życiu przez tak długi okres czasu na nikogo się nie zdenerwowałem. Po prostu wszyscy są mili i pomocni. Oczywiście wszystko ma swój koniec - a ten wyznaczył dzień wypłaty. Nie chodziło tylko o zaległe wypłatę, ale o cały kontrakt - nagle uczelnia negocjuje z nami wszystkie warunki od nowa, oczywiście na gorsze warunki niż obiecane wcześniej. Był to okres frustracji, braku zrozumienia, odwoływań, tłumaczenia że warunki ustaliliśmy już wcześniej w Mongolii, 2 miesiące temu. Z czasem zrozumieliśmy, że nieporozumienie nastąpiło pomiędzy uniwersytetem z którym podpisywaliśmy kontrakt, a z naszą filią, gdzie byliśmy pierwszymi kontraktowymi obcokrajowcami. No, w końcu wywalczyliśmy to co nam się należało od początku, tyle że niesmak pozostał (na szczęście nawet do końca nie wiemy, kto jest winien temu nieporozumieniu).
Przy okazji dowiedzieliśmy się, że za parę tygodni kończy się rok akademicki i będziemy mieli 2 miesiące wakacji (początkowo bezpłatnych, ostatecznie zapłacą za miesiąc). A w praktyce oznaczało to - w przyszłym tygodniu nie mamy zajęć, mamy tylko wystawić oceny końcowe wszystkim studentom (blisko 500 na osobę). Okazało się, że studenci dawno o tym wiedzieli, szkoda tylko, że nas nikt nie poinformował. Ok, no to robimy egzaminy. Ale jak można wystawić sprawiedliwą ocenę studentom, z którymi zajęcia mieliśmy 5 razy! Wymyśliłem więc temat na egzamin: "Współczesna nauka i jej wpływ na kalendarz księżycowy w perspektywie progresywnej" i kazałem przygotować 15-minutową mowę na ten temat. Studenci się trochę wystraszyli, ale grzecznie notowali to w zeszytach. Ostatecznie oznajmiłem im, że to taki żarcik - mogą mówić o czym chcą, byle by mówili po angielsku na forum klasy. Szybko się jednak zorientowałem, że część z nich uczy się po prostu tekstu na pamięć - mówią jak komputery. No i jak się zatną w pewnym momencie, to pytają, czy mogą zacząć od początku, bo już zapomnieli, gdzie skończyli:) No ale nie pozwalam na przewijanie się, tylko na koniec dostają serię pytań, czy aby w ogóle rozumieją co mówią. No i czasami było wesoło, ale tak naprawdę to nie ich wina, jeśli mówią słabo - takich mieli nauczycieli. Jeśli mówią dobrze, to też nie moja zasługa - także najwyżej oceniałem przygotowanie się. A jedno z moich ulubionych pytań pomocniczych było - co będziesz robił w święta? - jadł jabłka! Taką odpowiedź słyszałem najczęściej, jabłka, jabłka i jabłka. Dlaczego nie banany pytałem, ale nikt nie potrafił powiedzieć dlaczego.
Co robić w święta, kiedy nikt wokół nie świętuje. Na szczęście w okresie Bożego Narodzenia mogliśmy znaleźć choinki w sklepach, ozdoby świąteczne, promocje itp. Marketing i ekonomia robią swoje, bo przecież Chrześcijan tu praktycznie nie ma. Udało się jednak kupić podstawowe wigilijne produkty, także przygotowania do wieczerzy poszły pełną parą. No i nadchodzi 24 dzień miesiąca - budzą nas studenci o 7 rano i oznajmiają, że poranne egzaminy są dzisiaj odwołane, bo jest bieg. Jaki bieg, przecież miał być w sobotę? No, ale jakaś odgórna decyzja zmieniła program - bieg zamiast egzaminów. Może to dlatego, że akurat było poniżej zera, a na sobotę zapowiadali cieplutki dzionek:) Dobra, no to ubieramy choinkę - połowa dekoracji rozleciała się w rekach przed powieszeniem - nie ma się co dziwić, wybrałem najtańsze. Ale napis po angielsku "Wes Świ" był już fabrycznie ułamany. Idziemy na bieżnię - a tu nagle tłum kibiców leci jak torpeda - nie, to właściwie zawodniczki, tylko biegną w tych swoich kolorowych puchowych kurteczkach, że mi się pomyliło. No tak, zimno jest. A potem lecieli chłopcy, już bez kurtek, bo dłuższy dystans (3000m) i by się zagrzali w puchówkach. Pytają czy chcę wystartować - kiedy pytam? - no następna seria jest ostatnią, więc musiałbym się szybko przebrać. Zdążyłem. Bez rozgrzewki, ale przecież to zabawa. Tak myślę - w Polsce jestem średni, a tutaj jestem jednym z najwyższych (mam może 20 wyższych studentów od siebie), chociaż raz jestem wysoki. Tyle, że dres kupowałem przez tydzień, bo mojego rozmiaru nie było. Znaczy się "M" i "L" to się znajdzie, ale w Chinach mój rozmiar to XXL lub XXXL (to nie żart - a mam 178 cm i 66 kg). Bieg frajda, bo kibicowało mi paręset studentów. Wynik nie ważny, bo przecież trenuję już więcej lat, niż studenci mają na karku - a oni są bardzo ambitni i ruszyli zbyt szybko, ale podobało mi się, jak walczyli.
Jest już godzina 15, pomału kończę ostatni dzisiejszy egzamin. Nagle przychodzi zaproszenie prezydenta szkoły na wspólną kolacje - kiedy? - pytam. O 17 - odpowiadają. No, proszę Was bardzo, może tak nas wcześniej poinformujecie - znowu wykładam im przemowę o informowaniu nas parę dni wcześnie - dzisiaj jest Wigilia i nigdzie nie idziemy. Głupio odmówić szefowi, ale czasami trzeba. A od południa dostajemy od studentów i nauczycieli małe podarunki, dekoracyjnie pakowane w kolorowy papier. Co jest w środku? - jabłko! Teraz rozumiem. Pod koniec dnia mógłbym otworzyć na targu stoisko jabłkowe. A szarlotki nie będzie, bo nie mamy piekarnika. Kolacja się udała - Ewelina zdziałała cuda w naszej polowej kuchni z jednym garnkiem i patelnią - a ryby (karpio podobne) doszły zamówione z restauracji, już upieczone. Wspominaliśmy rodzinę i znajomych (jak i babcię, która zmarła parę dni wcześniej). Po wyżerce nastąpiło odpakowywanie prezentów - czekolady, marcepany, prawdziwa słodkość (chińska czekolada smakuje jak mydło). No i rakietka do ping-ponga wraz z siatką - nowe wyzwanie czeka, pograć z studentami na betonowych stołach, na których zamiast siatki rozstawione są w miarę równej wielkości kamienie. Dostałem też zwykłą, tanią chińską podkoszulkę - studenci ostatecznie znaleźli nam ten trudny do nabycia produkt - swoja drogą, to co oni noszą pod swetrem?
Boże Narodzenie - nawet nie chce nam się tłumaczyć szkole, że w kontrakcie należą nam się dni wolne - studenci czekają i stresują się tymi egzaminami - robimy to dla nich i dla własnej satysfakcji, bo lubimy ich i swoją pracę. Potem mamy różne plany relaksacyjno-świąteczne - no i znowu zostają one zrównane z ziemią - skoro nie mogliśmy pójść wczoraj, to władze szkolne zapraszają nas na świąteczną kolację dzisiaj. Uch, wszystko było by w porządku, gdyby tak nam mówili wcześniej. No ale drugi raz nie odmówimy - idziemy. I było całkiem przyjemnie, tylko to ich zmuszanie do picia alkoholu. Z pewnością wypiłbym więcej, gdyby mi nie mówiono, że muszę pić, bo tak okazuję szacunek. A ja uważam, że szacunek to wzajemne poznawanie kultur. Także ustępstwa, jak i zrozumienie powinny iść z obu stron. Za karę nie zjadłem larwy motyla.
15 listopad 2009 - XIII tom książki "Przez Świat"
Niestety nie było mnie w tym roku na spotkaniu polskich podróżników OSOTT w Szczyrku. Niezmiernie mi miło, że przyznano mi wyróżnienie za afrykańską relację, którą opublikowano w książce "Przez Świat". Cieszę się, że po raz kolejny mogłem współtworzyć tak praktyczną książkę.
5 listopad 2009 - Pierwsze dni w Chinach
Mieszkamy na terenie miasteczka uniwersyteckiego w Yishui, prowincja Shandong. Jak na Chiny to małe miasto, ale liczy 1.2 miliona mieszkańców. Prowadzimy 15-16 godzin lekcyjnych języka angielskiego tygodniowo, w klasach liczących... pomiędzy 50 a 80 osób! Nie mamy jednak problemów wychowawczych, jako że tutejsze największe łobuzy miałyby w Polsce ocenę z zachowania przynajmniej "dobrą". Studenci mają przeciętnie po 20-21 lat, są grzeczni i zdyscyplinowani.
Pierwszy dzień wspominamy jednak ze zgrozą - przyjazd w nocy do wymarłego miasta pełnego fabryk sprawił wrażenie, jakbyśmy byli w strasznie malutkiej wsi, betonowej pustyni, ciemnej, bez prądu. Nasz pokój był mały i zimny, pachniał starocią. Powiedzieli nam, że w mieście nie ma innych obcokrajowców. Baliśmy się kiepskich warunków mieszkaniowych, braku zajęć towarzyskich, ale przede wszystkim samotności w tłumie. Na szczęście Chińczycy opiekują się nami, są niezwykle mili, pomocni, uczynni oraz skuteczni. Wiele problemów i niedociągnięć kontraktu zostało naprawionych, co pozwoliło nam zapomnieć o stresie i frustracji dni początkowych.
Na oficjalnej powitalnej kolacji nadano mi i Ewelinie nasze nowe chińskie imiona. Później były toasty oraz mnóstwo rewelacyjnego chińskiego jedzenia na obrotowym stole. W pewnym momencie wniesiono tace z smażonymi owadami, ptaszkami i gotowanym mięsem psa. Dwie ostatnie oferty były poza zasięgiem mojej odporności psychicznej, ale dałem się namówić na insekta. Cykada miała oczka i nóżki, smakowała jak sezamek (jedynie skrzydełka ciężko się przeżuwało).
Po pierwszym tygodniu wszystko jest już lepsze i łatwiejsze. Prowadzenie zajęć odbywa się bezstresowo, pokoik zaczyna się ładniej urządzać, ogrzewać i pachnieć, odkrywamy kolejne zakamarki miasta, nowe uliczne stragany i knajpki. Miejscowi ludzie patrzą się na nas jak na gości z innej planety - z ciekawością, życzliwością i uśmiechem, często z ukrycia robią nam zdjęcia (np. ekspedienci w sklepach). W każdym razie są niezmiernie życzliwi, pogodni i pomocni. Czujemy się tu mile widziani i jesteśmy dobrze traktowani.
Czego nam brakuje i co nas zaskoczyło? Przede wszystkim to brak sera i czekolady, jak również chleba i masła. Na jedzenie nie możemy jednak narzekać, bo jest tu wiele tanich smacznych urozmaiconych potraw - to będzie dla nas najzdrowszy rok pod względem jakości wyżywienia. Nie potrafimy też znaleźć tanich chińskich podkoszulek, ręczników oraz plastikowej tandety, którą zwykle kupowaliśmy w Polsce lub Australii.
26 sierpień 2009 - Publikacja
W Australii ukazał się mój artykuł o Pustyni Simpsona, w numerze magazynu Australian Geographic Outdoor
6 lipiec do 4 listopad 2009 - Podróż poślubna po Azji Środkowej
Zaczęliśmy od Kaukazu - Gruzja, Armenia i Azerbejdżan. Następnie Iran - jeden z moich najlepszych odwiedzonych krajów. No i republiki byłego ZSRR - Turkmenistan, Uzbekistan, Tadżykistan, (krótki skok do Afganistanu), Kirgizja i Kazachstan. Tutaj nieoczekiwana zmiana planów - zamiast powrotu do Australii, pojechaliśmy przez Rosję do Mongolii. Przez 2 miesiące zwiedzaliśmy kraj Czyngis-chana, czekając na chińską wizę pracowniczą.
10 czerwiec 2009 - Wesele
Po 6 latach wspólnego życia, postanowiliśmy z Eweliną sformalizować nasz związek. Ślub odbył się w Tychach, wśród rodziny i najbliższych nam osób. Pod kościół dowiozłem nas trabantem, a na wesele pojechaliśmy autostopem.