Wymyśliliśmy sobie by pojechać na południe Chin – tam cieplej. Planujemy zwiedzić podstawowe atrakcje w prowincjach: Hubei - Chongqing (spływ Jangcy), Syczuan (Pandy i Świątynie Emeishan), Yunnan (tradycyjne wioski okolic Lijiang i Dali), Guizhou (wioska Kaili), Guangxi (tarasy ryżowe i wapienne wzgórza) oraz Hunan (drewniane miasto). Ruszamy 25 stycznia, a z początkiem marca zaczynamy nowy semestr – mamy więc około 6 tygodni czasu.
Spływ po Jangcy
Przyjechaliśmy do Yichang gotowi na rzucających się na nas sprzedawców wycieczek. W końcu to stąd wypływa (lub kończy) na rejs po rzece Jangcy większość turystycznych promów. A tutaj nikt nam nie oferuje wycieczki?! W końcu sami weszliśmy do biura podróży. "Chciałbym popłynąć na rejs po rzece Jangcy"- proszę, a agent odpowiada: "Nie można, przecież są wakacje, więc nie pływamy". No właśnie, skoro są wakacje to baliśmy się, że nie będzie wolnych miejsc. Taka niespodzianka pominięta w przewodniku - zimą, od grudnia do połowy lutego, wycieczek nie organizuje się. Tylko sporadyczne dla zagranicznych turystów, ale te kosztują majątek. My chcieliśmy płynąć z chińskimi turystami - taniej.
Pozostał nam wariant B. Wykupiliśmy więc bilety na regularny pasażerski statek, gdzie można wychodzić na pokład, aby podziwiać widoki. W przeciwieństwie do turystycznych statków, tutaj istnieje ryzyko przepłynięcia przez najciekawsze atrakcje w ciągu nocy, dlatego zorientowaliśmy się gdzie i o której dopływamy. Pierwszego dnia zaokrętowaliśmy się więc rano tylko na rejs do Wushan, do którego dopłynęliśmy wieczorem. Wzięta przez nas klasa kabiny nie miała znaczenia, gdyż całość przestaliśmy na zewnątrz.
Jangcy to trzecia najdłuższa rzeka świata. Mimo iż wybudowana tutaj tama (największa na świecie) podniosła poziom rzeki o ponad 50 metrów, zimowa mgła siedziała nad rzeką przez cały czas, to widoki mijane po drodze były rewelacyjne. Pierwszego dnia minęliśmy dwa z trzech słynnych wąwozów: Xiling i Wu.
Wushan jest cudownie położone na stromym zboczu, podobała nam się również jego atmosfera i oświetlenie, dobrze było zatrzymać się tam na noc. Mimo iż miasto leży w samym środku turystycznego szlaku, mało który zwiedzający zatrzymuje się tu na dłużej. Ludzie byli mili i bezinteresowni ponad przeciętną, godzinami chodziliśmy po centrum nawiązując kontakty lub po prostu podpatrując typowo chińskie życie uliczne. Oprócz tego wybraliśmy się na boczną odnogę Jangcy, zobaczyć przepiękne Trzy Małe Przełomy rzeki Daning. Z zielonkawej wody wystrzeliwały w górę na kilkaset metrów skalne wertykalne ściany, uwieńczone spiczastymi szczytami. Niektóre wąwozy były węższe niż 100 metrów, brakowało jedynie niebieskiego nieba.
Kolejnego dnia popłynęliśmy dalej pod prąd Jangcy, tym razem łodzią ekspresową. Po drodze minęliśmy ostatni z przełomów – Qutang. Wjeżdżając do miasta Chongqing czułem się, jakbym przyjechał ze wsi - neony, masa jaskrawego, wymyślnego, zmieniającego się oświetenia ulic, budynków, sklepów - miasto zrobiło na nas wrażenie. Tam przyjęli nas rodacy, znalezieni przez couchsurfing. U Asi i Marcina mieliśmy sporo zabawy i ciekawych dyskusji o chińskich realiach.
Budda i pandy
W Dazu znajduje się tysiące wykutych w skale rzeźb. Różnorodność figur, kolorów, wielkości (do 8 m wysokości lub ponad 30 m długości), charakterystyki twarzy, akcji itp. Było co podziwiać. Większość tych XII/XIII wiecznych rzeźb znajduje się w niszy skalnej, ale są też jaskinie. Najsławniejsza jest rzeźba przedstawiająca boga o 1007 złotych dłoniach. Niedaleko znajduje się Świątynia Shengshousi - jest to nadal żyjący kompleks, wewnątrz żyją mnisi.
Do Ośrodka Hodowli Pandy Wielkiej pojechaliśmy w Czengdu. Co do samego centrum rehabilitacji tych rozkosznych stworzeń to mam mieszane uczucia. Do ZOO nie chodzę, bo szkoda mi męczonych zwierząt, a tutaj ośrodek podaje w ulotkach o ogromnej powierzchni parku. No tak, powierzchnia jest duża, ale w większości udostępniona zwiedzającym, a nie pandom. One mają malutkie klatki i niezbyt duże wybiegi na trawkę. Na pewno służy on ochronie i rozmnażaniu się pand (sztucznie), ale warunki te mogły by być bardziej zbliżone do naturalnych. Szczerze przyznam, że pandy są niezmiernie rozkoszne, szczególnie kiedy wsuwają bambusy - przybierają przy tym rozwalającą półleżącą pozę, brakuje im tylko piwa i telewizora. I tak bez tego wyglądają, jakby nic więcej im do szczęścia nie brakowało. Oprócz głównej atrakcji w postaci dziesiątek pand wielkich, możemy także zobaczyć mniejsze pandy czerwone, podobne do liso-kotów. te były już znacznie bardziej ruchliwe i trudniej było zrobić zdjęcie.
W Leshan pojechaliśmy zobaczyć posąg Wielkiego Buddy. I to prawda, że ten "wielkolud" (albo jak ktoś trafnie zauważył "wielkobóg") robi wrażenie. Wykuty w skale VII wieczny posąg siedzącego Buddy osiąga wysokość 71 metrów, uważany jest za największy posąg Buddy na świecie. Na jego stopie można by zagrać w siatkówkę. Wspięliśmy się po schodach do wysokości czubka głowy posągu. Mogliśmy spojrzeć w dół, a dla skali zobaczyliśmy ludzi schodzących po stromych schodach na klifie. Na dole znowu podziwialiśmy Wielkiego Buddę, tym razem stojąc jak liliputy u jego palców.
Namiastka Tybetu
Chcieliśmy poczuć trochę buddyjskiej atmosfery – wybraliśmy się więc na świętą pielgrzymkową górę Emei Shan. Na szlaku do wierzchołka tej góry zbudowano przed wiekami wiele klasztorów, gdzie w ciszy i w spokoju mnisi spędzali swoje życie na modłach. Jak się jednak okazało, dzisiaj z mistycyzmu niewiele pozostało, a góra stała się turystyczną mekką, niewiele związaną z jakąkolwiek duchowością (na całej trasie widzieliśmy tylko czterech mnichów). Emei Shan to biznes, lecz usytuowany w ładnym miejscu. Nigdy wcześniej w życiu nie widziałem tyle schodów na raz - dziesiątki kilometrów w większości identycznych fabrycznych kamiennych stopni (dosłownie identyczne), obok takie same krawężniki oraz wylane betonem odpływowe rynny. Mało tego, przy tym wszystkim postawiono betonowe poręcze, do złudzenia przypominające drewniane. To mi jednak nie przeszkadzało, problem polegał na mgle, która zakryła wszelkie widoki. Ze spotykanych innych turystów tylko my mieliśmy wielkie plecaki – jak się okazało, puchowe śpiwory były zbędne – podczas noclegu w klasztorze w łóżkach zainstalowane są elektryczne podgrzewane koce, które rozgrzewają wystarczająco. Spałem w pokoju ze starszym mnichem, który mamrotał mantry, było to nawet ciekawe. Jednak o trzeciej w nocy zdecydował się na istny solowy recital - zaczął głośno śpiewać, dzwonić dzwoneczkami i walić w bęben. To był najlepszy solowy koncert jaki słyszałem w ostatnich latach, a że skończył się tak szybko jak się zaczął, więc zdążyłem wyspać się wystarczająco. Przed wschodem słońca ruszyliśmy na atak szczytowy. Była kompletna ciemność i cisza, nie było mgły. To był najpiękniejszy moment wspinaczki. Jednak już na pierwszych paru schodach zrozumieliśmy, dlaczego wczoraj sprzedawcy oferowali nam coś w rodzaju prowizorycznych górskich raków. Schody były tak oblodzone, że zacząłem wątpić, czy aby damy radę wejść (poślizgnięcie się mogłoby skończyć się bolesnym i długim upadkiem). Poręcze jednak uratowały nam honor - mogliśmy się na nich asekurować. Po paru godzinach dotarliśmy do stacji kolejki linowej – tam spotkaliśmy tysiące osób, które dojechały tu autobusem. Niestety Chińczycy dali popis swoich możliwości - wrzeszczeli wniebogłosy, szli z głośną muzyką, drażnili i prowokowali małpy, a moim ulubionym tematem fotograficznym zostały paniusie na szpilkach podczas wchodzenia na oblodzone schody. Po minięciu kolejki znowu zostałem sam, a w nagrodę ze szczytu Golden Summit (3077m) rozlegał się niezły widok – ocean chmur pode mną.
Później pojechaliśmy drogą zwaną „Południową Tybetańską Autostradą”. Oczywiście z autostradą nie ma ona wiele wspólnego, ale wprowadziła nas w namiastkę świata tybetańskiego. Autobus jechał na wysokości ponad 4000 metrów. Widoki zaczynały się robić coraz bardziej dzikie i ciekawe, a wioski zupełnie jakby z innego nieznanego nam świata chińskich realiów. Jednak dopiero gdy zjechaliśmy z przełęczy do wąwozu rzeki Jalung można było powiedzieć, że znaleźliśmy się w tybetańskim świecie. Zaczęły pojawiać się wielkie domy-twierdze zbudowane z kamienia, o pochyłych ścianach (jak w ściętym stożku). Nie miały też one znanych nam prostokątnych kształtów, tylko nieregularne, z jakimiś wycięciami, tarasami na piętrze, odrębnymi skrzydłami domostwa. Bardzo wysokie, zwykle na 3 piętra, a na samym dole często nie było w ogóle okien. Były to najpiękniejsze domostwa jakie widziałem podczas tej podróży. W końcu dotarliśmy do Litang - miasteczka ze swoją relaksującą niepowtarzalną atmosferę. Najciekawszą rzeczą byli dla nas ludzie - spokojni, otwarci, nieprzywykli do turystów. Widząc ich zastanawiałem się, czy jestem w Boliwii czy w Chinach - ich indiańskie rysy twarzy, długie czarne włosy i oryginalne stroje budziły we mnie ciekawość. Wybraliśmy się na wielogodzinny spacer po miasteczku - przede wszystkim podobał nam się Klasztor Chode Gompa. Może architektura nie jest powalająca, ale za to rozmiary kompleksu budzą uznanie. Najlepsza jest jednak atmosfera tej buddyjskiej świątyni - spacerujący pacyficzni mnisi, brzęk modlitewnych młynków obracanych w rękach, jak i tych wielkich umocowanych przy ścianach świątyni, żadnych opłat wstępu czy sprzedawców - totalny luz, spokój, błękit nieba, błyszczące odbijanym słońcem złote zdobienia. Jedynie brygady bawiących się mniszków wprowadzały nieco ożywienia w tym terenie. Niestety mali chłopcy są strasznymi urwisami - petardy rzucane pod nogi to chyba norma przed chińskim nowym rokiem, ale próby wyrywania słodyczy z plecaka to była już lekka przesada. Mimo iż była to niemała wysokość nad poziomem morza (4000 m), w dodatku w lutym, to jednak śniegu nie było widać nawet na okolicznych szczytach, a chodzić można było nawet w samej koszuli. Prawdopodobnie dzięki wcześniejszemu trekingowi na Emei Shan, nie mieliśmy też żadnych problemów z aklimatyzacją.
Następnym miasteczkiem które odwiedziliśmy w prowincji Syczuan, było Xiangcheng. Położone wewnątrz głębokiego wąwozu jest znacznie cieplejsze od Litang - leży blisko 1500 metrów niżej oraz jest osłonięte od wiatru. Nam udało się znaleźć nocleg w tybetańskim domu-twierdzy, a jego wnętrze przeszło nasze oczekiwania. Parter służy jako rupieciarnia i spichlerz (brak tu okien), ale wchodząc na piętro ma się wrażenie ogromu tej konstrukcji. Potężne dwie sale i kilka mniejszych komnat dają wystarczająco miejsca do pomieszczenia kilku rodzin. Niesamowite były też zdobienia i malowidła na drewnianych stropach, kolumnach i ścianach. Na kolejnym piętrze znajduje się modlitewna sala, jak i taras na zewnątrz. Stąd też można wejść na płaski dach i zagrać sobie na nim w tenisa ziemnego:) Poszliśmy na spacer do klasztoru Thangbzangdang, znajdującego się, typowo dla buddyjskich świątyń poza miasteczkiem, na uboczu, na wzgórzu. Tam również panowała pobożna atmosfera. Chodząc po klasztorze mnisi zapraszali do środka, mogliśmy posłuchać śpiewanych przez nich mantr, pooglądać bogato zdobione wnętrze, jak i podziwiać widok okolicy z dachu. Bardzo cieszyliśmy się, że udało się nam przejechać tą drogą, gdyż poczuliśmy namiastkę Tybetu.
Rok Tygrysa
W legendarnym Shangrila centrum starego miasta wyglądało jakby opustoszałe - nawet większość sklepików turystycznych była zamknięta. Jednak rześkie powietrze, niska zabudowa starych domków, brukowane kręte uliczki itp sprawiały dość przyjemne wrażenie. Poza przypatrywaniu się ciekawym strojom mniejszości narodowych, główną atrakcją miasta jest Klasztor Sumtseling. Niestety chiński Rząd wymyślił sobie zrobić na ocalałych z represji "rewolucji kulturalnej" mnichach biznes. W pewnym momencie autobus miejski zatrzymuje się, do środka wchodzi policjant i wyrzuca wszystkie "białe twarze", a nawet te chińskie, które wyglądają turystycznie. Kierowani jesteśmy do wielkiego nowego budynku - tam znajdują się sklepy z pamiątkami oraz kasy biletowe. Jak nam zaśpiewali ceny wstępu, to aż nam się włosy na głowie zjeżyły - 30 zł. To zdzierstwo, większość Chińczyków nie podróżuje, bo ich po prostu na to nie stać. Zdenerwowali nas. Wyszliśmy na zewnątrz, weszliśmy do pobliskiego "centrum kultury tybetańskiej", weszliśmy na tamtejszą altankę i mostkiem przeszliśmy przez bagna. Zaczęliśmy się wdrapywać na wzgórze, znajdujące się po zachodniej stronie od supernowoczesnego centrum zdzierania kasy z ludzi pragnących coś zobaczyć. Przeszliśmy przez cmentarz, weszliśmy w lasek i zeszliśmy do klasztoru bez biletu. W klasztorze niestety czuć komercję, a najwyższą konstrukcją był tam żuraw dźwigowy budujący kolejne "stare" pomieszczenia. Mnisi spokoju tam nie zastaną, a jest ich tam podobno około 600. Wrzuciliśmy im do skarbonki symboliczną ofiarę, przynajmniej będzie to bezpośrednio dla ich użytku.
Wąwóz Skaczącego Tygrysa to miejsce warte polecenia. Jest to przepiękny głęboki kanion rzeki Jangcy. Maszerując ścieżką na przeciwległym brzegu widać pionowe ściany skalnych zboczy, a jakieś 800 metrów w dole wijącą się zielonkawą rzekę. W tak pięknym otoczeniu maszerowaliśmy przez dwa dni. Jednego dnia byliśmy u góry, a kolejnego na samym dole kanionu. Prawie wertykalne zejście po drabinach do środkowych katarakt robi wrażenie, stojąc przy rzece czuje się jej siłę i potęgę, rzeka rozpryskuje się, kotłuje i rozbija o ogromne głazy.
Z drugiej strony kanionu znajduje się skalista góra Jade Dragon Snow Mountain. Jest to urocze miejsce (jeśli pominąć setki drących się Chińczyków). Piękny widok na polanę, las oraz ośnieżony górski masyw - cudo. Nieopodal znajduje się zielonkawe jeziorko oraz piękny kaskadowy wodospadzik. Ludzie robili sobie zdjęcia siedząc na jakach na środku wspomnianego wodospadziku, w tle oczywiście góry. I wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że ten kaskadowy wodospadzik okazał się sztuczny, wylany betonem! Denerwuje mnie, że Chińczycy próbują na siłę upiększać przyrodę, która i tak jest piękna, a przede wszystkim naturalna.
Lijiang to miasteczko o niepowtarzalnej architekturze. Jakimś cudem nie wyburzono starych domów, co w Chinach jest właściwie rzeczą wyjątkową. Większości osiedli nie remontuje się, tylko równa z ziemią i buduje nowe betonowe. Starówka Lijiang trafiła więc na listę dziedzictwa kultury UNESCO. Ulicami starego miasta można chodzić godzinami, podziwiając wykończenia dachów, drewniane stropy, urocze kafejki, oświetlone kanaliki wijące się wzdłuż brukowanych krętych uliczek oraz przecinające je mostki i kładki. Oczywiście jak to w Chinach bywa, coś kosztem czegoś. Mimo, iż zabudowa jest autentyczna, to w mieście brakuje prawdziwego, codziennego życia zwykłych mieszkańców. Praktycznie wszystkie domy służą teraz turyście - pozamieniane są one na sklepiki z pamiątkami, kluby, restauracje lub hotele. Do tego wszystkiego dochodzi ogromny tłum turystów, głównie chińskich (na szczęście obowiązuje zakaz ruchu kołowego). My nastawiliśmy się, iż jest to miejsce turystyczne, ale i tak ładne i z unikalną atmosferą. No i muszę pokłonić się sprzedawcom owych sklepików i restauracji - natarczywość i agresja równa zeru. Mogliśmy oglądać pamiątki, przebierać w ciuchach, czytać menu itp. bez najmniejszej presji, nachalności czy zbędnego zachwalania. Dzięki temu kupiliśmy kilka drobiazgów. Po mieście warto przejść się wcześnie rano, jeszcze zanim słońce oświetli ulice - jest pusto, rześko, przyjemnie. Jeśli zapuścimy się w odleglejsze rejony Starówki, to mamy szansę zobaczyć przedstawicielki plemienia Naxi w swoich codziennych tradycyjnych kolorowych strojach. Ciekawostką jest, iż plemię to jest jedynym na świecie, które nadal używa pisma hieroglificznego. Spora część z 55 mniejszości narodowych mieszkających na terenie Chin nie mówi po chińsku (język ludności Han), tylko używa własnego dialektu.
Tutaj przywitaliśmy chiński Nowy Rok. W roku 2010 wypadał on na noc pomiędzy 13 i 14 lutego. Kończył się rok krowy, zaczynał rok tygrysa. Teraz jednak rozumiem, dlaczego studenci cały czas mówili, że w sylwestra będą oglądać w telewizji przedstawienia artystyczne. Bo właściwie na ulicy nic się nie działo, tzn. zabawa w pubach była, ale niewiele huczniejsza niż w zwykłą sobotę. Wyjątkiem były baloniki i napisy po angielsku (jeden pomylony z życzeniami na Boże Narodzenie). Jeśli chodzi o fajerwerki i petardy, to te było już słychać i widać od dwóch tygodni - w noc sylwestrową z nieco większą intensywnością, o północy nawet było głośnawo, ale w niczym nie może się to równać do świętowania z hukiem w stylu europejskim. Większość Chińczyków spędza Nowy Rok z rodziną, przygotowują wspólny posiłek (zwykle pierożki) w zaciszu domowym , nie szaleją po ulicach (stąd problemy z transportem, bo wszyscy podróżują, ale nie ma problemów z noclegami, bo ludzie śpią u krewnych). Poza tym Wiosenny Festiwal (Spring Festiwal, czyli tutejszy Nowy Rok) trwa ponad dwa tygodnie - dzień Nowego Roku to tylko jeden z wielu dni do świętowania. My czekaliśmy na imprezę cały wieczór, ale od godziny 22-23 pomału ulice zaczynały pustoszeć, kluby wyłączyły muzykę o 23:30, a zamykały się chwilę później. W starym mieście Lijiang obowiązuje zakaz puszczania fajerwerków (drewniana zabudowa), więc o północy tylko słyszeliśmy "bum" z okolicy Nowego Miasta. Szybko tam pobiegliśmy, ale wystrzały powodowały już tylko małe grupki ludzi, szczególnie niewyżytych chłopców. Podczas powrotu do Starego Miasta zobaczyliśmy jednak, jak to sprzedawcy w sklepikach wystawiają w frontowych drzwiach ofiary, w postaci owoców i innego pożywienia. Paliły się świeczki, trociczki, a właściciele z rodzinami odprawiali modły. Wszystkim życzymy pomyślnego Nowego Tygrysiego Roku.
Gdy opadły mgły
Ludzie porównują Dali do Lijiang, ale dla mnie nie ma dwóch zdań - stare miasto Dali nie jest już tak interesujące. Ulice są szerokie i prostopadłe (miasto podzielone na bloki, kwadraty), z lekkim nachyleniem, prawie że płaskie. Gdybyśmy byli tutaj przed przyjazdem do Lijiang, może by się nam spodobało, ale w odwrotnym przypadku nie czuliśmy potrzeby włóczenia się po uliczkach dłużej niż kilka godzin. Niestety okoliczne wioski rybackie też nie zachwyciły, przede wszystkim ludzie nie byli szczególnie otwarcie dla turystów. Prawie każdy trafi do Świątyni Trzech Pagód. Pochodziliśmy wokół kompleksu, skąd można widzieć owe świątynie. Niestety główna 70-metrowa pagoda wygląda jak nowa, jest zupełnie bez charakteru.
Naszym kolejnym celem były tarasy ryżowe w Yuanyang. Na punkcie widokowym grzecznie czekaliśmy na wschód słońca - jednak gęsta mgła nie odsłoniła nawet najbliższych tarasów. Kiedy po godzinie większość turystów zrezygnowana opuściła punkty widokowe, widoczność spadła do niecałych 100 metrów. Trochę załamani, w dodatku bardzo zmarznięci szukaliśmy jakiegoś hostelu, aby się zagrzać. Tarasy zbudowane są na wysokości blisko 2000 metrów, do tego zimny wiatr i wilgotna mgła spowodowała, że przewiało nas, zmoczyło, a nasze sandały były głównym tematem mijających nas Chińczyków. Po dwóch cieplejszych godzinach sytuacja mgielna wcale się nie poprawiła. Jednak po kolejnych paru godzinach za oknem zaczęło się przejaśniać, wyszedłem na taras i moim oczom ukazał się przepiękny widok - setki nieregularnych poletek ryżowych układały się warstwowo jeden za drugim na całym zboczu, i na następnym, i jeszcze dalej, wypełniały każdą wolną przestrzeń przyziemnego krajobrazu. Wodne refleksy tarasów widziane z góry myliły wzrok, gubiłem się gdzie jest niebo, a gdzie woda. Wróciłem do pokoju, chwyciłem aparat i wybiegłem z powrotem zrobić zdjęcia. Potem szybko pobiegłem kilkaset metrów dalej na punkty widokowe. Kiedy jednak tam dotarłem, mgła-chmura na nowo zakryła widoki. Wróciłem do hotelu, niby zadowolony, ale czegoś jeszcze brakowało. Dokładnie ta sama sytuacja powtórzyła się jakąś godzinę później. Czasami jednak warto być upartym i kiedy przejaśniło się po raz trzeci, znowu wybiegłem z hotelu. I tym razem, gdy już dochodziłem do punktu widokowego, mgła-chmura zalała krajobraz gęstym mlekiem. Było to na godzinę przed zachodem słońca, więc wiedziałem, że to ostatnia szansa. Czekałem na cud. Cud przyszedł wraz ze zmianą ciśnienia atmosferycznego i mgła-chmura zaczęła opadać, właściwie rozłamała się tak, że chmura była zarówno nad, jak i pod nami. To jednak wystarczyło, aby znowu zobaczyć te niemal artystyczne ludzkie dzieło. Mimo bardzo słabo przebijającego słońca, widok był przepiękny. Z na przemian podnoszącej się i opadającej chmury zaczęły wynurzać się pojedyncze drzewa, domki, aż w końcu cale tarasy. Atmosferę rozgrzewali okrzykami radości profesjonalni fotografowie, którzy cierpliwie tutaj czekali na moment opadania mgły. Towarzyszyły nam okrzyki radości, gwizdy, śpiewy. Tłumów nie było, więc też znalazłem swoje miejsce do ustawienia aparatu. Próbowałem uchwycić to piękno na wiele sposobów, eksperymentując z naświetleniem, filtrami i kadrami. Po dwudziestu minutach przedstawienie się skończyło Jednak to był moment, na który warto było czekać - mgiełka tylko dodała pikanterii całemu spektaklowi. Wróciłem do pokoju i oglądnąłem zdjęcia. Nieraz oglądając jakieś wystawy fotograficzne złoszczę się, że niektóre zdjęcia są bardzo nienaturalne, podciągnięte w Photoshopie dużo daleko poza granice przyzwoitości. Tym razem oglądnąłem swoje zdjęcia zawierające unoszącą się wioskę we mgle - wyglądała jak rysunek, jak namalowany na płótnie obraz. Nie uwierzyłbym, gdyby ktoś mi powiedział, że to naturalne zdjęcie. Do dyspozycji mieliśmy jeszcze jeden dzień, ale tym razem mgła nie odsłoniła ani kawałka widoków (gdyby wyszło słońce, zostalibyśmy jeszcze dłużej, jednak rokowania pogodowe były fatalne).
W miasteczku Kaili jest sens chodzić tylko wieczorem, kiedy to betonowe bloki zamieniają się na oświetlone uliczne stragany, gdzie serwuje się pyszne jedzenie (nasze odkrycie to placki ziemniaczane), a nawet można pograć sobie w ping-ponga na stołach rozłożonych na ulicy. Stąd zdecydowaliśmy się zrobić wypad do niedalekiej wioski Langde. Był to strzał w dziewiątkę (w dziesiątkę byłby gdybyśmy zostali tam na noc). Typowa wioska zbudowana na zboczu z gęstą drewnianą zabudową, z kamiennymi krętymi wąskimi uliczkami. Taki Lijiang bez tłumów. Właściwie bez turystów, przez cały dzień spotkaliśmy tylko dwóch chińskich podróżników. Wioska położona w wąwozie wśród malowniczych poletek uprawianych przez miejscowych. Była to ucieczka od głośnych i zaludnionych Chin - tam panował spokój, cisza, czuć było prawdziwą nie betonową wieś. Najlepsze jednak ze wszystkiego okazały się kontakty z wieśniakami - bardzo przyjazne nastawienie, ludzie nawet pierwsi nas pozdrawiali (cóż za odmiana po Yuanyang). Co prawda dwie panie podeszły z koszykiem haftowanych pamiątek, ale były bardzo nieśmiałe i szybko zorientowały się, że kupcami to raczej nie jesteśmy. Dały nam spokój, ale nadal były miłe i uśmiechnięte (zakupiliśmy więc nadmiar prowiantu w ich malutkim sklepiku). Wioskę ta zamieszkują reprezentanci mniejszości narodowej Miao. Kobiety noszą na głowie nakrycia haftowane, które przedstawiają ich status społeczny i stan cywilny (chociaż sporo z nich miało na głowie masowo produkowane różowe chińskie ręczniki!).
Yangshuo
Pojechaliśmy zobaczyć tarasy Smoczego Grzbietu. Muszę przyznać, że pomimo, iż nie są one tak fotogeniczne jak te z Yuanyang, to wciąż są one imponujące. Po prostu są inne. Minusem był na pewno fakt, że tarasy te nie zawierały jeszcze wody. Druga sprawa, że część tarasów nie jest uprawiana pod ryż - także można zobaczyć trawę, rzepak, sałatę i inne warzywa. Te pomieszanie przeznaczenia tarasów sprawia, iż brak spójności traci trochę na efektowności wizualnej. Chociaż nie zawsze, bo często uprawia się nie tylko zbocza, ale także pagórki w kształcie stożków, a wtedy zielone czubki tych wzniesień wyglądają bajkowo. Ryż uprawia się właściwie tylko na zboczach i na nisko położonych płaskich skrawkach ziemi, gdyż wtedy można pokierować opadające strumienie prosto na tarasy, w przypadku stożkowatych wzniesień, ręczne nawadnianie byłoby zbyt pracochłonne. Jednak te uprawne tarasy mają jedną wielką przewagę nad niezwykle fotogenicznymi tarasami ryżowymi w Yuanyang - tutaj znajdują się piesze ścieżki do długich i przyjemnych spacerów. Chodząc tymi wąskimi kamiennymi dróżkami błądziliśmy pośród setek tarasów, byliśmy sami na sam z naturą i tymi wytworami ludzkiej tytanicznej pracy. Tarasy uprawne Smoczego Grzbietu zasługują na swoją nazwę - budować je zaczęto już w XIII wieku i po stuleciach pracy zajmują powierzchnię ponad 70 kilometrów kwadratowych. Kondygnacje rozpięte są na wysokości pomiędzy 400m a 1200 m npm. Wystarczy sobie wyobrazić 800 metrów stromego zbocza pokrojonego w równoległe paski tarasów - wygląda to nieziemsko. Co jakiś czas natrafialiśmy na wioski zamieszkane przez mniejszości narodowe, głównie przez Zhuang i Yao (ci pierwsi w liczbie 16 milionów to najliczniejsza ludność etniczna w Chinach, więcej jest tylko ludzi z plemienia Han, których jest około miliarda). Natomiast kobiety z plemienia Yao charakteryzują się tym, iż nigdy nie obcinają włosów – ciekawie to wygląda, kiedy myją nad rzeką 2-metrowe czarne włosy. Praktycznie wszystkie wioski w okolicy zbudowane są całe z drewna, gęsto zabudowane i wspaniale wkomponowane w krajobraz. Spacerując po nich wąskimi uliczkami czuje się "smak prawdziwej wsi". W tak ciekawej scenerii świętowaliśmy urodziny Eweliny.
Yangshuo - mekka obieżyświatów. Z pewnością warto tu zawitać, bo wapienne otaczające wzgórza nadają miejscu jego unikalny charakter. Miejsce to jednak jest skomercjalizowane i spora część okolicznych atrakcji jest naciągana lub nie warta swojej ceny, to jednak klasa krajobrazów Yangshuo jest niesamowita. Jest to teren wprost idealny do pieszej wędrówki. Mimo złej pogody i braku jakichkolwiek kolorów, zarysy stojących wapiennych wzgórz wprawiły nas w zachwyt. Do tego spokój i cisza. Z dystansem pagórki coraz bardziej się zagęszczały, byliśmy wśród nich, wyraźniej było widać ich cudowne kształty i biało-zielone kolory (od wapiennych skał i roślinnego poszycia). Potem łódką wpłynęliśmy do środka jaskini „Water Cave” o niskim stropie. Wewnątrz jednak komnaty osiągają do 50 metrów wysokości. Trzeba przyznać, że jaskinia jest ładna, o ciekawych strukturach stalaktytów, stalagmitów i różnych formacjach skalnych, ciekawie przedstawianych przez przewodnika. Tam skorzystaliśmy z baseników. W pierwszym woda była kryształowa i lodowata, w drugim mazaliśmy się jak dzieci błotem, a ostatni rozgrzał nas temperaturą 40st Celsjusza.
Oglądałem kiedyś film dokumentalny BBC, pokazujący połów ryb przy wykorzystaniu wytrenowanych kormoranów. Wyglądało to niesamowicie pięknie. Fascynuje mnie autentyczna tradycyjna współpraca człowieka ze zwierzętami, mająca na celu wykorzystywanie zwierząt do polowania na inne ruchliwe ofiary. Okazało się, że film był kręcony właśnie w tej okolicy. Jednak spodziewałem się, że tutejszy pokaz będzie już tylko dla turystów. Kiedy zaszło słońce, wsiedliśmy na pseudo bambusową tratwę (PCV, plastikowa podróbka), odpaliliśmy silnik spalinowy i wypłynęliśmy na środek rzeki Li, prawie że w centrum miasteczka Yangshuo. Tam czekał już stary rybak, a zobaczywszy nas włączył wielką żarówę na swojej malutkiej tratwie, odpalił też silnik. Zapowiadało się na pułapkę turystyczną. Na tratwie dziadka siedziało już może z sześć kormoranów. Dziadek trzymał w ręku bambusowy kij, którym normalnie odpychał łódź od dna, aby nadać jej szybszego pędu. Teraz jednak kij wędrował po łbach biednych ptaków, którym trochę nie chciało się wskakiwać do zimnej wody. Nie miały jednak wyjścia. W końcu zaczęły płynąć przed tratwą dziadka, tuż pod zawieszoną żarówą, a obok nas. Chwile później rozpoczął się "show" i ptaki zaczęły nurkować. W przejrzystej płytkiej rzece widzieliśmy pod spodem jak ptaki nurkują i gonią ryby, chwytając je w dziób. Nie mogły ich jednak połknąć, gdyż gardła miały przewiązane nitką. Niektóre kormorany się wycwaniły i po połowach wskakiwały na naszą tratwę, gdzie kij właściciela już ich tak często nie dosięgał. Płynęliśmy obok rybaka podziwiając pokaz nurkujących kormoranów. Ptaki wypływały, nabierały powietrza i ponownie zanurzały się na dalsze łowy. Było to piękne. Po około 20 minutach przybiliśmy do brzegu, a dziadek łapał kormorany i wyciągał im prawie z przełyku ryby. Niestety nie był to wielki połów, rybek było tylko kilka, a na koniec kormorany po zwolnieniu zacisku na ich szyi też muszą dostać jakąś nagrodę (w postaci ryb), aby nie straciły motywacji. Ptaki po zejściu na ląd rozciągały skrzydła w celu wysuszenia ich na wietrze, a dziadek wkładał nam je na ramię. Kiedy po przerwie wracaliśmy z powrotem do portu zobaczyłem naszego rybaka, jak sam, bez żadnych turystów płynął i łowił z kormoranami. Odetchnąłem z głęboką ulgą, ponieważ to świadczyło, iż nie był to tylko sztuczny pokaz dla turystów, ale prawdziwe autentyczne połowy - dla mnie to niezmiernie ważne, bo rozważałem nawet zrezygnowanie z tej atrakcji, aby po prostu nie męczono tych zwierząt na potrzeby turystyki. Jeśli jednak pomagają dziadkowi zebrać pożywienie, to cała sprawa nabiera innego wymiaru. Czy ptakom jest tam dobrze? - nie wiem. Nie są przywiązane, ale chyba są na tyle inteligentne, że zdają sobie sprawę, że gdyby uciekły to z przewiązaną szyją długo by nie pożyły. Jednak kiedy dziadek ściągał im z szyi pętlę, nie rzucały się do ucieczki.
Kolejny dzień pobytu przyniósł poprawę pogody. Ciepło było tak samo (ponad 20°C), niebo było dalekie od błękitu, ale najważniejsze, że w końcu poprawiła się przejrzystość. Pojechaliśmy autobusem do Yangdi, skąd rozpoczęliśmy spacer na południe, wzdłuż rzeki Li. Muszę przyznać, że jest to szlagier okolicy. Ten blisko 20 kilometrowy szlak prowadzi pośród tak cudownych widoków, że mógłbym tak chodzić dniami. Jak to w moim stylu bywa, wybrałem też skróty, które kończyły się przedzieraniem przez krzakory najeżone kocami. Dżungla bambusów, kamieni, liści, kolczastych pnączy zniechęciła nas dostatnio. Poza tym doszliśmy do punktu, gdzie pieszo mogliśmy się tylko wrócić. Zawsze muszę coś przekombinować, pozostał nam więc tratwostop. I tutaj muszę przyznać, że widok z rzeki jest również rewelacyjny. Fajnie się maszeruje brzegiem, ale spływ rzeką jest zdecydowanie warty odbycia. Tak jak powiadają - "nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło". Przedzieranie się przez krzaki trochę bolało, ale dzięki temu zabłądzeniu mieliśmy wspaniały 15 minutowy spływ, a wysadzono nas dokładnie w miejscu, do którego zmierzaliśmy - punkt widokowy widniejący na banknocie 20-yuanowym. Jakby tego było mało, trafiliśmy na idealne oświetlenie. Zachodzące przeciwległe słońce było wprost genialne, cały krajobraz tonął w żółtej poświcie, nieregularne czarne kontrasty wzgórz przeciwstawiały się wszystkiemu, a rybak ze swoimi kormoranami znajdował się w centrum słonecznych promieni odbijających się w rzece. Gdybyśmy nie pobłądzili, pewnie już dawno opuścilibyśmy to miejsce - a tak był to fotograficzny raj.
Minęło właśnie dwa tygodnie od rozpoczęcia Nowego Roku. Zbliżał się dzień pełni księżyca, co oznaczało koniec noworocznego karnawału. W zwyczaju rozwiesza się i maszeruje z świecącymi lampionami. Chińczycy przybyli do parku w niezliczonych ilościach, czuć było atmosferę imprezy. Podoba mi się jak ojcowie zamiast unosić do góry kolejne piwo z kolegami w pubie, unosili swoje pociechy na barana, cieszyli się z dzieckiem i żoną z zorganizowanych atrakcji. Bo tych nie brakowało, były występy, loterie, konkursy itp. Największym zainteresowaniem cieszyły się jednak darmowe kluski ryżowe. Tutaj można było je skosztować z polowych kuchni, których były dziesiątki. Nie tylko konsumpcja cieszyła się powodzeniem, ale również produkcja tych ręcznie robionych pierogów przy dużych wspólnych stołach. Ogólnie rzecz biorąc, tego dnia widzieliśmy jak bawią się lokalni. Na zakończenie imprezy ludzie zgromadzili się nad rzeką, tutaj bowiem nastąpił pokaz fajerwerków. Co prawda słychać je było już od miesiąca (wg tradycji ich wybuchy miały odstraszać złe demony), ale te zorganizowane przez miasto były rewelacyjne. Chyba głównie przez to, że były niezwykle blisko - tuż na drugim brzegu rzeki, niecałe 200 metrów od nas. Huki, grzmoty i błyski towarzyszyły nam przez ponad 20 minut, a przypadkowi wieśniacy, którzy znaleźli się po przeciwnej stronie w momencie pierwszego wystrzału, pędem stamtąd uciekali. Na ten pokaz przyszło sporo starszych osób i aż miło się obserwowało ich zachwycone twarze, kiedy to pirotechnicy prezentowali nowe podniebne układy świateł.
Powrót do zimna
Fenghuang to miasto które znaliśmy ze zdjęć znajomych. nawet opisano nam je jako "stare drewniane miasto". I myślę, że gdyby była to pierwsza atrakcja bo jaką zobaczylibyśmy podczas tej podróży, to pewnie bylibyśmy zadowoleni. Zresztą po dwóch miesiącach pobytu w naszej betonowej wsi, wszystko inne byłoby piękne. Ale teraz, kiedy mieliśmy już za sobą wizyty w starych miastach Yunanu, Fenghuang po prostu nie zbił nas z nóg. Przede wszystkim nie podobał nam się fakt, iż wcale nie jest to drewniane miasto, tylko tak wygląda. Tak naprawdę są to domy z pustaków obite deskami. Nawet nie silą się, aby to ukryć - całe boczne ściany są już betonowe, nieotynkowane, z zaciekami, brzydkie. Czyli znowu wszystko jest zrobione pod turystów - tylko przednie fasady domów obkleja się drewnem, aby wyglądało to ładnie. Także miasteczko nas nie zachwyciło, ale najgorsze jednak, że było tam potwornie zimno. Dzień wcześniej chodziliśmy w sandałach i krótkich spodenkach, a tutaj w prowincji Hunan musieliśmy ubierać wszystkie ciuchy na siebie. Nie było jednak aż tak źle, bo zachodnich turystów tu nie uświadczyliśmy, także kooperacja z miejscowymi wyglądała dosyć ciekawie. Również niskie ceny pamiątek i nienatarczywi sprzedawcy spowodowali, że wyjechaliśmy stamtąd z zakupami. A zaskakującą rzeczą był również fakt, że w wielu tutejszych restauracyjkach wystawy przed nimi były niecodzienne. Przede wszystkim trzymano w klatkach żywy inwentarz - przepiórki, kury, ryby, żaby, jakieś norowce typu świnki morskie itp. Tych żywych było mi bardzo szkoda, a te obdarte ze skóry, to aż straszyły. Widzieliśmy koło garnków wiszące pół obrane króliki, bażanty, świniaki, ale także przeróżne koto-podobne stworzenia - na wszelki wypadek zamawialiśmy dania wegetariańskie.
Cztery miejsca pod względem wykutych w skałach rzeźb w Chinach są podobno światowej sławy, jedne z najlepszych w swojej kategorii. Wielkie wrażenie wywarły na mnie widziane już wcześniej rzeźby wykute w Datong i Dazu, także pragnąłem zobaczyć kolejne, tym razem w Luoyang (prowincja Henan). Miejsce zwane jest Longmen, co oznacza Smocze Groty. Jest to kompleks setek malutkich wykutych jaskiń w wapiennym klifie po obu stronach rzeki na długości około 1 kilometra, zawierających swojego czasu ponad 100,000 statuetek. I mimo potwornie kiepskiej pogody - deszczu i lodowatego porywistego wiatru - miejsce pozostawiło we mnie niezapomniane wrażenia. Tym razem statuetki nie były kolorowe, często też wielu z nich brakowało w grotach (zniszczone lub skradzione), to jednak całość kompleksu wprowadza w zadumę - jak i dlaczego ludzie spędzali tutaj swoje życie na tak tytanicznej pracy? Jaskinie po zachodniej stronie rzeki są dużo bardziej rozwinięte, lepiej restaurowane, większe, przez co też tłoczniej odwiedzane przez grupy turystów. Natomiast po wschodniej stronie tak wiele zobaczyć już nie można, głównie z powodu mniejszej ilości włożonej pracy przez konserwantów, ale to pozwoliło pobyć nam trochę w spokoju, zobaczyć jak wyglądają prawdziwe stare rzeźby Buddy i innych czczonych postaci. Rozpościera się stąd również ciekawy widok na zachodnia stronę, pozwalający zobaczyć w całości potężny kompleks grot.
Legendarny Klasztor Shaolin, kto o nim nie słyszał? Który z chłopców nie próbował swoich sił w wschodnich sztukach walki, nie oglądał filmów akcji z udziałem walczących mnichów? To właśnie tutaj w prowincji Henan, znajduje się Klasztor Shaolin, kolebka Kung Fu (tutaj zwane Gongfu). Przed wiekami mnisi naśladowali ruchy zwierząt - żurawia, małpy, modliszki, lamparta itp. Z czasem zorientowali się, że ruchy te pozwalają się zwierzętom bronić i sami zaczęli wykorzystywać je do samoobrony. Niestety Rewolucja Kulturalna ostatniego wieku nie oszczędziła klasztoru i prawie cała świątynia została zniszczona przez wojowników "czerwonej gwardii". Świątynię odbudowano pod koniec lat 70-tych, ale już nigdy nie odzyskała swojej świetności. Jeśli chodzi więc o zwiedzanie budynków klasztoru, to nie należy to do największych przeżyć, mógłbym nawet powiedzieć, że nowe betonowe budynki rozczarowują. Jednak nie przyjechałem tutaj oglądać budynków, ale spróbować poczuć atmosferę tego miejsca. I to się częściowo udało, a to dzięki dziesiątkom szkół walki, które tutaj trenują. Młodzi chłopcy w kolorowych dresach są praktycznie wszędzie, jest ich tysiące (szkoły widzieliśmy gęsto rozmieszczone pomiędzy klasztorem a miasteczkiem Dengfeng). Podobało mi się, iż mimo padającego śniegu chłopcy ostro ćwiczyli. Większość z nich była już na tyle dobra, że budziła mój podziw.