Poniżej przedstawiam bardzo szczegółowy opis wyprawy do Chin Południowych. Zawiera on dużo informacji praktycznych, więc nie czyta się tego łatwo. Jeżeli interesuje cię tylko skrócony ogólny reportaż, nie zawierający informacji praktycznych, zapraszam do relacji, które pisałem na bieżąco podczas wyprawy.
25.01 do 7.03.2010, 41 dni, kurs 1 € = 10 Y (Yuan)
Hubei - Chongqing
Zwiedzanie Chin zaplanowaliśmy od spływu rzeką Jangcy. Przyjechaliśmy do Yichang gotowi na rzucających się na nas sprzedawców wycieczek. W końcu to stąd wypływa (lub kończy) rejs większość turystycznych promów. A tutaj nikt nam nie oferuje wycieczki?! W końcu sami weszliśmy do biura podróży. "Chciałbym popłynąć na rejs po rzece Jangcy"- proszę, a agent odpowiada: "Nie można, przecież są wakacje, więc nie pływamy". No właśnie, skoro są wakacje to baliśmy się, że nie będzie wolnych miejsc. Taka niespodzianka pominięta w przewodniku - zimą, od grudnia do połowy lutego, wycieczek się nie organizuje. Tylko sporadyczne dla zagranicznych turystów, ale te kosztują majątek. My chcieliśmy płynąć z chińskimi turystami - taniej.
Pozostał nam wariant B. Wykupiliśmy więc bilety na regularny pasażerski statek. Ważne, aby nie wsiąść do łodzi ekspresowej, gdyż ta sunie szybko, nie ma też pokładu otwartego. Podziwiać widoki możemy tylko przez plastikowe szyby lub boczne drzwiczki wejściowe - wiele nie zobaczymy. Na promie powolnym można wychodzić na pokład. Jednak w przeciwieństwie do turystycznych statków, tutaj istnieje ryzyko przepłynięcia przez najciekawsze atrakcje w ciągu nocy, dlatego należy zorientować się gdzie i o której dopływamy. Pierwszego dnia zaokrętowaliśmy się więc rano tylko na rejs do Wushan, do którego dopłynęliśmy wieczorem. Wzięta przez nas klasa kabiny nie miała znaczenia, gdyż prawie cały czas przestaliśmy na zewnątrz.
Wolny prom wypływa z Yichang o 9 rano. Najpierw jednak przez godzinę jedziemy autobusem na przystań, która znajduje się już za wielką tamą (największa na świecie, jednak w tym przypadku jej nie zobaczyliśmy). Tam okrętujemy się na pokład - a my po wizycie w recepcji na statku, zamiast do kabiny, polecieliśmy zająć krzesełka na przodzie promu. Chyba byliśmy nadwrażliwi - Chińczycy i tak nie kwapili się z nami konkurować o dobry punkt widokowy, na którym większość czasu byliśmy sami. W dodatku była poranna mgła, więc zapowiadało się niezbyt ciekawie. Wypłynęliśmy po 11 i już po godzinie wpłynęliśmy do Wąwozu Xiling (N 30°53.260' E 110°52.360') - skalne ściany były tak blisko, że nie ginęły w rozrzedzonej już mgle. Cudowne widoki były przez godzinkę, później brzegi oddaliły się od siebie (był więc czas skorzystać w kabinie z krótkiej drzemki). Następna dawka emocji czekała na nas dopiero po godzinie 16. Tuż za miastem Badong (N 31°02.580' E 110°19.490', dobieranie pasażerów) wpłynęliśmy do II Przełomu - zwanego Wu. Tu znowu było wąsko na rzece z wysokimi skałami. Wąwóz ten ciągnął się aż do miasta Wushan, do którego przybyliśmy po godzinie 18, już po zmroku (płynąc dalej, kolejny wąwóz minęlibyśmy nocą). Myślę, że płynąc tym regularnym statkiem nie straciłem w zupełności nic w porównaniu do statku turystycznego, który co prawda zatrzymuje się dodatkowo przy świątyniach, ale po przeczytaniu wielu opinii wiemy, że wiele nie straciliśmy (świątynie płatne dodatkowo i mało ciekawe). Mimo tego, że budowa tamy spowodowała podniesienie się poziomu wody o ponad 50 metrów, wiele wiosek zostało zalanych (blisko 2 miliony przesiedlonej ludności), na trasie znajdują się betonowe miasta i fabryki, to wąwozy i przyroda nadal są piękne i rejs po Jangcy (trzeciej najdłuższej rzece świata) z pewnością wart jest odbycia.
Wushan jest położony na stromym zboczu, podobała nam się również jego atmosfera i oświetlenie, dobrze było zatrzymać się tam na noc. Są to jednak blokowiska i wielu osobom może te miasto się nie spodobać, szczególnie za dnia. Mimo iż miasto leży na samym środku turystycznego szlaku, mało który zwiedzający zatrzymuje się w mieście na dłużej. Ludzie byli tam mili i bezinteresowni ponad przeciętną, godzinami chodziliśmy po centrum nawiązując kontakty lub po prostu podpatrując typowo chińskie życie uliczne. W Wushan zobaczenie najładniejszej części spływu (tzw. Trzy Małe Przełomy) wymaga osobnej wycieczki w boczny dopływ Jangcy, w rzekę Daning. Skontaktowaliśmy się z oficjalnym miejskim departamentem turystyki (tel. 023 57652333, 150 Y/os), które było niezwykle pomocne i uczynne - doczepili nas do innej chińskiej wycieczki. Sami byśmy takiej wycieczki nie znaleźli, ale na ile dogadaliśmy się z miejscowymi, wygląda na to, że powolny prom płynący z Wanzhou do Yichang zatrzymuje się w Wushan od godziny 12 do 18, więc pasażerowie mogą odbyć wycieczkę do Trzech Małych Przełomów. Wypłynęliśmy z głównej przystani portu w samo południe. W ciągu dwugodzinnego rejsu w górę rzeki minęliśmy 3 niesamowite wąskie wąwozy, o pionowych klifach, różnobarwnych skałach, zielonkawej wodzie. Łódź była oszklona, ale i tak najciekawiej było na zewnętrznym pokładzie. Potem przesiedliśmy się na małą drewniana łódeczkę (około 30-osobową) i płynęliśmy dodatkowo przez pół godzinki jeszcze inną odnogą rzeki - tam szerokość wąwozu sięgała czasami tylko 20 metrów. Dodatkową zaletą był fakt, że tego dnia byliśmy jedyną wycieczką, co w Chinach nie jest łatwe (w lecie turystów i łódek jest bardzo wiele). Jak to zimą często bywa, a nad Jangcy już szczególnie, mgła często przysłania dobre widoki. Zdjęć dobrych więc nie mamy - jakaś zawiesina w powietrzu czyniła niebo białym, a skały przymglone. Widoki w pamięci zostaną jednak niezapomniane, bo było tam pięknie. Bardzo się też zdziwiłem, gdy po drodze mijaliśmy malutkie regularne łódki pasażerskie, przewożące miejscową ludność. Nie wiem skąd dokładnie odpływają w Wushan, ale gdyby nie udało się komuś załapać na oficjalną wycieczkę lub chciałby to zrobić dużo taniej, to w wąwozie widziałem łódki o numerach 1, 4, 9 i 16. Wtedy możemy nawet wysiąść w wyznaczonych miejscach gdzie lokalni oczekują na łódki i wdrapać się ścieżką na zbocze góry, podziwiając ten cud przyrody jakby z lotu ptaka.
Następnego dnia pojechaliśmy z Wushan do Wanzhou łodzią ekspresową, gdyż tylko te pozwalają zobaczyć III Przełom w ciągu dnia (dwukrotnie tańsze, wolne promy, wypływają z Wushan w kierunku zachodnim tylko wieczorem). W Wąwóz Qutang wpłynęliśmy już po 40 minutach (N 31°01.160' E 109°36.300'). Jest to najwęższy (nawet do 100m) i najkrótszy wąwóz na Jangcy, często uważany za najładniejszy. Nam podobało się w każdym z wąwozów, ale wydaje mi się, iż lepiej płynie się w górę rzeki, aniżeli odwrotnie - po pierwsze jest się bliżej brzegu (płynąc z nurtem jest się na środku rzeki), a po drugie wygląda to na stopniowanie atrakcyjności mijanych miejsc.
Wjeżdżając do miasta Chongqing czułem się, tak jakbym przyjechał ze wsi - neony, masa jaskrawego, wymyślnego, zmieniającego się oświetlenia ulic, budynków, sklepów - miasto zrobiło na nas wrażenie. Mimo nowoczesności można tam również chodzić po starym mieście pełnym drewnianych domków, wąskich krętych uliczek, sprzedawców, występów artystycznych itp. Właściwie wszędzie jest pełno ludzi, nawet na nie najczystszej miejskiej rzecznej plaży. W mieście praktycznie nie ma ruchu rowerowego – to bardzo wyjątkowe jak na Chiny. Miasto słynie również z bardzo ostrego jedzenia - „hotpot” to danie tradycyjne. Zamawia się różne mięsiwa i warzywa w stanie surowym, a na środku stołu gotuje się olej w wielkim garze. Wrzucamy je do gara i po chwili wyławiamy sobie pałeczkami ugotowane już kawałki, moczymy je w półmisku z zimnym olejem z czosnkiem (dla zabicia ostrości smaku) i delektujemy się potrawą - pycha. W tym tak przyjaźnie otwartym dla nas mieście przyjęli nas rodacy, znalezieni przez couchsurfing. U Asi i Marcina mieliśmy sporo zabawy i ciekawych dyskusji o podróżniczych marzeniach, jak i o chińskich realiach. Miło też wspominamy relaksujący masaż stóp i całego ciała (100 minut za 68 Y). Po intensywnym weekendzie wróciliśmy na szlak.
W Dazu byliśmy o godzinie 15, ale zdążyliśmy zobaczyć pobliską atrakcję, w dodatku prawie bez tłumów. Szczerze mówiąc wahaliśmy się, czy w ogóle warto tam jechać, czy jest po co? Teraz mogę stwierdzić, że jest. W Baoding Shan znajduje się bowiem tysiące wykutych w skale rzeźb. Różnorodność figur, kolorów, wielkości (do 8 m wysokości lub ponad 30 m długości), charakterystyki twarzy, akcji itp. Było co podziwiać. Większość tych XII/XIII wiecznych rzeźb znajduje się w niszy skalnej, ale są też jaskinie. Najsławniejsza rzeźba przedstawiająca boga o 1007 złotych dłoniach jest już wewnątrz budynku - w celu jej ochrony przed słońcem i deszczem. Wewnątrz kompleksu znajduje się również sklep z kamieniami - weszliśmy niechętnie. Jednak nie nachalni sprzedawcy jak i fantastyczne eksponaty pozwalały podziwiać nam ten oryginalny artyzm natury i ludzkiej ręki. Niedaleko znajduje się Świątynia Shengshousi - jest to nadal żyjący kompleks, wewnątrz mieszkają mnisi. Miejsce to również polecam zobaczyć. Niestety wymaga osobnego biletu, ale ponieważ byliśmy tam już po godzinie 17, nikt biletów nie sprawdzał. Ceny biletów wstępu zależą od ilości oglądanych obiektów - Świątynia Shengshousi 20 Y, Bei Shan 70 Y (znajduje się 10 km dalej, blisko centrum miasta Dazu), rzeźby Baoding Shan 90 Y. Można też łączyć atrakcje i np. za wszystkie trzy zapłacimy 130 Y. Nam udało się uzyskać od miłej obsługi 50% zniżkę dla nauczyciela pracującego dla Chińskiej Republiki Ludowej. Jednak w praktyce zniżki przysługują tylko chińskim studentom.
Sichuan
W Czengdu spotkaliśmy innych turystów, którym miasto bardzo się podobało. Na nas Czengdu zrobiło niezbyt dobre wrażenie (tak samo jak kilka lat wcześniej). Wysłuchawszy więc powodów owego zachwycenia tym betonowym miastem, wysnułem teorię, że najwięcej zależy od pory dnia wjazdu (nocą lepiej) oraz od tego, w jakim mieście byliśmy wcześniej (po pobycie na wsi ludzie mogą być spragnieni tłumów, ale dla nas po pobycie w przyjemnym Chongqing, Czengdu było przygnębiające). Nie bez znaczenia jest pogoda. W mieście nawet miło było w okolicy Klasztoru Wenshu (sama świątynia była już zamknięta). Turystycznie, ale ładnie. Za to zupełnie nie podobało nam się w okolicy świątyni Wu Hou (też była zamknięta), gdzie wieczorne szaleństwo koncentruje się wzdłuż Jin Li, nowowybudowanej dzielnicy w starym chińskim stylu - sztuczna atmosfera i komercja.
Do Ośrodka Hodowli Pandy Wielkiej chcieliśmy się udać na własną rękę. Jednak cena zaproponowana przez Sim's Cozy garden Guesthouse była bardzo atrakcyjna. Już przy trzech osobach wycieczka kosztuje 80 Y od osoby (teoretycznie w godzinach od 8 do 11:30), przy czym zawierała już bilet wstępu - 58 Y. Przejazd taksówkami nie miałby więc sensu, a informacji o miejskich autobusach nie potrafiłem znaleźć. Co do samego centrum rehabilitacji tych rozkosznych stworzeń, to mam mieszane uczucia. Do ZOO nie chodzę, bo szkoda mi męczonych zwierząt, a tutaj ośrodek podaje w ulotkach o ogromnej powierzchni parku. No tak, powierzchnia jest duża, ale w większości udostępniona zwiedzającym, a nie pandom. One mają malutkie klatki i niezbyt duże wybiegi na trawkę. Na pewno służy on ochronie i rozmnażaniu się pand (sztucznie), ale warunki te mogłyby być bardziej zbliżone do naturalnych. Najgorszy jest jednak fakt, iż program rehabilitacji co prawda polega na rozmnażaniu i hodowli pand, ale trzymając ich całe życie w zamknięciu (sprzedaż do innych ogrodów zoologicznych), a nie na przystosowaniu ich do życia na wolności i w efekcie, wypuszczaniu ich. To chyba małe nieporozumienie, ale do końca nie wiedziałem, jak to centrum pracuje. Przerażające jest także, że za zabicie tego endemicznego ssaka na wolności grozi w Chinach kara śmierci. W końcu panda to symbol narodowy, przecież nie występuje w żadnym innym kraju. Turyści zwykle oglądają pandy podczas porannego karmienia (między 9-10 rano), z tym, iż latem maluchy zwykle siedzą w klimatyzowanych pomieszczeniach, bo na zewnątrz jest zbyt ciepło. Zima to najlepszy okres, pandy są bardziej aktywne. I szczerze przyznam, są niezmiernie rozkoszne, szczególnie kiedy wsuwają bambusy - przybierają przy tym rozwalającą półleżącą pozę, brakuje im tylko piwa i telewizora. I tak bez tego wyglądają, jakby nic więcej do szczęścia im nie brakowało. Oprócz głównej atrakcji w postaci dziesiątek pand wielkich, możemy także zobaczyć mniejsze pandy czerwone, podobne do liso-kotów. Te były już znacznie bardziej ruchliwe i trudniej było zrobić zdjęcie.
W Leshan pojechaliśmy zobaczyć posąg Wielkiego Buddy. I to prawda, że ten "wielkolud" (albo jak ktoś trafnie zauważył "wielkobóg") robi wrażenie. Wykuty w skale posąg siedzącego Buddy osiąga wysokość 71 metrów. Na jego stopie można by zagrać w siatkówkę. Ten VIII wieczny monument uważany jest za największy posąg siedzącego Buddy na świecie. Po wejściu (uznają międzynarodową legitymację studencką ISIC) wspinamy się po schodach do wysokości czubka głowy posągu. Możemy spojrzeć w dół, a dla skali zobaczymy ludzi schodzących po stromych schodach na klifie. Ktoś kiedyś opisywał, że czekał w kolejce do zejścia parę godzin, bo było tyle ludzi. My byliśmy tam wieczorem i w dodatku padało, więc na schodach byliśmy sami. Z dołu mogliśmy znowu podziwiać Wielkiego Buddę, tym razem stojąc jak liliputy u jego palców. W pobliżu jest sporo świątyń, my jednak nie mieliśmy czasu i ochoty na zwiedzanie ich przy tak ponurej pogodzie.
Emei Shan to święta góra buddyjskich pielgrzymów. Na szlaku do wierzchołka tej góry zbudowano wiele klasztorów, gdzie w ciszy i w spokoju mnisi spędzali swoje życie na modłach. Dzisiaj z mistycyzmu niewiele pozostało, a góra stała się turystyczną mekką, niewiele związaną z jakąkolwiek duchowością. Emei Shan to biznes, lecz usytuowany w ładnym miejscu. Żeby dostać się na szczyt tego 3-tysięcznika nie musisz w ogóle chodzić - Chińczycy dokładnie zaprojektowali zwiedzanie dla leniwych, wwiozą cię najpierw autobusem, a później kolejką linową. Oczywiście inwestycja musi się zwrócić, więc koszty wstępów są jak na chińskie zarobki zabójcze - 2-dniowy bilet wstępu normalny/studencki 150 Y/80 Y (15 €/8 € można na nim wejść na teren parku przez dwa kolejne dni, a przy wyjściu nikt biletów już nie sprawdza). Aby dojechać autobusem z Baoguo (wysokość około 500m) na parking Leidongpong (2430m) musisz zapłacić 40 Y w każdą stronę. Wjazd kolejką linową z ostatniego autobusowego przystanku na szczyt kosztuje 65 Y, a zjazd 45 Y. Innym słowem jest to impreza dla bogatszych.
Oczywiście przy odrobinie wysiłku jest się w stanie zaoszczędzić trochę grosza, a przy okazji odbyć ciekawy treking. Zdecydowaliśmy się na przejazd autobusem z Baoguo do stacji Wuxiangang (zdzierskie 20 Y za 15 minut jazdy). Oczywiście z Baoguo można dojść tam pieszym szlakiem, ale trasa Baoguo - Chuyang - Wuxiangang prowadzi w górę i w dół prawie do poziomu startu, nie mieliśmy więc czasu na takie manewry. Treking rozpoczynałem dopiero o godzinie 12, więc trochę późno. Ruszyłem w południe z Wuxiangang (650m) i po 1.5 godzinie dotarłem do Świątyni Wannian (1020m, wejście płatne 10 Y), zwiedzając po drodze ciekawy Qingyin Pawilon (710m). Po kolejnej godzince spotkałem się z Eweliną (ruszyła autobusem 30 minut wcześniej, gdy załatwiałem przetrzymanie nadmiaru bagażu w hostelu), która czekała na mnie przy Świątyni Xixin (1460m). Odtąd już razem wspinaliśmy się po betonowych schodach. Nigdy wcześniej w życiu nie widziałem tylu schodów naraz - dziesiątki kilometrów w większości identycznych fabrycznych kamiennych stopni (dosłownie identycznych), obok takie same krawężniki oraz wylane betonem odpływowe rynny. Mało tego, przy tym wszystkim postawiono poręcze, do złudzenia przypominające drewniane. Jedynie powtarzające się sęki w tym samym miejscu rzekomej "gałęzi" zdradziły fakt, iż poręcze te nie są z materiału naturalnego - po "inspekcji" okazało się, że również są betonowe. To mi jednak nie przeszkadzało, problem polegał na mgle, która zakryła wszelkie widoki. Do Klasztoru Elephant Bathing Pool (2070m) dotarliśmy po godzinie 17. Wzięliśmy dormitorium (jak na klasztor przystało, mężczyźni i kobiety osobno), a o godzinie 18 udaliśmy się na wspólny posiłek (wszyscy z klasztoru - czyli 1 mnich i 4 podróżnych). Później chodziliśmy sobie po świątyni próbując rozgryźć nurtujące nas pytanie - czy ten klasztor jest jeszcze tak naprawdę w "użyciu"? Na całej trasie widzieliśmy tylko czterech mnichów. W recepcji przywitano nas bardzo urzędowo, powiedziałbym nawet niesympatycznie. Zresztą co kobiety tam robiły? Mam wrażenie, że cała ta turystyczna góra jest już własnością państwa, a mnisi gdzieś tam mogą sobie siedzieć z boku, byle tylko nie przeszkadzali turystom. Odkryliśmy przyjaznych właścicieli w knajpce zaraz za bramą klasztoru - wypiliśmy herbatę, pogadaliśmy i wróciliśmy na nocleg. Wskoczyłem do swojego puchowego śpiworka i chwilę później zrozumiałem, dlaczego tylko my nosimy tak wielkie plecaki - w łóżkach zainstalowane są elektryczne podgrzewane materace (koce), które rozgrzewają wystarczająco - musiałem w nocy ściągać dodatkowe koce i wyłączyć materac, było zbyt ciepło. Chciałem spać, bo pobudka planowana była na godzinę przed wschodem słońca.
Planować to sobie mogłem. Starszy mnich który urzędował w moim pokoju mamrotał mantry, ale to było nawet ciekawe. Jednak o 3 w nocy zdecydował się na istny solowy recital - zaczął głośno śpiewać, dzwonić dzwoneczkami i walić w bęben. To był najlepszy solowy koncert jaki słyszałem w ostatnich latach, a że skończył się tak szybko jak się zaczął, więc zdążyłem wyspać się wystarczająco. O godzinie 6 ruszyliśmy. Była kompletna ciemność i cisza, nie było mgły. To był najpiękniejszy moment wspinaczki. Jednak już na pierwszych paru schodach zrozumieliśmy, dlaczego wczoraj sprzedawcy oferowali nam coś w rodzaju prowizorycznych górskich raków. Schody były tak oblodzone, że zacząłem wątpić, czy aby damy radę wejść (poślizgnięcie się mogłoby skończyć się bolesnym i długim upadkiem). Poręcze jednak uratowały nam honor - mogliśmy się na nich asekurować. Po dwóch godzinach marszu spotkaliśmy pierwszych ludzi, dotarliśmy bowiem na parking autobusowy Leidongpong (2430m). Ludzi było tysiące, ciężko było ich wyminąć. Jednak ten 15 minutowy spacerek do stacji kolejki linowej (2540m) to przekrój możliwości Chińczyków - wrzeszczą wniebogłosy, idą z głośną muzyką, drażnią i prowokują małpy. A moim ulubionym tematem fotograficznym zostały paniusie na szpilkach podczas wchodzenia na oblodzone schody. Oczywiście interes sprzedaży specjalnych antypoślizgowych sandałów, skarpet, czy raków, kwitł niewiarygodnie. Po dojściu do startu kolejki linowej nagle znowu nastała cisza - tylko nieliczni postanowili wejść na szczyt. A warto było, bo udało się wejść ponad poziom chmur. Ze szczytu Golden Summit (3077m) rozpościerał się niezły widok, a najciekawiej prezentowała się stojąca na sąsiednim wzgórzu ginąca i odsłaniająca się z mgły Świątynia Wanfo (można tam nawet dojechać kolejką monorail!). O godzinie 11:15 zacząłem zbiegać w dół, bo chcieliśmy jeszcze zdążyć na autobus. Niestety, o podziwianiu widoków mogliśmy zapomnieć – poniżej mgła była bardzo gęsta. W Klasztorze Elephant Bathing Pool spotkałem się znowu z Eweliną, zjedliśmy obiad, odebraliśmy zdeponowany bagaż i o godzinie 13:15 ruszyliśmy w dół. O godzinie 15 byliśmy przy Klasztorze Magic Peak, jeszcze przyspieszyliśmy. Szkoda nam było widoków, bo momentami przez przerzedzającą się mgłę widzieliśmy, że trasa prowadzi pięknym klifem i wąwozem (szczególnie okolica pomiędzy klasztorem a Tree Terrace - błąd wysokości na mapce - powinno być 1020 m, a nie 1120). Następnie zeszliśmy do parku stworzonego dla małp - uwaga, małpy są agresywne, ale nie niebezpieczne. Mogą wskoczyć na głowę, wytargać z ręki przewodnik, zabrać plecaczek itp. Przyda się kij do odganiania. Na dworzec w Wuxiangang wpadliśmy na 5 minut przed odjazdem ostatniego autobusu (18:00).
Jeśli ktoś nie ma wiele czasu, a lubi chodzić po górach, polecam rozważyć następujący wariant: z Baoguo bierzemy autobus do parkingu Wannian. Stąd możemy podejść do świątyni o tej samej nazwie (podobno do jednej godziny marszu) lub podjechać tam kolejką linową. Teraz można maszerować najpiękniejszą częścią szlaku do Klasztoru Magic Peak, przechodząc po drodze przez Qingyin Pawilon, plac zabaw małp (Joking Monkey Zone) i tarasów drzewnych Hongchun. Następnie dalej w kierunku Klasztoru Elephant Bathing Pool. Tu można przenocować (lub w domku zaraz za klasztorem) i rano wyruszyć na szczyt (z tym, że im wcześniej ruszysz, tym większe szanse na dobre widoki - chmury poniżej szczytu). Po relaksie na górze zejść do parkingu Leidongpong i zjechać w dół autobusem. Ewentualnie od Świątyni Wannian można iść krótszą, lecz już nie tak atrakcyjną trasą przez Świątynię Chu. My przesadziliśmy wchodząc i schodząc całość w półtora dnia. Miałem jednak informacje tylko o odległościach, a nie o czasach marszu, więc trudno było zaplanować optymalny wariant. Po trekingu bolały nas nogi przez kilka dni, tak jak po biegu maratońskim. Z pewnością też na tak turystyczny szlak niepotrzebnie targaliśmy śpiwory. Wodę i jedzenie po relatywnie dobrych cenach kupisz gdziekolwiek po drodze.
Oto dane odległości między punktami oraz czasy przejścia. Odcinki od kolejki na szczyt Golden Summit oraz od Klasztoru Magic Peak do Pawilon Qingyin szedłem bardzo szybko, resztę normalnie. Całościowo maszerowaliśmy przez 14 godzin (odliczone przerwy) - pierwszy dzień od 12 do 17:30, następny od 6 do 18, pokonując 56 kilometrów po 100 milionach schodów:)
punkt 1 | wysokość punktu 1 |
punkt 2 |
czas i dystans między punktami 1 i 2 |
|
Wuxiangang | 650 m |
Pawilon Qingyin |
30 min |
2 km |
Pawilon Qingyin | 710 m |
Klasztor Wannian |
40 min |
2 km |
Klasztor Wannian | 1020 m |
Świąynia Xixin |
1 h |
13 km |
Świąynia Xixin | 1460 m |
Świąynia Chu |
1 h |
|
Świąynia Chu | 1740 m |
Huayan Peak |
25 min |
|
Huayan Peak | 1900 m |
skrzyżowanie szlaków Jiuling |
15 min |
|
skrzyżowanie Jiuling | 1820 m |
Elephant Bathing Pool |
50 min |
2 km |
Elephant Bathing Pool | 2070 m |
parking Leidongping |
2 h |
5.5 km |
parking Leidongping | 2430 m |
kolejka linowa |
15 min |
|
kolejka linowa | 2540 m |
Golden Summit 3077 m |
50 min |
3.5 km |
skrzyżowanie Jiuling | 1820 m |
Świątynia Yuxian |
15 min |
5 km |
Świątynia Yuxian | 1730 m |
Klasztor Magic Peak |
1 h (dół-góra) |
|
Klasztor Magic Peak | 1750 m |
Hongchun Tree Terrace |
1 h 40 min |
8 km |
Hongchun Tree Terrace | 1020 m |
Pawilon Qingyin 710 m |
50 min |
4 km |
Kangding (2000m, a nie jak podaje LP 2600m) nas zaskoczył. Spodziewaliśmy się typowego chińskiego rozległego miasta, pełnego fabryk i betonu. A tu miasteczko okazało się pięknie położone w wąskim wąwozie. Pośrodku wąskich uliczek płynie rzeka, wzdłuż niej koncentruje się centrum miasteczka. Co prawda budynki wyglądają na typowo chińskie masówki, to jednak nie rażą tak strasznie w oczy. W Kangding warto wspiąć się na którykolwiek z otaczających wzgórz, aby zobaczyć przepotężny szczyt Gongga Shan (7556m) leżący w kierunku południowym od miasta. W centrum miasteczka natomiast możemy zobaczyć małą świątynkę Anjue, gdzie buddyjscy mnisi nie mają nic przeciwko zwiedzaniu.
Następnego ranka ruszyliśmy w kierunku Litang. Kiedy budziliśmy się wraz ze słońcem, autobus znajdował się już na wysokości około 4000 metrów. Widoki robiły się coraz bardziej dzikie i ciekawe, a wioski zupełnie jakby z innego, nieznanego nam świata chińskich realiów. Jednak dopiero gdy zjechaliśmy z przełęczy do wąwozu rzeki Jalung można było powiedzieć, że znaleźliśmy się w tybetańskim świecie. Zaczęły pojawiać się wielkie domy-twierdze zbudowane z kamienia, o pochyłych ścianach (jak w ściętym stożku). Nie miały one typowych prostokątnych kształtów, tylko nieregularne, z jakimiś wycięciami, tarasami na piętrze, odrębnymi skrzydłami domostwa. Bardzo wysokie, zwykle na 3 piętra, a na samym dole często w ogóle bez okien. Były to najpiękniejsze domostwa, jakie widziałem podczas tej podróży. W końcu dotarliśmy do wioski Yajiang, która jest jakby zawieszona na rzecznej skarpie - wiele domów jest jeszcze drewnianych, robi to wrażenie. My jednak pięliśmy się coraz wyżej, aby w końcu zjechać do kotliny z miastem Litang.
W Litang nasze pierwsze wrażenie było negatywne, chcieliśmy od razu kupować bilety na dalszą jazdę. Jednak byłaby to zła decyzja - miasteczko położone na wysokości 4014 m ma swoją relaksującą niepowtarzalną atmosferę. Królują tu nadal tybetańskie domy koloru szarej otaczającej ziemi, już nie aż tak niesamowite jak w dolinie rzeki Jalung, lecz wciąż oryginalne dla nas. Najlepsi byli ludzie - spokojni, otwarci, nieprzywykli do turystów. Widząc ich zastanawiałem się, czy jestem w Boliwii czy w Chinach - ich indiańskie rysy twarzy, długie czarne włosy i oryginalne stroje budziły we mnie rodzaj dodatkowego szacunku i ciekawości. Nie chcąc ich urazić powierzchownym traktowaniem nie miałem odwagi robić im zdjęć, teraz oczywiście żałuję, że nie mam takiej pamiątki. Wybraliśmy się na wielogodzinny spacer - przede wszystkim polecam zobaczyć Klasztor Chode Gompa ukryty na północnym krańcu miasteczka. Może architektura nie jest powalająca, ale za to rozmiary kompleksu budzą uznanie. Najlepsza jest atmosfera tej buddyjskiej świątyni - spacerujący pacyficzni mnisi, brzęk modlitewnych młynków obracanych w rękach, żadnych opłat wstępu czy sprzedawców - totalny luz, spokój, błękit nieba, błyszczące odbijanym słońcem złote zdobienia. Jedynie brygady bawiących się mniszków wprowadzały nieco ożywienia w tym terenie. Niestety, mali chłopcy są strasznymi urwisami - petardy rzucane pod nogi to chyba norma przed Chińskim Nowym Rokiem, ale próby wyrywania słodyczy z plecaka to była już lekka przesada. Chłopcy nie chcieli nas wpuścić do klasztoru bez zapłaty, ale wystarczy poczekać, aż znudzi im się stać przy bramie, lub też obejść bramę i dostać się do środka innym wejściem. Chłopcy są za to bardzo chętni do pozowania do zdjęć. Mimo iż była to niemała wysokość nad poziomem morza, a w dodatku to luty, to jednak śniegu nie było widać nawet na okolicznych szczytach, a chodzić można było nawet w samej koszuli. Prawdopodobnie dzięki wcześniejszemu trekingowi na Emei Shan, nie mieliśmy też żadnych problemów z aklimatyzacją.
Następnym miasteczkiem które odwiedziliśmy w prowincji Syczuan, było Xiangcheng. Położone wewnątrz głębokiego wąwozu jest znacznie cieplejsze od Litang - leży 1200 metrów niżej oraz jest osłonięte od wiatru. Jest tutaj o wiele więcej betonowych rządowych budynków, ale wciąż jest jeszcze wystarczająco dużo tybetańskich domów. Różnią się one jednak od tych z poprzedniej wioski przede wszystkim położeniem na górskim zboczu, oraz tym, że są bielone. Wiele z nich posiada także zdobione fasady okien i drzwi, czyniąc je kolorowymi i wyróżniającymi się od otoczenia. Nam udało się znaleźć nocleg w takim domu - wnętrze przeszło nasze oczekiwania. Parter służy jako rupieciarnia i spichlerz (brak tu okien), ale wchodząc na piętro ma się wrażenie ogromu tej konstrukcji. Potężne dwie sale i kilka mniejszych komnat dają wystarczająco miejsca do pomieszczenia kilku rodzin. Niesamowite były też zdobienia i malowidła na drewnianych stropach, kolumnach i ścianach. Na kolejnym piętrze znajduje się modlitewna sala, jak i taras na zewnątrz. Stąd też można wejść na płaski dach i zagrać sobie na nim w tenisa ziemnego:) Poszliśmy na spacer do klasztoru Thangbzangdang, znajdującego się typowo dla buddyjskich świątyń poza miasteczkiem, na uboczu, na wzgórzu. Co prawda trzeba było zapłacić bilet wstępu (15 Y, niestety bilety rządowe, a nie klasztorne), ale tam również panowała pobożna atmosfera. W klasztorze mnisi zapraszali do środka, mogliśmy posłuchać śpiewanych przez nich mantr, pooglądać bogato zdobione wnętrze, jak i widok okolicy z dachu. Bardzo cieszyliśmy się, że udało się nam przejechać niesamowitą drogą Kangding - Litang - Xiangcheng - Shangrila, pełną górskich serpentyn o niesamowitych widokach, wąskich fragmentów na skalnych półkach. Droga jest podobno często nieprzejezdna zimą, wskutek dużej ilości śniegu. Poczuliśmy tutaj namiastkę Tybetu, bo do Tybetu właściwego turystom indywidualnym jeszcze wjeżdżać nie wolno - na razie tylko z wykupioną wycieczką z rządowym przewodnikiem:(
Yunnan
Shangrila (Zhongdian, a czasami nawet Deqen) to pierwsze miasto na naszej trasie w prowincji Ynunnan. Wysokość 3300 m sprawia, iż zimą niewielu turystów tu dociera. Toteż centrum Starego Miasta wyglądało jak opustoszałe - nawet większość sklepików turystycznych była zamknięta. Jednak rześkie powietrze, niska zabudowa starych drewnianych domków, brukowane kręte uliczki itp. sprawiały dość przyjemne wrażenie. Poza przypatrywaniem się ciekawym strojom mniejszości narodowych, główną atrakcją miasta jest Klasztor Sumtseling. Aby się tam dostać należy wziąć autobus nr 3 jadący na północ. Niestety, rząd chiński wymyślił sobie zrobienie biznesu na ocalałych z represji "rewolucji kulturalnej" mnichach. W pewnym momencie autobus miejski zatrzymuje się, do środka wchodzi policjant i wyrzuca wszystkie "białe twarze", a nawet te chińskie, które wyglądają turystycznie. Kierowani jesteśmy do wielkiego nowego budynku - tam znajdują się sklepy z pamiątkami oraz kasy biletowe. Gdy nam zaśpiewali ceny wstępu, to aż nam się włosy zjeżyły - normalny/studencki 85/55 Y. To zdzierstwo. A klasztoru nawet nie jesteś w stanie zobaczyć z zewnątrz z tej odległości. Zdenerwowali nas. Wyszliśmy z budynku z kasami, weszliśmy do pobliskiego "centrum kultury tybetańskiej", weszliśmy na tamtejszą altankę i mostkiem przeszliśmy przez bagna. Zaczęliśmy się wdrapywać na wzgórze, znajdujące się po zachodniej stronie od supernowoczesnego centrum zdzierania kasy z ludzi pragnących coś zobaczyć. Przeszliśmy przez cmentarz, weszliśmy w lasek i zeszliśmy stamtąd znowu do drogi gdzie kursują autobusy nr 3. Stamtąd zeszliśmy prosto do jeziorka, gdzie po drewnianych kładkach spacerowali inni turyści - wmieszaliśmy się w tłum. Potem poszliśmy do klasztoru - niestety czuć tam komercję, najwyższą konstrukcją był żuraw dźwigowy budujący kolejne "stare" pomieszczenia. Mnisi spokoju tam nie zaznają, a jest ich tam podobno około 600. Wrzuciliśmy im do skarbonki symboliczną ofiarę, przynajmniej będzie to bezpośrednio do ich użytku. Dla nas w tym wykorzystywaniu klasztorów jako źródła zysków najgorszy jest przede wszystkim fakt, iż pieniądze z biletów tylko w malutkiej części idą dla mnichów, reszta do kieszeni rządowej. Pół wieku temu zabijali duchownych w imię wyższej idei (Rewolucja Kulturalna), a teraz traktują ich jak maskotki dla turystów. Większość Chińczyków nie podróżuje, bo ich po prostu na to nie stać. Władza ma i tak wystarczającą ilość bogatych obywateli, reszta się dla nich nie liczy. Proszę popatrzyć na Grecję - tamtejsza młodzież do lat 18 ma wstęp wolny do wszystkich państwowych atrakcji kraju - to ma ich zachęcić do odejścia sprzed komputera. Jeśli jednak nie masz w planie jechać do Tybetu lub zachodniego Syczuanu, to i tak warto zobaczyć ten klasztor. Jeśli jednak będziesz jechał dalej, to zdecydowanie możesz sobie odpuścić tę trochę sztuczną atrakcję (mimo jej wielkiej historii).
Wąwóz Skaczącego Tygrysa (Tiger Leaping Gorge) to miejsce warte polecenia. Jest to przepiękny głęboki kanion rzeki Jangcy. Zobaczyć możemy go na dwa sposoby - jadąc pojazdem po dolnej asfaltowej drodze zatrzymując się na punktach widokowych, albo maszerując wysoko położoną ścieżką (zwaną 28-bends, czyli jak ja to rozumiem - 28 żlebów lub zagięć górskiego zbocza). Wybraliśmy wariant trekingowy - wyruszyliśmy przed południem z miasteczka Qiaotou (1850m), z początku asfaltową drogą, którą opuściliśmy dopiero po ponad 30 minutach marszu. Weszliśmy na ścieżkę i po paru minutach natrafiliśmy na prowizoryczną kasę do pobierania opłat wstępu (prawdopodobnie 150 Y). Zaskoczyła nas jednak informacja, że w związku z modernizacją drogi (tej dolnej asfaltowej) nie pobiera się opłat wstępu do końca lutego. Super, a już rozglądaliśmy się, jak tu uniknąć płacenia (co w Chinach stało się naszą obsesją). Właściwie można by paręset metrów przed bramką przejść górą nad nią i wrócić na ścieżkę w miejscu niewidocznym za bramkami. Odtąd ścieżka jest już wąska, dobrze oznaczona namalowanymi czerwonymi strzałkami (przewodnik podaje, że można się tu zgubić – ale nie mam pojęcia jak, chyba gdy się komuś zawiąże oczy), dobrze utrzymana, pnąca się do góry na coraz to lepsze widoki. W pewnym momencie, za Naxi Family GH, droga zamiast trawersu zaczyna iść zygzakami ostro w górę, osiągając kulminację na wysokości 2640m. Od tej pory zaczynamy już tylko schodzić, czasami trawersować po równym, to północno-zachodnie zbocze wąwozu. Najlepsze widoki zaczynają się dopiero za najwyższym punktem tzn. widać pionowe ściany skalnych zboczy na przeciwległym brzegu (to Jade Dragon Snow Mountain, jeszcze lepsza widokowo z drugiej strony - patrz opis poniżej), a jakieś 800 metrów w dole wijącą się zielonkawą rzekę. Najlepiej być tutaj popołudniu, gdyż słońce idealnie oświetlać będzie widoki na drugim wschodnim brzegu. Tak maszerując dotarliśmy wieczorem do Halfway Guesthouse, gdzie zaskoczyła nas niska cena noclegów (20 Y dormitorium) i posiłków (8 Y za talerz makaronu z mięsem). Nie czuliśmy więc potrzeby rozbijania namiotu, dobrze było posiedzieć z nowym towarzystwem w oświetlonej jadalni. Hostel ten jest jednak bardzo popularny i latem, w szczycie sezonu, może być tłoczny. Alternatywą mogą być znajdujące się kilkanaście minut dalej dwa inne hostele, przy czym tylko ten drugi (Five Fingers) ma również ciekawy widok z tarasu. Na całej trasie nie ma problemów z zakupem relatywnie taniego posiłku i wody butelkowanej.
Następnego dnia zeszliśmy do Tina's Guesthosue (połączenie górnego szlaku trekingowego i dolnej drogi asfaltowej), wielkiego betonowego paskudztwa, gdzie zdeponowaliśmy nasze wielkie ciężkie plecaki i zaczęliśmy zejście do rzeki (400 metrów w pionie). Bezpośrednie, prawie wertykalne zejście do środkowych katarakt (w wąwozie są 3 główne katarakty (rapids) - górne, środkowe i dolne) można zrobić w dwóch miejscach. Pierwszy zaczyna się poniżej Tina's, ale tam już czeka agresywna babcia pobierająca opłatę 10 Y za używanie ścieżki zrobionej przez jej rodzinę (czyli opłata jest w porządku). Jednak ta ścieżka nie ma dobrych widoków, proponuję zejść w dół po drodze zwanej Sky Ledder (podniebna drabina) - od Tina's idźmy droga asfaltową przez most, parę domów za mostem po prawej stronie jest knajpka/guesthouse. Tam również pobiera się opłatę 10 Y za używanie łańcuchów i drabin, ale droga ta jest znacznie ciekawsza. W dodatku zainstalowane są tam dwie pionowe metalowe drabiny (jedna około 20 metrów, ale można ją obejść alternatywną ścieżką), dla osób nie mających żadnego kontaktu z wspinaczką skałkową mogą spowodować wzrost adrenaliny. Powrót może nastąpić drugą drogą, babcia nie pobiera opłaty dla osób wchodzących do góry. Gdyby jednak iść odwrotnie tzn. z Tina's w dół i powrót po drabinach, będziemy kasowani dwukrotnie. Same katarakty robią nawet wrażenie, stojąc tuż przy nich czuje się siłę i potęgę rzeki, która rozpryskuje się, kotłuje i rozbija o ogromne głazy. Zdecydowanie nie warto ominąć tej atrakcji, ale słońce tam w dole wąwozu pokazuje się tylko na niedługi czas w godzinach późno popołudniowych. W Tina's większość turystów wynajmuje transport, którym powracają do punktu startu. My jednak zjedliśmy obiad i kontynuowaliśmy drogę dalej. Ostatnim widokiem wartym odnotowania jest Walnut Garden (znajduje się tu Sean's Guesthouse) - malowniczo położona wioska. Stąd kontynuując mijamy bramki opłat wstępu (w przeciwnym kierunku), a do starego promu, kursującego przez cały rok, jest jeszcze trzy godziny marszu. Ostatni statek przeprawia się przez rzekę podobno około 17-18, koszt 20 Y. Jednak znacznie wcześniej znajduje się tzw. nowy prom (zimowy), który ze względu na zbyt wysoki poziom wody nie kursuje w czerwcu, lipcu i sierpniu. Na głównej drodze zejście do promu jest oznaczone oraz podany jest numer telefonu właściciela. Szlak jest stromy, zejście zajmuje ponad 30 minut (250 metrów w pionie). I okazuje się, że prom to mała łódeczka, ale co gorsza, kursuje tylko na zamówienie. Zanim więc zacznie się schodzić, należy zadzwonić do właściciela i zaaranżować (po chińsku) przeprawę przez Jangcy. Z nami szła grupa chińskich turystów, którzy zadzwonili z komórki i umówili się na przepłynięcie - niestety nie ustalili ceny. Czekaliśmy na dole, aż właściciel przyjedzie z miasteczka na przeciwległy brzeg, zejdzie zboczem do rzeki, odpali łódeczkę i przypłynie do nas. Łącznie było 13 osób, więc musiał zrobić dwie rundki, bo to zbyt wiele ludzi dla tej łupinki. Oczywiście nie odbyło się bez ciężkich negocjacji, w końcu wywalczyliśmy 20 Y od osoby, ale dlaczego Chińczycy nie ustalili ceny podczas dzwonienia, pozostanie dla mnie tajemnicą. Po 3 minutowej przeprawie czekało nas wdrapanie się na zbocze. Kiedy skompletowała się już grupa na szczycie, właściciel łódki zaoferował przejazd do Lijiang, tam gdzie chcieli się dostać. Niestety jego cena wynosiła aż 500 Y za kurs, więc do miasteczka Daju kierowca pojechał sam, a my szliśmy tam przez 1.5 godziny (skrótami wskazanymi przez miejscowych - przy pierwszych budynkach skręć w prawo w wioskę i pytaj o Daju). W Daju chińscy turyści znowu dali popis kiepskiej organizacji i po opuszczeniu kilku okazji, po zapadnięciu zmroku, wynajęli autobus do Lijiang za 450 Y (w dodatku na przejazd zdecydowało się tylko 7 osób, czyli koszt na jedną osobę był całkiem wysoki). My mieliśmy opcję jechać jutrzejszym autobusem (wyjazdy o 7:30 i 13:30) zmierzającym do Lijiang (25 Y), albo zabrać się z zaprzyjaźnionymi turystami, którym zaoferowaliśmy 50 Y/ 2os za przejazd do połowy drogi, bo chcieliśmy dostać się do Yunshanping - zgodzili się.
Poniżej orientacyjne odległości między punktami oraz dokładne czasy naszego trekingu (spokojne tempo Eweliny z ciężkim plecakiem, jedynie do katarakt schodziliśmy „na lekko”). Nie wliczając przerw maszerowaliśmy 14 godzin – pierwszego dnia od 11 do 18, następnego od 8 do 19, pokonując łącznie około 33 kilometry.
punkt 1 | wysokość punktu 1 |
punkt 2 |
czas i dystans między punktami 1 i 2 |
|
Qiaotou | 1850 m |
Naxi Family Guesthouse |
2 h |
4 km |
Naxi Family Guesthouse | - |
najwyższy punkt trekingu |
1 h 40 min |
2.5 km |
najwyższy punkt trekingu | 2640 m |
Tea Horse Guesthouse |
1 h |
3 km |
Tea Horse Guesthouse | - |
Halfway Guesthouse |
1 h 30 min |
4 km |
Halfway Guesthouse | 2400 m |
Tina's Guesthouse |
1 h 40 min |
5.5 km |
Tina's Guesthouse | 2070 m |
katarakty (rapids) |
45 min |
1 km |
katarakty (rapids) | 1690 m |
Tina's Guesthouse |
1 h |
1 km |
Tina's Guesthouse | 2070 m |
Walnut Gardens |
30 min |
2 km |
Walnut Gardens | 1950 m |
początek zejścia do promu |
40 min |
2.5 km |
początek zejścia do promu | 1870 m |
nowy prom zimowy |
40 min |
1 km |
nowy prom zimowy | 1610 m |
parking na górze |
50 min |
1 km |
parking na górze | 1900 m |
Daju (1750 m) |
1 h 30 min |
6 km |
W drodze z Daju do Lijiang gorąco polecam zatrzymać się w Yulong Xueshan, czyli u podnóża góry Jade Dragon Snow Mountain (górę widać z drugiej strony podczas trekingu w Wąwozie Skaczącego Tygrysa). Niestety, czasami brakuje mi słów co do błędów występujących w Lonely Planet. Autorka tego regionu zrobiła mnóstwo błędów, w większości opisywanych przez siebie miejsc, według mnie, w ogóle nie była. Tym razem jednak przesadziła, bo schrzaniła nam zapowiadającą się super atrakcję. Mianowice pomyliła nazwy - opisywała Yangping jako kolejkę pod lodowiec. „Mała” pomyłka, bowiem kolejka wjeżdżająca na wysokość 4506 metrów nie nazywa się Yangping. Aby dostać się pod lodowiec, należy w centrum turystycznym Mpression Jaku zakupić bilet za 172 Y, który obejmuje przejazd autobusem w obie strony do dolnej stacji kolejki oraz wjazd i zjazd kolejką linową (na dole wypożyczają nawet maski z tlenem!). Broszury turystyczne są naprawdę imponujące. Gdy już zorientowaliśmy się w pomyłce przewodnika i dotarliśmy do Mpression Jaku, kolejkę zamknięto z powodu silnego wiatru (co podobno popołudniami zdarza się często). Pozostało nam więc oglądać skalistą ośnieżoną smoczą górę Jade z dołu, co zresztą było i tak wspaniałe.
Dzień wcześniej, wierząc przewodnikowi, byliśmy święcie przekonani że jesteśmy właśnie pod wyżej opisywanym lodowcem. W późnych godzinach wieczornych doszliśmy pod kolejkę Yangping. Okazało się, że nie ma tam hotelu, jednak mili pracownicy sklepiku z pamiątkami otworzyli nam poczekalnię kolejki, poczęstowali smażonymi ziemniakami i kukurydzą. Rano zerwaliśmy się, gdy usłyszeliśmy pierwszy autobus z turystami. Pożegnałem się w Eweliną, gdyż chciałem się wspinać na górę, jako że opis w LP wspominał o możliwości wynajęciu koni na górze. Byłem więc pewien, że istnieje tam ścieżka. Myślałem więc, że wybieram się na minimum 5-godzinną wspinaczkę. Oficjalnie podobno wchodzić nie można, jednak po co się pytać? Zakazów nie widziałem - początek ścieżki znajduje się za budynkiem kolejki, jest tam otwarta furtka. Jakie jednak było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem końcową stację kolejki po zaledwie 30 minutach spokojnego marszu (wejdź z lewej strony stacji). Okazało się, że wszedłem na wysokość 3240m, zaledwie 300 metrów wyżej. Tam czekała na mnie Ewelina, która wjechała kolejką (55 Y). Największe jednak zdzierstwo i nabijanie turystów w butelkę jest w używaniu elektrycznych meleksów - niestety Chińczycy jako grupa zachowują się totalnie bezmyślnie, przepłacają i robią bez zastanowienia to, co im się każe. Turyści wykupują cztery bilety na cztery przejazdy meleksami, 10 Y za przejazd. Pierwszy z nich jest zaraz po wyjściu z kolejki linowej, ja przeszedłem koło ogromnej kolejki czekającej na meleksy i szedłem wzdłuż ich trasy - po ośmiu minutach marszu po płaskiej drodze, byłem na przystanku końcowym pojazdu. Jak się później okazało, można również dojść do końcowej stacji meleksów idąc po drewnianych podestach - po wyjściu z końcowej stacji kolejki linowej idź w lewo. Ale żeby za kilometrową trasę pobierać 10 Y, zgroza. Proponuję na znak protestu nie korzystać z meleksowej pseudo atrakcji. Wracając jednak do Yangping - jest to urocze miejsce (jeśli pominąć setki drących się Chińczyków). Piękny widok na polanę (Spruce Meadow), las oraz ośnieżony górski masyw Jade Dragon. Cała pętla na górze zajmuje zaledwie 15 minut spacerku. Polecam również udać się tutaj jak najwcześniej, najlepiej o wschodzie słońca, kiedy to góry mają różowy kolor - cudo! Po zjechaniu w dół kontynuowaliśmy drogę wzdłuż Tour de Melex - ponownie po paru minutach marszu byliśmy przy kolejnej atrakcji - zielonkawe jeziorko oraz piękny kaskadowy wodospadzik. Ludzie robili sobie zdjęcia siedząc na jakach na środku wspomnianego wodospadziku, czy też trzymali na ręku orła, a właściciel odpłatnie robił zdjęcie. W tle oczywiście góry. Wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, iż odkryliśmy, że kaskadowy wodospadzik jest sztuczny, wylany betonem. Cholernie wkurza mnie, że Chińczycy próbują na siłę upiększać przyrodę, która przecież i tak jest piękna. Następnie poszliśmy wzdłuż kolejnej trasy meleksowej, tym razem do punktu zwanego Baishui (Biała woda). Tam znajdują się turkusowe jeziorka (boję się, iż wodę też farbują chemicznie, nie zważając na środowisko), sztuczne wodospadziki z postawionymi kamieniami, mostki i inne pseudo bajery. Pozornie jest to ładne, ale ja nie lubię takiego ingerowania w naturę. Jeśli ktoś ma mało, to jeszcze dalej można dojechać do Yak Meadow, z kolejną kolejką i innym punktem widokowym, tym razem z jeziorkiem odbijającym górskie oblicza. Jednym słowem jest tutaj komercja i masówka, ale w pięknym miejscu.
Lijiang to miasteczko o niepowtarzalnej architekturze. Jakimś cudem nie wyburzono starych domów, co w Chinach jest właściwie rzeczą wyjątkową - większość starych osiedli nie remontuje się, tylko równa z ziemią i buduje nowe betonowe osiedle. Stare miasto Lijiang trafiło więc na listę dziedzictwa kultury UNESCO. Ulicami Starego Miasta można chodzić godzinami, podziwiając wykończenia dachów, drewniane stropy, urocze kafejki, oświetlone kanaliki wijące się wzdłuż brukowanych krętych uliczek oraz przecinające je mostki i kładki. Oczywiście jak to w Chinach bywa, coś kosztem czegoś. Mimo iż zabudowa jest autentyczna, to w mieście brakuje prawdziwego, codziennego życia zwykłych mieszkańców. Praktycznie wszystkie domy służą teraz turyście - pozamieniane są na sklepiki z pamiątkami, kluby, restauracje lub hotele. Do tego wszystkiego dochodzi ogromny tłum turystów, głównie chińskich (na szczęście obowiązuje zakaz ruchu kołowego). Dlatego też nie jest trudno spotkać osoby, którym Lijiang zdecydowanie się nie spodobał. My nastawiliśmy się, iż jest to miejsce turystyczne, ale i tak ładne i z unikalną atmosferą. No i muszę pokłonić się sprzedawcom owych sklepików i restauracji - natarczywość i agresja „zero”. Mogliśmy oglądać pamiątki, przebierać w ciuchach, czytać menu itp. bez najmniejszej presji, nachalności czy zbędnego zachwalania. Dzięki temu kupiliśmy kilka drobiazgów, szczególnie w tych domach położonych nieco dalej od centrum - ceny często były wypisane i były dużo niższe, niż te po targowaniu na głównych bulwarach miasteczka. Po mieście warto przejść się wcześnie rano, jeszcze zanim słońce oświetli ulice - jest pusto, rześko, przyjemnie. Jeśli zapuścimy się w odleglejsze rejony Starówki, to mamy szansę zobaczyć przedstawicielki plemienia Naxi w swoich codziennych tradycyjnych kolorowych strojach. Ciekawostką jest, iż plemię to jako jedyne na świecie, nadal używa pisma hieroglificznego (spora część z 55 mniejszości narodowych mieszkających na terenie Chin nie mówi po chińsku, tylko własnym dialektem).
Tutaj przywitaliśmy Chiński Nowy Rok. W roku 2010 wypadał on na noc pomiędzy 13 i 14 lutym. Kończył się Rok Krowy, zaczynał Rok Tygrysa. Teraz jednak rozumiem, dlaczego studenci cały czas mówili, że w sylwestra będą oglądać w telewizji przedstawienia artystyczne. Bo właściwie na ulicy nic się nie działo, tzn. zabawa w pubach była, ale niewiele huczniejsza niż w zwykłą sobotę. Wyjątkiem były baloniki i napisy po angielsku (jeden pomylony z życzeniami bożonarodzeniowymi). Jeśli chodzi o fajerwerki i petardy, to było je już słychać i widać od dwóch tygodni - w noc sylwestrową z nieco większą intensywnością, o północy nawet było głośnawo. Jednak nie może się to równać do świętowania w stylu europejskim. Większość Chińczyków spędza Nowy Rok z rodziną, przygotowują wspólny posiłek (zwykle pierożki) w zaciszu domowym, nie szaleją po ulicach (stąd problemy z transportem, bo wszyscy podróżują, ale nie ma problemów z noclegami, bo ludzie śpią u krewnych). Poza tym Wiosenny Festiwal (Spring Festiwal, czyli tutejszy Nowy Rok) trwa ponad dwa tygodnie - dzień Nowego Roku to tylko jeden z wielu dni do świętowania. My czekaliśmy na imprezę cały wieczór, ale od godziny 22-23 pomału ulice zaczynały pustoszeć, w klubach wyłączono muzykę o 23:30, a zamykano je chwilę później. W Starym Mieście Lijiang obowiązuje zakaz puszczania fajerwerków (drewniana zabudowa), toteż o godzinie 0:00 "bum" słyszeliśmy tylko z okolicy Nowego Miasta. Szybko tam pobiegliśmy, ale wystrzały powodowały już tylko małe grupki ludzi. Podczas powrotu do Starego Miasta zobaczyliśmy jednak, jak sprzedawcy w frontowych drzwiach sklepików wystawiają ofiary, w postaci owoców i innego pożywienia. Paliły się świeczki, trociczki, a właściciele z rodzinami odprawiali modły.
Poza terenem Starego Miasta popularną atrakcją w Lijiang jest tzw. Park Smoczych Jeziorek (Dragon Pool Park), znajdujący się jakieś 10 minut pieszo od centrum. Wejście jest drogie - 80 Y. Wstęp wolny mają tylko osoby, które wykupiły uprzednio "cegiełkę" na odbudowę miasta Lijiang (po trzęsieniu ziemi z 1996 roku) za 80 Y. Jednak jeśli ominiesz pierwszą bramkę, będziesz kontynuował marsz na północ wzdłuż zachodniego płotu parku, miniesz drugą bramkę, aż dojdziesz do trzeciej bramki, która będzie znajdowała się przy moście po prawej stronie. Pójdziesz jeszcze dalej na północ, do niedalekiego następnego mostku - tam już kas nie ma (około 10 minut drogi od pierwszej bramki). W ten sposób wejdziesz do środka za darmo. Odradzam wspinaczkę na pobliskie wzgórze (Elephant Hill), nam widok z wysoka na rozkopane nowe miasto wcale się nie podobał, a odległa góra Jade Dragon Snow Mountain była przymglona (jeśli nie wybierasz się pod tę górę, opisywaną powyżej, to przy dobrej widoczności może widok będzie ci się podobał). Sam park jest, jak to w Chinach bywa, bardzo sztuczny. To jednak wypływa z różnicy stylów ogrodowych - od dawna tutejsze parki były tylko dla arystokracji i polegały na kompozycji kamieni i wody, a nie w stylu europejskim: zbiorem kwiatów, zieleni i drzew. Takie ustawianie przyrody mi się nie podoba, aczkolwiek jedno ujęcie fotograficzne było nawet ciekawe - widok jeziorka, pagody, mostku 5 łuków i góry Jade Dragon królującej w tle. Widok ten najlepiej oświetlony jest przed południem. Inną atrakcją w centrum Lijiangu to zbudowany specjalnie dla turystów, ogromnym kosztem finansowym, park na wzgórzu zwany Wanggu Lou. Znajduje się tam nowo wybudowana pagoda (oczywiście w środku pan sprzedaje swoje dzieła) oraz trochę zieleni. Nas park rozczarował, nic specjalnego. Mimo, iż wejście jak na Chiny nie jest drogie, bo kosztuje tylko 15 Y, to i tak nie polecam wchodzenia do środka. Podobny widok mamy z knajpki Long Man Inn (2 kondygnacje poniżej wejścia do parku), gdzie przy piwku, mleku z jaka czy też zielonej herbatce (każdy napój po 10-12 Y) możemy sobie w spokoju popatrzeć na dachy Starego Miasta. Najlepsze słońce do fotografii jest między południem a dwiema godzinkami przed zachodem.
Ludzie porównują Dali do Lijiang, ale dla mnie nie ma dwóch zdań - Stare Miasto Dali nie jest już tak interesujące. Ulice są szerokie i prostopadłe (miasto podzielone na bloki, kwadraty), z lekkim nachyleniem, prawie płaskie. Gdybyśmy byli tutaj przed przyjazdem do Lijiang, może by się nam spodobało, ale w odwrotnym przypadku nie czuliśmy potrzeby włóczenia się po uliczkach dłużej, niż kilka godzin. Niestety, okoliczne wioski rybackie też nie zachwyciły, przede wszystkim ludzie nie byli szczególnie otwarci dla turystów. Dali leży nad jeziorem Erhai Hu (około 5 km od Starego Miasta), ale małe zwykłe promy zostały zastąpione dużymi i drogimi statkami wycieczkowymi. Ze zdjęć najbardziej spodobała mi się świątynia Lesser Putuo, leżąca na przeciwległym brzegu na malowniczej wysepce Putuo Dao, koło wioski Wase. Niestety, widząc turystyczną przystań promową zrezygnowałem z zobaczenia tej tłocznej, skomercjalizowanej atrakcji (czy zrobiłem słusznie - nie wiem). Żeby zobaczyć panoramę Dali wraz z jeziorem można wjechać wyciągiem krzesełkowym lub wejść na pobliską górę Zhonghe. Nie skorzystałem z tej okazji, wspięliśmy się kawałek drogi i stwierdziliśmy, że nie warto. Oczywiście prawie każdy turysta trafi do Świątyni Trzech Pagód. No i zgadnijcie co? - wejście drogie, aż 121 Y, studenci 62 Y (w święta normalny 85 Y, studencki 62 Y). Pochodziliśmy więc wokół kompleksu, skąd można widzieć owe świątynie (jeśli nie wchodzisz do środka to lepiej robić zdjęcia rano). Położony za pagodami inny kompleks Chongsheng to zupełna rekonstrukcja - niegdyś wstęp tam był bezpłatny, teraz wchodzić można tylko z biletem na pagody. Najgorsze jednak, iż główna 70-metrowa pagoda wygląda jak nowa, jest zupełnie bez charakteru. Jeśli jedziesz do Dali z południowej strony, zwróć uwagę, iż pobliskie miasto Xiaguan często oznaczane jest jako Dali City. Jednak do starego Dali trzeba jeszcze dojechać blisko 20 km, można to zrobić autobusem nr 8 jadącym z dworca kolejowego.
Kunming jak na chińskie miasto jest w miarę cywilizowany, czysty, zorganizowany. My jednak potraktowaliśmy go przelotowo, zostawiliśmy duże plecaki w hostelowej przechowalni i szybko zmierzaliśmy w kierunku południowym. Naszym celem były bowiem tarasy ryżowe Yuanyang. Najbardziej podobały mi się zdjęcia, gdy tarasy wypełnione były wodą i odbijały słoneczne światło - czyli w okresie od listopada do kwietnia. Inaczej jest w okresie sadzenia ryżu (maj), nie jest już tak fotogenicznie, ale można zobaczyć ludzi pracujących w polu. Również ciekawe widoki są w okresie od maja do sierpnia, gdy jest zielono i żółto, a kiedy wieje wiatr wygląda to jak falujący ocean. Natomiast po zbiorach, czyli od września do października, dominuje złoty kolor. Byliśmy w idealnym czasie, kiedy to tarasy zalane są wodą o różnych odcieniach. Czytaliśmy też relację w książce „Przez Świat” o zupełnym braku komercjalizacji tego miejsca w 2006 roku. Czasy, niestety, zmieniły się i teraz jest to wielkie, ogromne przedsiębiorstwo turystyczne, co jednak nie umniejsza piękna tarasów. Zaczęło się jednak nie najlepiej - na dzień dobry przywitała nas mafia transportowa - dojazd na punkty widokowe dla turystów jest dwukrotnie droższy, niż dla lokalnych. Takiego nierównego traktowania ludzi nie lubię, więc mimo zmierzchu ruszyliśmy pieszo. Do celu na rzekomo najładniejszy wschód słońca mieliśmy 27 km. Próbowaliśmy łapać stopa, ale ceny rzucane, przez i tak jadących tam kierowców, były absurdalne. Po dwóch godzinach marszu dotarliśmy do skrzyżowania, gdzie pobiera się opłaty wstępu - podobno 60 Y od osoby. Z wstępami nie jestem pewien, gdyż bramki nocą były zamknięte i przeszliśmy za darmo. Jednak na punktach widokowych również są budki z napisem "kasy biletowe" i być może podczas ładnej pogody ktoś chodzi i kontroluje ludzi. Słyszałem różne informacje, ale prawdopodobnie płacisz 60 Y za każdy dzień w Duoyishu, osobno 60 Y za Bada oraz 30 Y za Laohuzui. Podobno jest też bilet 10-dniowy (wielu fotografów spędza tutaj przynajmniej tydzień). Po przejściu bramek na skrzyżowaniu był już mniejszy ruch samochodowy, toteż łatwiej łapało się stopa. Podjechaliśmy do Bada za 5 Y, a stamtąd za darmo do Sheng Cun, ostatnie miasteczko przed Duoyishu. Było już po godzinie 22, więc szukaliśmy noclegu - hotel rzucił ofertę 150 Y za noc, więc znaleźliśmy sklepik, którego właścicielka odstąpiła nam jej własny pokój za 50 Y.
Rano obudziliśmy się sporo przed wschodem słońca i dalej szliśmy lekko pod górę do Duoyishu. Po 50 minutach osiągnęliśmy cel, mijani po drodze przez dziesiątki samochodów. Cóż z tego, że na wschód słońca (godzina około 7:40 w lutym) dotarliśmy na czas - gęsta mgła nie odsłoniła nawet najbliższych tarasów. Kiedy po godzinie większość zrezygnowanych turystów opuściła punkty widokowe, widoczność spadła do niecałych 100 metrów. Trochę podłamani, w dodatku bardzo zmarznięci, szukaliśmy jakiegoś hostelu, aby się zagrzać. Pierwszy raz w tej podróży byliśmy bez naszego głównego bagażu, ale nie przypuszczałem, że w Yuanyang będzie aż tak chłodno, przecież stąd jest zaledwie parę godzin jazdy do granicy z Wietnamem. Tarasy zbudowane są jednak na wysokości bliskiej 2000 metrów, do tego zimny wiatr i wilgotna mgła spowodowała, że od razu żałowałem zostawionych w Kunmingu ciepłych spodni, kurtki przeciwdeszczowej oraz butów trekingowych. Przewiało nas, zmoczyło, a nasze sandały były głównym tematem mijających nas Chińczyków. W dolnej wiosce znaleźliśmy ukryty wśród budynków, popularny wśród plecakowiczów Sunny Lodge, gdzie za skromne śniadanie żądano 20 Y. Wzięliśmy samą herbatę, za którą nie skasowano nas w ogóle. Po dwóch cieplejszych godzinach sytuacja mgielna wcale się nie poprawiła. Postanowiliśmy kontynuować plan i maszerować do tarasów w Laohuzui, gdzie podobno warto być o zachodzie slońca. Jednak pogoda była na tyle beznadziejna, że chwilę później weszliśmy do hotelu - dalszy marsz nie miał sensu. Hotel był już prawie wykończony w budowie, ale nie było w nim innych turystów. Po targowaniu dostaliśmy pokój (60 Y, a miska zupy z makaronem za 5 Y), gdzie rzeczywiście nie było co robić. Jednak po paru godzinach za oknem zaczęło się przejaśniać, wyszedłem na taras - moim oczom ukazał się przepiękny widok. Setki nieregularnych poletek ryżowych układały się warstwowo jeden na drugim na całym zboczu, i na następnym, i jeszcze dalej, wypełniały każdą wolną przestrzeń przyziemnego krajobrazu. Wodne refleksy tarasów widziane z góry myliły wzrok, gubiłem się gdzie jest niebo, a gdzie woda. Wróciłem do pokoju, chwyciłem aparat i wybiegłem z powrotem zrobić zdjęcia. Potem szybko pobiegłem kilkaset metrów dalej na punkty widokowe. Kiedy jednak tam dotarłem, mgła-chmura na nowo zakryła widoki. Wróciłem do hotelu, niby zadowolony, ale czegoś jeszcze brakowało. Dokładnie taka sama sytuacja powtórzyła się jakąś godzinę później. Czasami jednak warto być upartym i kiedy przejaśniło się po raz trzeci, znowu wybiegłem z hotelu. I tym razem, jak już dochodziłem do punktu widokowego, mgła-chmura zalała krajobraz gęstym mlekiem. Było to na godzinę przed zachodem słońca, więc wiedziałem, że to ostatnia szansa. Czekałem na cud. Cud przyszedł wraz ze zmianą ciśnienia atmosferycznego i mgła-chmura zaczęła opadać, właściwie rozłamała się tak, że chmura była zarówno nad, jak i pod nami. To jednak wystarczyło, aby znowu zobaczyć te niemal artystyczne ludzkie dzieło. Mimo bardzo słabo przebijającego słońca, widok był przepiękny. Z coraz to na przemian podnoszącej się i opadającej chmury zaczęły wynurzać się pojedyncze drzewa, domki, aż w końcu całe tarasy. Profesjonalni fotografowie rozgrzewali atmosferę okrzykami radości, oni cierpliwie tutaj czekali na moment opadającej mgły. Towarzyszyły nam okrzyki radości, gwizdy, śpiewy. Tłumów nie było, więc znalazłem swoje miejsce do ustawienia aparatu. Próbowałem uchwycić to piękno na wiele sposobów, eksperymentując z naświetleniem, filtrami i kadrami. Po dwudziestu minutach przedstawienie się skończyło. Jednak był to moment, na który warto było czekać - mgiełka tylko dodała pikanterii całemu spektaklowi. Wróciłem do pokoju i oglądnąłem zdjęcia. Nieraz oglądając jakieś wystawy fotograficzne wkurzam się bardzo, że niektóre zdjęcia są bardzo nie naturalne, podciągnięte w photoshopie dużo daleko poza granicę przyzwoitości. Tym razem oglądnąłem swoje zdjęcia zawierające unoszącą się wioskę we mgle - wyglądała jak rysunek, jak namalowany na płótnie obraz. Nie uwierzyłbym, gdyby ktoś mi powiedział, że to jest naturalne zdjęcie. Do dyspozycji mieliśmy kolejny dzień, ale tym razem mgła nie odsłoniła ani kawałka widoków (gdyby wyszło słońce, zostalibyśmy jeszcze dzień dłużej, jednak rokowania pogodowe były fatalne). Zeszliśmy do Bada (1.5 h), próbowaliśmy jakiś pozytywnych relacji z miejscowymi, ale im nawet odpowiedzieć na uśmiech i skinięcie głowy przychodziło z trudem. Kiedy popołudniu straciliśmy już nadzieję na poprawę pogody, złapaliśmy minibus kończąc naszą wycieczkę po tarasach ryżowych. Yuanyang - miejsce godne wszelkich pozytywnych rekomendacji (dotyczące widoków, nie ludzi).
Nasz teoretyczny 3-dniowy plan przy idealnej pogodzie wyglądał następująco - rano wyjazd z Kunming (lub poprzedniego dnia nocnym autobusem) i dostanie się do Bada na zachód słońca. Po serii zdjęć 1.5 godzinny spacerek do Duoyishu, gdzie podobno jest najlepszy wschód słońca. Następnego dnia po sesji fotograficznej przejście piesze z powrotem do skrzyżowania z kasami biletowymi, po drodze oglądając wioski i pola ryżowe (jest też kilka odbić na punkty widokowe). Z krzyżówki złapanie stopa/minibus do Laohuzui, które reklamuje się jako najlepsze miejsce na zachód słońca. Rano powrót, po drodze zobaczenie tarasów w Qingkou. W Xinjie (Yuanyung) zakupienie biletu na ostatni autobus do Kunming (godz. 18, ewentualnie do Gejiu, skąd autobusy do Kunming odjeżdżają do godziny 20) i jeśli czasu wystarczy, oglądnięcie odległych o 4 km tarasów ryżowych w Longshuba. Wg lokalnej mapki dystanse z Yuanyang (Xinjie) wynoszą: do skrzyżowania z kasami 10 km, do Bada 17 km, do Duoyishu 24 km, do Laohuzui 18 km, do Qingkou 6 km, do Longshuba 5 km. Nie daj się zdezorientować mapką w Lonely Planet - autorka znowu popisała się i pomyliła północ z południem.
Guizhou
Pojechaliśmy do wioski Kaili z dwóch powodów. Pierwszy z nich to zaproszenie przez gospodarza couchsurfingu, dziewczyna wydawała się być naprawdę miła. Miały to być nasze "tylne drzwi" do kontaktów z mniejszościami narodowymi zamieszkującymi te tereny. Niestety z Chinką minęliśmy się. Drugi nasz powód to zdjęcie w Lonely Planet - tradycyjna drewniana wioska prezentowała się naprawdę ciekawie. Jednak pisarka znowu dała plamę - opisane zdjęcie na pewno nie zostało wykonane w Kaili, tylko w którejś z okolicznych wiosek. Gdybyśmy to wiedzieli, to pojechalibyśmy tam od razu, gdyż Kaili to betonowe miasteczko, typowa chińska szpetota (chociaż wieczorem atmosfera na miejskim deptaku była miła). Zanim jednak odkryliśmy, że to nie Kaili jest naszym celem, minęło trochę czasu. Znaleźliśmy więc hotel i szukaliśmy informacji. Zdecydowaliśmy się zrobić jednodniowy wypad do niedalekiej wioski Langde. Był to strzał w dziewiątkę (w dziesiątkę byłby gdybyśmy zostali tam na noc). Typowa wioska zbudowana na zboczu z gęstą drewnianą zabudową, z kamiennymi krętymi wąskimi uliczkami. Taki Lijiang bez tłumów. Właściwie bez turystów, przez cały dzień spotkaliśmy tylko dwóch chińskich podróżników. Wioska jest położona w malowniczym wąwozie, wśród malowniczych poletek uprawianych przez miejscowych. Była to ucieczka od głośnych i zaludnionych Chin - tam panował spokój, cisza, czuć było prawdziwą, nie betonową, wieś. Najlepsze jednak ze wszystkiego okazały się kontakty z wieśniakami - bardzo przyjazne nastawienie, ludzie nawet pierwsi nas pozdrawiali (cóż za odmiana po Yuanyang). Co prawda dwie panie podeszły z koszykiem haftowanych pamiątek, ale były bardzo nieśmiałe i szybko zorientowały się, że kupcami to raczej nie jesteśmy. Od razu dały nam spokój, ale nadal były miłe i uśmiechnięte (zakupiliśmy więc prowiant w ich malutkim sklepiku). Wioskę tę zamieszkują reprezentanci mniejszości narodowej Miao. Kobiety noszą haftowane nakrycia głowy, które przedstawiają ich status społeczny i stan cywilny (chociaż sporo z nich miało na głowie różowe, masowo produkowane chińskie ręczniki!). Podobało nam się tam bardzo, żałowaliśmy, że nie wzięliśmy plecaków i nie zostaliśmy na noc. Właściwie gdybym wiedział jak to wszystko wygląda, to następnym razem zrobiłbym następująco: w Kaili jest sens zostać tylko wieczorem, gdzie na ulicznych straganach serwuje się smakołyki (nasze odkrycie to placki ziemniaczane), a nawet można pograć w ping-ponga na stołach rozłożonych na ulicy. Rano z całym dobytkiem pojechałbym do Langde (nie przejmuj się mapką w LP, wioski są tam zupełnie źle oznaczone). Stąd można zrobić sobie 15 kilometrowy spacer, z początku w górę małej rzeczki (my z braku czasu poszliśmy tylko kawałek). Po drodze mijać się będzie kolejne wioski, mam nadzieję, że zamieszkane przez równie otwartych ludzi. Idąc tą drogą nie musimy nią wracać, gdyż zatacza ona koło i dochodzi znowu do głównej drogi Kaili - Leishan, bardzo blisko tej drugiej miejscowości. Stąd złapalibyśmy transport dalej na południe, gdyż zmierzaliśmy do prowincji Guangxi.
Guangxi
W okolice Longsheng pojechaliśmy by zobaczyć tarasy Smoczego Grzbietu (Dragon's Backbone lub Longji Titian). Muszę przyznać, że pomimo, iż nie są one tak fotogeniczne jak te z Yuanyang (prowincja Yunnan - opis powyżej), to wciąż są imponujące. Po prostu są inne. Minusem był na pewno fakt, że tarasy nie zawierały jeszcze wody (wypełniane są na wiosnę). Spora część tarasów jest uprawiana pod ryż, ale nie wszystkie - toteż można zobaczyć trawę, rzepak, sałatę i inne warzywa (w Yuanyang jest praktycznie tylko ryż). To pomieszanie przeznaczenia tarasów sprawia, iż brak spójności traci trochę na efektowności wizualnej. Chociaż nie zawsze, bo często uprawia się nie tylko zbocza, ale także pagórki w kształcie stożków, a wtedy zielone czubki tych wzniesień wyglądają bajkowo. Ryż rośnie właściwie tylko na zboczach i na nisko położonych płaskich skrawkach ziemi, gdyż wtedy można pokierować opadające strumienie prosto na tarasy, w przypadku stożkowatych wzniesień, ręczne nawadnianie byłoby zbyt pracochłonne. Jednak te uprawne tarasy mają jedną wielką przewagę nad niezwykle fotogenicznymi tarasami ryżowymi w Yuanyang - tutaj znajdują się piesze ścieżki do długich i przyjemnych spacerów. Chodząc tymi wąskimi kamiennymi dróżkami błądzimy pośród setek tarasów, jesteśmy sam na sam z naturą i tymi wytworami ludzkiej tytanicznej pracy. Ujął bym to tak - najpierw proponuję przyjechać do tarasów Smoczego Grzbietu, pochodzić sobie po cichutkiej okolicy podziwiając pola i wioski, a następnie udać się do Yuanyang, wyjść 150 metrów od parkingu (piesze wycieczki są i tak tylko wzdłuż ruchliwej drogi), narobić zdjęć i wyjechać zanim agresywni ludzie i mafia transportowa zniechęcą cię do siebie. Również w tych pierwszych jest o wiele cieplej (wysokość około 1000m, a w Yuanyang 2000m npm).
Tarasy uprawne Smoczego Grzbietu zasługują na swoją dumną nazwę - budować je zaczęto już w XIII wieku i na przestrzeni stuleci rozrosły się do ogromnych rozmiarów. Obecnie zajmują powierzchnię ponad 70 kilometrów kwadratowych. Zbudowane są kondygnacyjnie, rozpięte na wysokości pomiędzy 400m a 1200m npm. Wystarczy sobie wyobrazić 800 metrów stromego zbocza pokrojonego w równoległe paski tarasów - wygląda to nieziemsko. Do większości wiosek w okolicy możesz podjechać minibusem, ale te oczywiście nie są najtańsze. My po dwóch dniach spędzonych w autobusach postanowiliśmy zrobić sobie treking (na lekko, bagaże zostały w hotelu).
Dzień 1 - 7h marszu, od 8 do 18, 26 km
Zaczęliśmy w miasteczku Heping (300m), weszliśmy w lewo pod górę na ścieżkę zaczynającą się przed głównym nowym mostem (idąc w kierunku Guilin). Maszerowaliśmy tym bitym traktem dla samochodów (ruch bardzo mały), pomału zdobywając wysokość wijącymi się serpentynami. Na jedynym rozstaju dróg wzięliśmy prawą odnogę. Po 2 godzinach marszu zostaliśmy zaskoczeni i aż zaniemówiłem z wrażenia - postawiono tu starą kanciapę, która obecnie służy jako kasa biletowa (nie zaznaczona na żadnej mapce). Dziadek wyleciał za nami i krzyczał o pieniądze - nie mieliśmy wyjścia, tym razem nie udało się ominąć bramek wstępu. Jednak ku naszemu zdziwieniu ceny biletów nie były wygórowane - 50 Y to cena przyzwoita. Stąd było już tylko 15 minut drogi do wioski Longji old Zhuang, gdzie zjedliśmy śniadanie. Wioski w swoim stylu przypominają te z okolic Kaili, a zamieszkane są przez mniejszości narodowe, głównie przez Zhuang i Yao. Tych pierwszych jest w Chinach aż 16 milionów, to najliczniejsza ludność etniczna po plemieniu Han, których jest około miliarda. Praktycznie wszystkie wioski w okolicy są całe zbudowane z drewna, gęsto zabudowane i wspaniale wkomponowane w krajobraz. Spacerując po nich wąskimi uliczkami czuje się "smak prawdziwej wsi". Następnie w 50 minut doszliśmy do wioski Ping'An, nad którą umieszczono punkt widokowy nr 2 (Seven Stars Accompanying the Moon), zaledwie parę minut pieszo do góry. Jest to ciekawy widok stożkowatych pagórków, wyglądających jakby ktoś poukładał plasterki owoców jeden na drugim, każdy następny trochę mniejszy od poprzedniego (najgorsze zdjęcia w godzinach południwych, jako że platforma jest na północ od tarasów). Stąd możemy trawersować zbocze do punktu widokowego nr 1 (Nine Dragons and Five Tigers), ale ciekawsza widokowo jest najniższa droga przez wioskę Ping'An (45 min). Z punktu nr 1 widać całą dolinę z malowniczymi tarasami wraz z wioską Ping'An. Tarasy leżące na wschód od wioski Zhonghu zwane są Ping'An, a te leżące na zachód Jin Keng. Szliśmy więc do wioski Zhonghu (1h 15min) – las to granica pomiędzy dwoma dużymi grupami tarasowych zboczy. Po drodze zaczynają się ciekawe stare groby, które wkomponowane są w tarasy. Tutaj nie kopie się dołu, tylko wsuwa ciało nieboszczyka wewnątrz tarasowego zbocza - mieliśmy okazję mijać taki pogrzeb. Później za wioską Zhonghu szliśmy przez kolejne 1h 15 minut znowu w ciszy, sami pośród lasów i tarasów - żadnych turystów, toteż mogliśmy w spokoju przypatrywać się pracy wieśniaków, aż dotarliśmy do wioski Tian Tou. Jeszcze tylko poszliśmy na zachód słońca na punkt widokowy nr 2 (High Ledder To the Heaven), około 10-15 minut drogi, w zależności z której części wioski. Widok na tarasy Jin Keng był ok, potem wróciliśmy do wioski i szukaliśmy hotelu z widokiem i przyjazną obsługą. Hoteli z widokami na tarasy jest mnóstwo, ale ludzie są trochę natarczywi.
Dzień 2 -2 h 15' marszu, od 9:30 do 13, 8 km
Poranny wschód słońca ze wspaniałym widokiem to dobry początek urodzinowego dnia Eweliny. Z wioski Tian Tou było zaledwie 30 minut marszu do najwyższego punktu trekingu na Smoczych Tarasach - zwanym punktem widokowym nr 1 (Music from Paradise, 1180m). Tutaj poranne słońce może jest warte zobaczenia, kiedy tarasy zalane są wodą i odbijają promienie wschodzącego słońca. W przeciwnym przypadku słońce bardziej przeszkadza w widoku, aniżeli pomaga. Stąd prowadzi droga do punktu widokowego nr 3 (Golden Buddha Top, 1 h, lepiej wziąć ścieżkę trawersującą, a nie tą idącą do góry), który chyba jako jedyny jest idealny o wschodzie. Nam ten widok podobał się najbardziej, ale to może wskutek lepszej przejrzystości powietrza, albo też bocznego słońca. Jednakże wszystkie wcześniej wymienione punkty warte są odwiedzin, bo wrażenia wiele zależą od pogody, pory dnia itp. Z ostatniego punktu widokowego było już tylko około 45 minut zejścia (są różne drogi) do wioski Da Zhai (800m npm), która ma już połączenie autobusowe. Nam jednak zaśpiewano zbyt wysoką cenę, więc przez dwie godzinki maszerowaliśmy w dół asfaltem. Chcieliśmy dojść do wioski Huangluo Yao, która słynie z wpisu do Księgi Rekordów Guinessa, jako jedyna wioska na ziemi zamieszkiwana tylko przez długowłose niewiasty, nigdy nie obcinające swoich włosów (mieszkają tam też mężczyźni rzecz jasna). My jednak przedstawicielki plemienia Yao widywaliśmy już wcześniej po drodze. Mieliśmy nawet szczęście widzieć kobietę myjącą w rzece swe włosy dwumetrowej długości. Zanim doszliśmy do wioski złapaliśmy kolejny autobus (za lokalną stawkę), więc Huangluo widzieliśmy zza szyby pojazdu - nawet dobrze, bo komercja już trochę zniszczyła to miejsce - kobieta rozpuści włosy i pozwoli się sfotografować tylko za odpowiednią cenę.
Yangshuo - mekka obieżyświatów. Z pewnością warto tu zawitać, bo wapienne wzgórza nadają temu miejscu unikalny charakter. Miejsce to jest skomercjalizowane i spora część atrakcji jest naciągana lub niewarta swojej ceny, ale mimo to urok okolic Yangshuo jest niesamowity. Samo miasteczko, mimo iż kapitalnie wciśnięte pomiędzy rzekę a wapienne pagórki, poza częścią turystyczną straszy betonowymi budynkami, tak jak całe zurbanizowane Chiny.
Pierwszą atrakcją na którą daliśmy się namówić był pokaz światło i dźwięk "Impression Liu Sanjie". To występujących na łódkach i podestach około 500-600 artystów. Bilety są niestety bardzo drogie - najlepsze miejsca kosztują prawie 700 Y, następne około 350 Y, a najgorsze 198 Y. To są ceny wyjściowe, pewnie coś da się „zbić”. Znaleźliśmy agencję, która wpuszczała na spektakl bocznymi drzwiami, z drugiego boku widowiska. Sam dojazd był bardzo ciekawy, gdyż jechaliśmy minibusem przez ciemne boczne uliczki, gdzie wieśniacy zorganizowali sobie bramki, podesty i krzesełka. Siedzieliśmy więc po drugiej stronie rzeki co widownia, oglądając artystów z nieco większej odległości i z boku. Nasza widownia była mała, takich jak my było tylko sześciu, ale kierowcy którzy nas tu przywieźli gadali jak najęci, przez co nie byliśmy w stanie wczuć się w atmosferę. Muzykę było słychać, ale nie wystarczająco głośno. Z pewnością przeżycie oglądania z boku (50 Y) nie jest takie same jakbyśmy siedzieli na widowni, ale nie sądzę, aby było ono warte nawet tych 198 Y. Były co prawda ładne momenty, kiedy to aktorzy machali czerwonymi płótnami, czy też ciekawie świecili w ciemnościach, ale ogólnie połączenie muzyki (w większości chińskie śpiewy, dla mnie przypominające piszczenie) z układami artystycznymi nie były dobre. Polecam tylko fanom tego typu pokazów.
Bardzo popularną aktywnością w okolicy Yangshuo jest przejażdżka rowerowa. Wypożyczalni jest pełno, rower miejski kosztuje 10 Y, a górski 20 Y dziennie. My wolimy piesze wędrówki. By dojechać rowerem na miejsce startu szlaku, trzeba najpierw pokonać spory dystans po niebezpiecznej, ruchliwej, napchanej spalinami, asfaltowej drodze. Dojechaliśmy więc autobusem do miasteczka Baisha, a stąd w ciągu 25 minut doszliśmy do mostu Smoka (Dragon Bridge). Stąd po obu stronach rzeki Yulong możemy kierować się w stronę południowo-wschodnią. Jest to teren piękny, wprost idealny do spokojnej pieszej wędrówki. Wybraliśmy stronę zachodnią rzeki i był to chyba dobry wybór, gdyż po przeciwnej stronie widzieliśmy jeżdżące od czasu do czasu samochody. Po naszej stronie ścieżka była prawie nie uczęszczana, a do tego byliśmy bez rowerów, więc mogliśmy wchodzić na małe dróżki pomiędzy uprawnymi poletkami. Dzięki temu byliśmy też bliżej rzeki, a dalej od ceglano-betonowych wiosek. Jedynie pogoda nam nie dopisywała, błękitnego nieba się nie spodziewaliśmy (tak jak w całych Chinach położonych poniżej 2000m wysokości), ale przejrzystość była wręcz tragiczna. Mimo braku jakichkolwiek kolorów, w zachwyt wprawił nas zarys wapiennych wzgórz. Do tego spokój i cisza. Pierwsza połowa spaceru do Moon Hill prowadzi szeroką równiną, ale czym dłużej idziemy, tym pagórki coraz bardziej się zagęszczają. Jesteśmy wśród nich, wyraźniej widać ich cudowne kształty i biało-zielone kolory (od wapiennych skał i roślinnego poszycia). Spacer z Dragon Bridge do Moon Hill zajął nam 3.5 godziny (14 km), ale na skutek nie najlepszej pogody nie mieliśmy dużo przerw odpoczynkowo-fotograficznych. Charakterystyczne wzgórze Moon Hill (Yueliang Shan, skała z otworem w środku, podobno przypominającą księżyc) wygląda ok, ale nie dałbym 15 Y za podejście pod skalny łuk (ponad 1200 schodów do góry). Również po drodze reklamowane jest wielkie drzewo Banyan, ale widząc je na fotografiach, odpuściliśmy sobie tą kolejną półatrakcję.
Po rzece Yulong oferowane są spływy bambusową tratwą. Spływ można zrobić na różnych odcinakach pomiędzy Dragon Bridge i główną drogą asfaltową pomiędzy Yangshuo i Moon Hill. Przewagą tych tratw w porównaniu do tych na rzece Li (opis poniżej), jest fakt, iż tratwy te rzeczywiście są bambusowe (a nie z tworzywa PCV) oraz nie posiadają silników motorowych - odpychane są przez właściciela od dna rzeki długim kijem bambusowym. Tutaj możemy spływać tylko z biegiem rzeki Yulong, gdyż na niej znajduje się kilka betonowych progów, wioślarze więc nie popłyną pod prąd. Ostateczną oferowaną ceną było 100 Y za dwie osoby za około 30-40 minut spływu do kolejnej przystani bambusowych tratw (jest kilka takich punktów dokąd dojeżdżają turyści). Trudno mi powiedzieć, który spływ jest lepszy? - prawdziwy bambus i cisza na rzece Yulong, czy głośny silnikowy plastik, ale za to w jeszcze piękniejszej scenerii rzeki Li (opis poniżej; w obu przypadkach na tratwę można zabrać rower).
Nieopodal Moon Hill znajduje się kasa biletowa do "Wodnej Jaskini" (Water Cave, Shui Yan). Jak głoszą reklamy na folderach w okolicy jest wiele "fałszywych" jaskiń, a tylko ta jedyna jest tą "prawdziwą". Agencje rekomendują zagranicznym turystom szczególnie tę jaskinię, gdyż jak powiadają, tutaj nie ma żadnego stalaktytu, ani żadnej formacji skalnej wykutej przez człowieka, nie ma też kolorowych, błyszczących i migotających "upiększeń", w których kochają się Chińczycy. Prawdą okazało się, iż bilet kupiony przez agencję jest dużo tańszy niż kupiony na miejscu - oficjalna cena przy kasach wynosi 120 Y, utargowany przez poznanych turystów do 110 Y. Agencje w Yuangshuo sprzedają bilety za 80 Y (twardo utargowany przez nas do 60 Y). W cenie biletu jest minibus, który zawozi cię z kas biletowych do i z jaskini (2x 5 km), przepłynięcie łódką, przewodnik oraz kąpiele w trzech miejscach. Na początek przewodnik zaoferuje ci skorzystanie z przechowalni bagażu (5 Y), ale nie ma takiej potrzeby. Potem łódką wpływa się do środka jaskini o niskim stropie. Wewnątrz komnaty osiągają wysokość do 50 metrów. Trzeba przyznać, że jaskinia jest ładna, o ciekawych strukturach stalaktytów, stalagmitów i różnych formacjach skalnych, ciekawie przedstawianych przez przewodnika. Jedynym oświetleniem są białe żarówki. Po ponad 20 minutowym marszu w głąb jaskini doszliśmy do podziemnego basenu. Jednak temperatura wody nie za bardzo zachęcała do kąpieli - zmarznięty wyszedłem bardzo szybko. Wróciliśmy się do błotnych kąpieli - jest to obetonowany zbiornik, w którym można popluskać się i wysmarować błotem (również niezbyt ciepłym), a siedzący obok panowie oferują ci profesjonalne zdjęcie, które od razu oglądają na komputerowym monitorze i drukują. Zdjęcia można jednak zrobić sobie samemu, bez żadnych opłat. Stamtąd spieszyliśmy się do gorących źródeł - tam temperatura 40°C była o wiele przyjemniejsza. Plecaczki zostawiliśmy z przewodnikiem i wyłożyliśmy się w przygotowanych kamiennych wanienkach (gdzieniegdzie wypełnionych betonem, wszystko dla wygody klienta). Maksymalny czas przesiadywania w basenikach wynosi 30 minut. I była to rozkosz, ciężko było wracać. Dwie godziny spędzone w jaskini były nawet ciekawe, ale w tej chwili jestem już przewrażliwiony na punkcie chińskiego ingerowania w naturę w celu komercjalizacji miejsca turystycznego. Zastanawiam się, czy owe błoto jest naturalne, czy też przywieźli trochę piasku, aby zrobić atrakcję. Podobnie z gorącą wodą - nie mogliśmy wchodzić na samą górę baseników - teraz myślę, czy nie chcieli, abym nie zobaczył, że woda jest podgrzewana. Może mam już jakąś obsesję, ale Chińczycy są w stanie zrobić wszystko, abyś tylko przyjechał do ich jaskini - sama grota brzmi niezbyt atrakcyjnie. Z wielką trwogą jechałem więc na następną atrakcję tego wieczoru.
Oglądałem kiedyś film dokumentalny BBC, pokazujący połów ryb przy wykorzystaniu wytrenowanych kormoranów. Wyglądało to niesamowicie pięknie. Fascynuje mnie autentyczna współpraca człowieka ze zwierzętami, mająca na celu wytrenowanie zwierząt do polowania na inne ruchliwe ofiary. Okazało się, że film był kręcony właśnie w tej okolicy. Jednak spodziewałem się, że tutejszy pokaz będzie sztuczny, dla turystów. Kiedy zaszło słońce, wsiedliśmy na pseudobambusową tratwę (PCV), maksymalnie sześciu ludzi na pokładzie, odpaliliśmy silnik spalinowy i wypłynęliśmy na środek rzeki Li, prawie że w centrum miasteczka Yangshuo. Tam czekał już stary rybak, a zobaczywszy nas odpalił silnik i włączył wielką żarówę na swojej malutkiej tratwie. Zapowiadało się na kolejną turystyczną pułapkę. Na tratwie dziadka siedziało już sześć kormoranów. Dziadek trzymał w ręku bambusowy kij, którym normalnie odpychał łódź od dna, aby nadać jej szybszego pędu. Teraz jednak kij wędrował po łbach biednych ptaków, którym widocznie nie chciało się wskakiwać do zimnej wody. Nie miały jednak wyjścia. W końcu zaczęły płynąć obok nas, przed tratwą dziadka, tuż pod zawieszoną żarówą. Chwilę później rozpoczął się "show" i ptaki zaczęły nurkować. W przejrzystej, płytkiej rzece, widzieliśmy jak ptaki nurkują i gonią ryby, chwytając je w dziób. Nie mogły ich jednak połknąć, gdyż gardła miały zaciśnięte nitką. Niektóre sprytne kormorany po połowach wskakiwały na naszą tratwę, gdzie kij właściciela już ich tak często nie dosięgał. Płynęliśmy obok rybaka podziwiając pokaz nurkujących kormoranów. Ptaki wypływały, nabierały powietrza i ponownie zanurzały się na dalsze łowy. Było to piękne. Po około 20 minutach przybiliśmy do brzegu, a dziadek łapał kormorany i wyciągał im ryby już prawie z przełyku. Niestety, nie był to wielki połów, rybek było tylko kilka. Na koniec, po ściągnięciu sznurka z szyi kormoranów, ptaki dostały nagrodę w postaci ryb - aby nie straciły motywacji. Podobno w centrum Yangshuo nie ma już po prostu dużo ryb, a jest to miejsce wygodne dla agencji, aby doprowadzać turystów - pieszy transport to tańsza cena wycieczki. Ptaki po zejściu na ląd rozkładały skrzydła w celu wysuszenia ich na wietrze, a dziadek wkładał je nam na ramię. Za zdjęcia nie żądał pieniędzy, ale oczekiwał napiwku. Pożegnaliśmy się z rybakiem, a nasz sternik próbował dodatkowo zarobić zawożąc nas w pobliże pokazu "światło i dźwięk", na którym byliśmy jednak dzień wcześniej. Potem wracaliśmy do portu i zobaczyłem naszego rybaka, jak sam, bez żadnych turystów, płynął dalej i kontynuował połowy z kormoranami. Odetchnąłem z ulgą, bo to świadczyło, iż nie był to sztuczny pokaz dla turystów, ale prawdziwe autentyczne połowy. Dla mnie to ważne, bo rozważałem nawet zrezygnowanie z tej atrakcji, aby po prostu nie męczono tych zwierząt na potrzeby turystyki. Jeśli jednak pomagają dziadkowi zebrać pożywienie, to cała sprawa nabiera innego wymiaru. Czy ptakom jest tam dobrze? - nie wiem. Nie są przywiązane, ale chyba zdają sobie sprawę, że na wolności z przewiązaną szyją długo by nie pożyły. Jednak kiedy dziadek ściągał im z szyi pętlę, nie rzucały się do ucieczki.
Kolejny dzień przyniósł poprawę pogody. Ciepło było tak samo (ponad 20°C), niebo było dalekie od błękitu, ale najważniejsze, że w końcu poprawiła się przejrzystość. Pojechaliśmy autobusem do Yangdi, skąd rozpoczęliśmy spacer na południe, wzdłuż rzeki Li. Muszę przyznać, że jest to hit okolicy. Ten blisko 20 kilometrowy szlak prowadzi pośród cudownych widoków. Oficjalnie trasa zakłada trzykrotne przeprawy przez rzekę. Jednak mapki zrobione są tak, aby dać jakiś dochód miejscowym, którzy często trudnią się usługami przewoźników tratwą bambusową (PCV). Na szlak nie ma oficjalnego biletu wstępu, nie mam więc nic przeciwko temu, by dać zarobić miejscowym, dopóki cena jedno-minutowej przeprawy na drugi brzeg jest w miarę adekwatna. Dawaliśmy maksymalnie 10 Y od dwóch osób. Jednak pierwsze dwie przeprawy tak naprawdę nie są niezbędne. Można śmiało rozpocząć marsz po tej samej stronie, po której wysadzi cię autobus w Yangdi, tylko że trzeba zakręt rzeki przebyć idąc jej dłuższym, zewnętrznym łukiem. Marsz w takim miejscu to i tak przyjemność, a widoki z obu stron były równie rewelacyjne. Możesz jednak przeprawić się na drugą stronę, a po 40 minutach marszu wracać z powrotem na zachodni brzeg, skąd będą później ładniejsze widoki. Staraliśmy się wspomagać miejscowych, chociaż tymi dwoma pierwszymi przeprawami czuliśmy się trochę nabici w butelkę. Kupowaliśmy od starszych wieśniaczek pyszne słodkie pomarańcze, a w malutkich przydrożnych knajpkach zajadaliśmy się makaronem. Miejscowi zwykle, zanim jeszcze powiedzieli "dzień dobry", mówili "bamboo" oferując spływ. Jednak kiedy dawaliśmy im do zrozumienia, że jesteśmy na pieszej wędrówce, uśmiechali się i serdecznie pozdrawiali.
Po blisko trzech godzinach doszliśmy do trzeciej przeprawy - tym razem kursował tutaj większy, samochodowy prom. Tutaj popełniłem jednak błąd - na mapie miałem oznaczony jeden punkt widokowy, który był właśnie po zachodniej stronie rzeki, tam gdzie się obecnie znajdowałem. Dopytałem też lokalnych, którzy to potwierdzili. Był jednak mały problem - nie było widać dalszego szlaku, a pionowa skała spadała prosto do rzeki. Wyglądało jednak, że istnieje leśna przecinka powyżej skały. No i się wpakowaliśmy - przez ponad godzinę przedzieraliśmy się przez krzakory najeżone kolcami. Dżungla bambusów, kamieni, liści, kolczastych pnączy itp. zniechęciła nas kompletnie. Zawsze muszę "przekombinować". Kiedy w końcu przeszliśmy ponad skałą, z ulgą wymoczyliśmy zakrwawione kończyny. Poszliśmy dalej w poszukiwaniu punktu widokowego, zilustrowanego na banknocie 20 juanów. Następną przeszkodą było stado krów, a raczej jakichś bawoło podobnych stworzeń - były byczki i cielaki, więc trochę niepewnie się czuliśmy. Ostatecznie przeszliśmy przez stado, ale nie doszliśmy daleko – kilkaset metrów dalej zatrzymał nas cypel rzecznego półwyspu. Powrót przez chaszcze nie wchodził w rachubę, a na obchodzenie dopływu i kombinowanie z nowymi przeszkodami nie mieliśmy już sił i ochoty. Pozostał tratwostop. Pierwszych dwóch właścicieli nie zgodziło się na nasze 20 Y (od dwóch osób) za podwiezienie do wioski Xianping. W końcu jedni turyści nas wzięli, oni i tak już opłacili spływ, a nasza dycha od osoby tylko zasiliła konto i tak tam płynącego sternika. I tutaj muszę przyznać, że widok z rzeki jest rewelacyjny. Fajnie się maszeruje brzegiem, ale spływ rzeką jest zdecydowanie wart odbycia. Na początku drogi w Yangdi oferowano nam spływ do Xianping za 100 Y (od dwóch osób). Myślę, że warto zrobić sobie spacer w jedną stronę, a spływ w drugą, kończąc wieczorem w Xianping (lepszy widok o zachodzie słońca oraz więcej autobusów powrotnych do Yangshuo). Alternatywą może również być spływ dużym statkiem turystycznym z Guilin do Yangshuo.
Tak jak powiadają - "nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło". Przedzieranie się przez krzaki trochę bolało, ale dzięki temu zabłądzeniu mieliśmy wspaniały 15 minutowy spływ, a wysadzono nas dokładnie w miejscu, do którego zmierzaliśmy - punkt widokowy widniejący na banknocie 20-yuanowym (wschodnia strona rzeki). Jakby tego było mało, trafiliśmy na idealne oświetlenie. Zachodzące przeciwległe słońce było wprost idealne. Cały krajobraz tonął w żółtej poświacie, nieregularne czarne kontrasty wzgórz przeciwstawiały się wszystkiemu, a rybak ze swoimi kormoranami znajdował się w centrum słonecznych promieni odbijających się w rzece. Gdybyśmy nie pobłądzili, pewnie już dawno opuścilibyśmy to miejsce - a tak był to fotograficzny raj. Po zwariowanej sesji poszliśmy drogą na wschód, wzdłuż rzeki do miasteczka Xianping (15 minut), gdzie jeszcze na mostku (po północno-zachodniej stronie miasteczka) mogliśmy obserwować potężne czerwone zachodzące słońce.
Minęło właśnie 15 dni od rozpoczęcia Nowego Roku. Zbliżał się dzień pełni księżyca, co oznaczało koniec noworocznego karnawału (Lantern Festival). Dla nas był to dobry dzień na spędzenie go w turystycznym Yangshuo. Impreza bowiem odbywała się w miejskim parku, gdzie rozwieszonych było setki świecących lampionów. Chińczycy przybyli do parku niezwykle tłumnie, co pozwoliło nam wczuć się w atmosferę imprezy. Podoba mi się gdy ojcowie zamiast unosić do góry kolejne piwo z kolegami w pubie, unosili swoje pociechy na barana, cieszyli się z dzieckiem i żoną ze zorganizowanych atrakcji. Bo tych nie brakowało, były występy, loterie, konkursy itp. Największym zainteresowaniem cieszyły się jednak darmowe kluski (tangyuan). Tutaj można było je skosztować z polowych kuchni, których były dziesiątki. Nie tylko konsumpcja cieszyła się powodzeniem, ale również produkcja tych ręcznie robionych klusek przy dużych wspólnych stołach. Ogólnie rzecz biorąc, tego dnia widzieliśmy jak bawią się lokalni. Na zakończenie imprezy ludzie zgromadzili się nad rzeką, tutaj bowiem nastąpił pokaz fajerwerków. Co prawda słychać je było już od miesiąca (wg tradycji ich wybuchy miały odstraszać złe demony), ale te zorganizowane przez miasto były rewelacyjne. Chyba głównie przez to, że były niezwykle blisko - tuż na drugim brzegu rzeki, niecałe 200 metrów od nas. Huki, grzmoty i błyski towarzyszyły nam przez ponad 20 minut, a przypadkowi wieśniacy którzy znaleźli się po przeciwnej stronie w momencie pierwszego wystrzału, pędem stamtąd uciekali. Na ten pokaz przyszło sporo starszych osób i aż miło obserwowało się ich zachwycone twarze, gdy pirotechnicy prezentowali nowy podniebny układ świateł.
Hunan
Fenghuang to miasto które znaliśmy ze zdjęć znajomych. Opisano nam je jako "stare drewniane miasto". Myślę, że gdyby była to pierwsza atrakcja, jaką zobaczylibyśmy podczas tej podróży, to pewnie bylibyśmy zadowoleni. Zresztą po dwóch miesiącach pobytu w naszej betonowej wsi, wszystko inne byłoby piękne. Ale teraz, kiedy mieliśmy już za sobą wizyty w starych miastach Yunanu, Fenghuang po prostu nie zbiło nas z nóg. Przede wszystkim nie podobał nam się fakt, iż wcale nie jest to drewniane miasto, tylko tak wygląda. Tak naprawdę są to domy z pustaków, tylko obłożone deskami. Nawet nie silą się, aby to ukryć - całe boczne ściany są już betonowe, nieotynkowane, z zaciekami, brzydkie. Czyli wszystko to jest zrobione pod turystów - tylko przednie fasady domów okleja się drewnem, aby wyglądało to ładnie. Miasteczko więc nas nie zachwyciło, ale najgorsze jednak, że było tam potwornie zimno. Dzień wcześniej chodziliśmy w sandałach i krótkich spodenkach, a tutaj znowu musieliśmy wkładać wszystkie ciuchy na siebie. Zachodnich turystów tu nie uświadczyliśmy, więc kooperacja z miejscowymi wyglądała dosyć ciekawie. Również niskie ceny pamiątek i nienatarczywi sprzedawcy spowodowali, że wyjechaliśmy stamtąd z zakupami. A zaskakującą rzeczą był fakt, że w wielu tutejszych restauracyjkach wystawy przed nimi były niecodzienne. Przede wszystkim trzymano w klatkach żywy inwentarz - przepiórki, kury, ryby, żaby, jakieś "norowce" typu świnki morskie itp. Tych żywych było mi bardzo szkoda, a te obdarte ze skóry to aż straszyły. Widzieliśmy koło garnków wiszące pół obrane króliki, bażanty, świniaki, ale także przeróżne koto-podobne stworzenia - na wszelki wypadek zamawialiśmy dania wegetariańskie.
Henan
Cztery miejsca, pod względem wykutych rzeźb w skałach, są w Chinach światowej sławy i są one objęte patronatem UNESCO. Wielkie wrażenie wywarły na mnie widziane już wcześniej rzeźby wykute w Datong i Dazu, toteż pragnąłem zobaczyć kolejne, tym razem w Louyang. Miejsce zwane jest Longmen Shiku, co oznacza Smocze Groty. Jest to kompleks setek malutkich wykutych jaskiń po obu stronach rzeki Yi – zawierały one ponad 100,000 statuetek i wizerunków Buddy. I mimo potwornie kiepskiej pogody - deszczu i lodowatego porywistego wiatru - miejsce pozostawiło we mnie niezapomniane wrażenia. Tym razem statuetki nie były kolorowe, często brakowało też wielu z nich w swoich malutkich grotach (zniszczone lub skradzione). Jednak całość kompleksu wprowadza w zadumę - jak i dlaczego ludzie spędzali tutaj swoje życie na tak tytanicznej pracy? Jaskinie po zachodniej stronie rzeki są dużo bardziej rozwinięte, lepiej odrestaurowane, większe, przez co też tłoczniej odwiedzane przez grupy turystów. Natomiast po wschodniej stronie tak wiele zobaczyć już nie można, głównie z powodu mniejszej ilości włożonej przez konserwatorów pracy. Ale to pozwoliło pobyć nam trochę w spokoju, zobaczyć jak wyglądają prawdziwe stare rzeźby Buddy i innych czczonych postaci. Rozpościera się stąd również ciekawy widok na zachodnią stronę, pozwalający zobaczyć w całości potężny kompleks grot (około 1 kilometra długości wapiennej skały). Do zwiedzenia (w cenie biletu) jest także leżąca po wschodniej stronie duża świątynia Xiangshan, która jednak moim zdaniem nie jest warta wizyty (przede wszystkim wygląda jak nowa i nie ma tam mnichów). Niedaleko znajduje się też park z grobem jednego z miejscowych artystów, ale tam również niewiele jest to zwiedzania, chyba że lubi się atmosferę chińskich parków.
Legendarny Klasztor Shaolin, kto o nim nie słyszał? Który z chłopców nie próbował swoich sił we wschodnich sztukach walki, nie oglądał filmów akcji z udziałem walczących mnichów? To właśnie tutaj w prowincji Henan, znajduje się Klasztor Shaolin, kolebka Kung Fu (tutaj zwane Gongfu). W V wieku indyjski mnich Damo (Bodhidharma) spędził 9 lat w jaskini na medytacji – tam zaczął ćwiczyć i naśladować ruchy zwierząt - żurawia, małpy, modliszki, lamparta itp. Z czasem mnisi zorientowali się, że ruchy te pozwalają zwierzętom bronić się i sami zaczęli wykorzystywać je do samoobrony. Niestety Rewolucja Kulturalna ostatniego wieku nie oszczędziła klasztoru i prawie cała świątynia została zniszczona przez "czerwoną gwardię". Świątynię odbudowano pod koniec lat 70-tych, ale już nigdy nie odzyskała swojej świetności. Nowe betonowe budynki nas rozczarowały. Jednak nie przyjechałem tutaj oglądać budynków, ale poczuć atmosferę tego miejsca. I to się częściowo udało, a to dzięki dziesiątkom szkół walki, w których tutaj trenują. Młodzi chłopcy w kolorowych dresach są praktycznie wszędzie, jest ich tysiące (szkoły widzieliśmy gęsto rozmieszczone pomiędzy klasztorem a miasteczkiem Dengfeng). Podobało mi się, iż mimo padającego śniegu chłopcy ostro ćwiczyli. Większość z nich była już na tyle dobra, że budziła mój podziw.
Wcześnie rano weszliśmy na teren klasztoru. Z powodu braku czasu nie kombinowaliśmy z obchodzeniem bramek, choć na tak obszernym terenie nie powinno być z tym problemu. Do samej świątyni pozostaje jakieś 15 minut spacerku i jeśli chcesz wejść do środka kompleksu, twój bilet zostanie sprawdzony ponownie. 5 minut marszu dalej znajduje się ciekawy "Las Pagód" (Pagoda Forest). Są to małe kamienne pagody (do 10 m wysokości) porozrzucane w lesie. W okolicy można również zobaczyć jaskinię Damo lub wjechać kolejką na wzgórze. Wracaliśmy w stronę wyjścia, gdzie w cenie biletu można zobaczyć półgodzinny pokaz Kung-Fu (pierwszy o 9:30, ostatni o 17:30, z 3-godzinną przerwą obiadową). Siedliśmy sobie wygodnie i oglądaliśmy rozgrzewających się młodych mnichów (albo chłopców w strojach mnichów). Rozgrzewka wyglądała bardzo ciekawie, mieliśmy chyba wszystkich wykonawców na scenie w jednej chwili. Niestety przyszła pani i oznajmiła, że pierwszy pokaz się nie odbędzie, mamy wrócić za godzinę - nie mogliśmy, bo mieliśmy już bilety kolejowe i musieliśmy już wyjeżdżać, aby zdążyć na pociąg (a w porze noworocznego festiwalu posiadać bilet na pociąg to nie lada wyczyn).
miejscowość | obiekt | cena w Y | €/ 1os | czas | ocena | uwagi |
Wushan | Trzy Małe Przełomy | 150 Y | €15.0 | 4.5 h | warto | |
Chongqing | chińska opera | 5 Y | €0.5 | 30' | ok | spektaktl trwa dłużej |
Dazu | Baoding Shan | stud. 45 Y | €4.5 | 1.5 h | warto | normalny 90 Y |
Świątynia Shengshousi | - | - | 30' | ok | po godz.17 nikt nie pytał o bilety | |
Czengdu | Ośrodek Hodowli Pandy Wielkiej |
80 Y | €8.0 | 4 h | ok | wycieczka z hostelu, wliczony bilet wstępu za 58Y |
Leshan | Posąg Wielkiego Buddy | stud. 50 Y | €5.0 | 1 h | ok | normalny 90 Y |
Emei Shan | wstęp na górę | stud. 80 Y | €8.0 | 2 dni | ok | normalny 150 Y, bilet ważny 2 dni |
Litang | Klasztor Chode Gompa | - | - | 1 h | ok | |
Xiangcheng | Klasztor Thangbzangdang | 15 Y | €1.5 | 30' | ok | |
Shangrila | Klasztor Sumtseling | - | - | 1 h | słabe | normalny 85 Y, studencki 55 Y |
Wąwóz Skaczącego Tygrysa | wstęp | - | - | 2 dni | warto | latem wejście około 150 Y |
zejście do rapidów Jangcy | 10 Y | €1.0 | 2.5 h | warto | lepsza droga Sky Ladder | |
Yulong Xueshan | Yunshanping | - | - | 3 h | warto | oficjalnie wjazd kolejką za 55 Y |
Lijiang | Dragon Pool Park | - | - | 1 h | słabe | oficjalnie 80 Y, sztuczny park |
Świątynia Wanggu Lou | - | - | 30' | słabe | oficjalnie 15 Y | |
Dali | Trzy Pagody | - | - | 1 h | ok | oficjalnie 121 Y, można z zewnątrz |
Yuanyang | tarasy ryżowe | - | - | 2 dni | super | kasy zamknięte podczas mgły |
Langde | wioski Miao | - | - | dzień | ok | |
koło Longsheng | Dragon's Backbone tarasy | 50 Y | €5.0 | 2 dni | warto | chińska nazwa - Longji |
Yangshuo | Imprerssion Liu Sanjie | 50 Y | €5.0 | 1 h | ok | normalne ceny od 198 Y/ os |
Water Cave | 60 Y | €6.0 | 2 h | ok | basen, błoto, gorące źródła | |
łowienie z kormoranami | 30 Y | €3.0 | 30' | warto | ||
spacer Dragon Bridge - Moon Hill |
- | - | 3.5 h | ok | ||
spacer Yangdi - Xingping | - | - | pół dnia | warto | na trasie 3 przeprawy łódkami | |
Fenghuang | Stare Miasto | - | - | pół dnia | ok | |
Luoyang | jaskinie Longmen | 120 Y | €12.0 | 3 h | warto | brak zniżek studenckich |
Dengfeng | Klasztor Shaolin | - | - | 2 h | ok | normalna cena 100 Y |
€75 |
noclegi – podczas tej podróży w okresie Chińskiego Nowego Roku nie mieliśmy najmniejszego problemu ze znalezieniem tanich noclegów. Tak naprawdę śpiwór i namiot okazał się zbędny. Zimno nie było gdyż większość hoteli wyposażona jest w podgrzewane koce elektryczne, a dzikich i ustronnych miejsc na namiot też nie znaleźliśmy. Podczas trekingów na szlakach znajdują się hostele i hoteliki różnego typu. Czasami zdarzało się, że nie chciano przyjąć nas do tańszych hoteli – wtedy należy próbować w kolejnych, aż do skutku.
Sim's Cozy Garden Guesthouse w Czengdu to jeden z najlepszych hosteli jaki w życiu widziałem. Przede wszystkim jest tam wszystko, czego podróżny mógłby potrzebować. Poza perfekcyjnymi warunkami pobytowymi panuje tam przyjacielska atmosfera, widać, że gospodarzom zależy na twoim dobrym samopoczuciu, a pieniądz jest sprawą drugorzędną. Najtańsze 8-osobowe dormitorium kosztuje 20Y od łóżka, w pokoju jest umywalka, łazienka, prysznic, ogrzewanie (ale brak AC, te jest w pokojach za 30 Y/os), schowki, czysta pościel, firanki na łóżko, szklanki na wodę itp. Na terenie hostelu jest ogród, bar, restauracja z pysznym jedzeniem, internet (wireless za darmo), pokój z DVD, ping-pongiem, grami, wymiana książek, informacje o wycieczkach i okolicznych atrakcjach. Przyjechaliśmy do Czengdu na dworzec północny i doszliśmy do hostelu pieszo (uwaga: w Lonely Planet 2007 podany jest jeszcze stary adres w okolicy świątyni Wenshu, obecnie jest 1.5 km na północ od poprzedniej lokalizacji).
Podczas wspinaczki na górę Emei możemy spać w licznych chatkach lub klasztorach. Ceny za nocleg na sali wieloosobowej kształtują się od 20 do 100 Y (na szczycie). Słyszeliśmy o przypadkach, gdzie turyści nieźle zmarzli podczas nocy na wyższej wysokości. My wybraliśmy klasztor Elephant Bathing Pool (2070 m) i noszenie naszych śpiworów okazało się zbędne - łóżka były wyposażone w podgrzewany elektryczny koc. Posiłki wydaje się o jednej porze - kolacja o 18, śniadanie o 7:30. Nie polubiliśmy jednak niesympatycznej obsługi klasztoru. Za to tuż za bramą wyjściową z klasztoru jest chatka z możliwością noclegu u miłych gospodarzy - zjeść możesz o każdej porze, dadzą również miskę z ciepłą wodą do moczenia stóp.
Teddy Bear w miasteczku Baoguo jest tuż za rogiem dworca autobusowego. Jest to prawdziwy backpackers, aczkolwiek już bez tej atmosfery co Sim's Cozy z Czengdu. Niemniej jest czysto, smacznie, darmowy: wireless internet, przechowalnia bagażu, wypożyczenie pomocy wspinaczkowych w postaci kija bambusowego i raków (zimą). Ceny dormitoriów nie są wypisane w recepcji, ale kosztują 30 lub 35 Y. W pokoju są 4 łóżka, klimatyzacja, łazienka. Na prośbę dostałem też ręcznik. Właściciel informuje na ulotce o bezpłatnym transferze z dworca w Emei Shan - zadzwoń do Andy na nr tel. 13890681961 lub 0833-5590135.
W Kangding spaliśmy koło dworca, bo autobus odjeżdżał następnego dnia o 6:30 rano. Jednak podczas spaceru po mieście odwiedziliśmy opisywany przez Lonely Planet Black Tent Guesthouse. Atmosfera stylowego drewnianego hostelu wyglądała fantastycznie, a płaciło się tylko 20 Y od osoby. Trochę żałowaliśmy, ale było to daleko od dworca. Wg niefortunnej mapki LP odległość zaledwie 1 km, ale w praktyce było 3 razy dalej. Gdybyś jednak chciał go znaleźć, to z dworca idź w górę miasta i po 30 minutach po prawej stronie za rzeką zobaczysz Klasztor Anjue, a tuż koło niego opisywany guesthouse.
Bamu Tibetian Guest House w Xiangcheng to prawdziwy tradycyjny tybetański dom. Jest stylowy, typowy dla okolicy, niezwykle imponujący wewnątrz. Mieszka tam miła rodzina, a przy okazji przyjmują nielicznych tutaj turystów. Z dworca autobusowego wyjdź główną bramą, skręć w lewo i po 50 metrach skręć w lewo pod górę w pierwszą uliczkę. Za trzecim budynkiem po lewej stronie znajdują się zielone zdobione drzwi - to brama wejściowa do tybetańskiej twierdzy. Toalety są na zewnątrz, brak prysznica.
W Shangrila, Litang i Dali sporo jest hostelików, większość tania - nie mieliśmy rezerwacji nawet na chiński Nowy Rok. Udało nam się wytargować cenę niższą (np. 30 Y od osoby za miejsce w pokoju 2-os), niż inni turyści uzyskali poprzez rezerwację z wyprzedzeniem (np. 40 Y za miejsce w sali wieloosobowej).
W Kunming budżetową opcją jest hostel The Hump. Typowy backpackers z informacją, restauracją i barem, internetem wifi, przechowalnią bagażu (3 Y/ dzień) oraz mnóstwem miejsc noclegowych. Niestety jest on na tyle popularny, że nie było wolnego miejsca w dormitorium (30 Y). Nie wyrzucili nas jednak, tylko zaproponowali pokój DVD z rozścielonymi materacami na ziemi. Musieliśmy tylko poczekać, aż w barze ucichnie (tj. 2 w nocy), a rano o ósmej już nas budzili, bo nie wypada spać, kiedy obok ludzie zamawiają śniadanie. Dla nas to nie był problem. Do hostelu dojedziesz z dworca kolejowego autobusem nr 3, albo możesz iść pieszo niespełna pół godziny.
W okolicy Yuanyang turystyka jest już wysoko rozwinięta - większość spotkanych turystów rezerwowała bilety z wyprzedzeniem, płacąc minimum 60 Y za dormitorium lub 100 Y od osoby w pokoju dwuosobowym. My szliśmy pieszo i w miasteczku Sheng Cun (pomiędzy Bada i Duoyishu) pani ze sklepiku udostępniła nam swój pokój za 50 Y (byliśmy tam po godzinie 22). Natomiast w Duoyishu pogoda była tak bardzo brzydka, iż zrezygnowaliśmy z dalszego trekingu i zostaliśmy w hotelu koło tarasów - targując cenę za dwójkę z 80 na 60 Y. Był to najpiękniejszy widok hotelowy jaki miałem w życiu - kilka razy, gdy tylko mgła się przerzedzała wyskakiwałem na hotelową werandę z aparatem, a później gnałem na pola ryżowe. Warto było tu zostać.
W Kaili w wielu hotelach nie chciano nas przyjąć, nie wynikało to chyba z braku wolnych pokoi, tylko z zakazu przyjmowania cudzoziemców. Kaili jest ciekawe nocą, ale wolałbym spać w okolicznych wioskach Miao, gdzie znajduje się parę hostelików, a ruch turystyczny jest tam niewielki. Następną noc spędziliśmy w Congjiang - miasto paskudne, a miłych ludzi też trzeba było szukać.
W Yuangshuo wybór noclegowni jest ogromny, a na głównej ulicy (West Street) bez problemów można znaleźć tanie i idealne oferty. Nasz pokój był niemal perfekcyjny, a mimo Nowego Roku po targowaniu cena spadła z 80 na 60 Y. Na potencjalnym gościu hotelowym można jeszcze dorobić na wycieczkach. Czym dalej od West St, tym ceny spadają, zarówno z hotelami, jak i z wycieczkami.
W Zhengzhou żaden tani hotel nie chciał nas przyjąć (druga w nocy). Pozostało nam rozbić namiot w centrum miasta - nikt nie robił problemów. Natomiast w Linyi dotarliśmy na miejsce o 3 w nocy i tym razem nie mogliśmy dospać w autobusie. Rozbiliśmy więc namiot pod dworcem.
miasto | hotel i adres | N | nocleg | cena za noc | €/ 1os | oc | uwagi |
Yichang | naprzeciw portu w centrum miasta | 1 | pokój 2os | 60 Y/ pok | €3.0 | 7 | wc, AC |
Wushan | jeden z wielu w centrum | 2 | pokój 2os | 40 Y/ pok | €2.0 | 6 | burdel |
Dazu | Hong Du Hotel, blisko dworca | 1 | pokój 2os | 50 Y/ pok | €2.5 | 6 | wc, zimna woda |
Czengdu | Sim's Cozy Garden Hostel, LP, Nr 211, North Section 4, First Ring Rd | 1 | dormitorium | 20 Y/ os | €2.0 | 10 | backpackers z atmosferą, wszystko |
Leshan | jeden z wielu w centrum | 1 | pokój 2os | 40 Y/ pok | €2.0 | 5 | wc, koc elektryczny |
Emei Shan | Klasztor Elephant Bathing Pool | 1 | dormitorium | 30 Y/ os | €3.0 | 5 | koc elektryczny |
Baoguo | Teddy Bear Hotel, koło dworca | 1 | dormitorium | 30 Y/ os | €3.0 | 8 | wc, AC, wifi |
Kangding | jeden z wielu koło dworca | 1 | pokój 2os | 40 Y/ pok | €2.0 | 6 | koc elektryczny |
Litang | jeden z wielu koło dworca | 1 | pokój 2os | 30 Y/ pok | €1.5 | 5 | zimna woda, koc elektryczny |
Xiangcheng | Bamu Tibetian Guesthouse, LP, koło dworca |
1 | dormitorium | 20 Y/ os | €2.0 | 7 | |
Shangrila | Moon Guesthouse, 25 Beimeijie, Jiantanglu Xiang, tel.887 8225826 | 1 | pokój 2os | 50 Y/ pok | €2.5 | 8 | wc |
Wąwóz Skacz. Tygrysa | Halfway Guest House | 1 | dormitorium | 20 Y/ os | €2.0 | 8 | |
Lijiang | Naxi Guest House, obok YHC | 2 | pokój 2os | 60 Y/ pok | €3.0 | 6 | wc, wifi |
Kunming | The Hump, LP, Jinmabiji Squere | 2 | sala TV | 20 Y/ os | €2.0 | 8 | backpackers |
Sheng Cun | prywatny dom | 1 | pokój | 50 Y/ pok | €2.5 | 4 | bez wody, bez wc |
Duoyishu | pierwszy dom po lewej stronie przed bramą powitalną |
1 | pokój 2os | 60 Y/ pok | €3.0 | 6 | weranda z super widokiem na tarasy |
Kaili | jeden z wielu w centrum | 1 | pokój 2os | 40 Y/ pok | €2.0 | 4 | bez ciepłej wody, koc |
Congjiang | jeden z wielu w centrum | 1 | pokój 2os | 50 Y/ pok | €2.5 | 7 | wifi, wc |
Heping | jeden z wielu przy drodze głównej | 1 | pokój 2os | 40 Y/ pok | €2.0 | 4 | wc |
Dragon's tarasy | jeden z wielu w Tian Tou | 1 | pokój 2os | 50 Y/ pok | €2.5 | 7 | wc, super widok |
Yangshuo | Bamboo House Inn, LP, West St | 2 | pokój 2os | 60 Y/ pok | €3.0 | 8 | wc, wifi, balkon, AC |
Fenghuang | YHA, LP | 1 | dormitorium | 25 Y/ os | €2.5 | 6 | pokoje 4-os, zimno |
Klasztor Shaolin | jeden z wielu przy parkingu | 1 | pokój 2os | 50 Y/ pok | €2.5 | 4 | bez ciepłej wody, zimno |
na dziko | 1.5 | namiot | |||||
w transporcie | 4.5 | autobus, pociąg | |||||
w gościnie | 1 | ||||||
couchsurfing | 7 | ||||||
41 | €65(27) |
transport – generalnie rzecz biorąc – autobusami 3x drożej niż pociągami, ale też dwa razy szybciej. Niestety w okresie świąt Chińskiego Nowego Roku często nie można było kupić biletów kolejowych – wysprzedane były nawet miejsca stojące.
Na powolnym promie na Jangcy jest pięć klas - my teoretycznie byliśmy w czwartej i zdziwiliśmy się, gdy zobaczyliśmy, że były w kabinie tylko 4 łóżka - czysta pościel, telewizor, okno. Jedynie przeszkadzał zapach dymu papierosowego. Najważniejsza rzecz - możesz wychodzić na zewnątrz i oglądać widoki - czego nie da się na łodzi ekspresowej, w której jesteś zamknięty w środku i pozostają ci tylko plastikowe okna (oraz uchylone drzwi wejściowe). Z Yichang promy obu klas kursują tylko do Wanzhou, tam musisz się przesiąść (na kolejną łódź albo na autobus).
Dojechać do atrakcji turystycznej Baoding Shan z Dazu można minibusem - odjeżdżają jednak nie spod dworca (jak podaje LP), tylko na miejsce ich odjazdu trzeba dojść pieszo (20 min) lub dojechać minibusem nr 4. Przyjęte jest podawanie turystom ceny 5 Y za przejazd, my daliśmy tyle ile miejscowi, pani nie miała więc wyboru jak zaakceptować należną kwotę za przejazd po 3 Y od osoby. Z Dazu ostatni autobus do Chongqing odjeżdża o godz. 18, a do Czengdu jadą tylko rano.
Z dworca północnego w Czengdu do Sim's Cozy Garden Guesthouse możemy dojechać autobusem nr 28 (pytaj o dworzec autobusowy BeiMen). Do centrum i świątyni Wenshu dojedziemy natomiast autobusem nr 55. Z centrum do świątyni Wu Hou kursuje autobus nr 1.
W Emei Shan po wyjściu z dworca autobusowego złap autobus nr 1 jadący w prawo. Wyjdź na rondzie ze statuą. Przejdź na drugą stronę i złap autobus nr 5 jadący do Baoguo. Z Baoguo jadą autobusy do różnych punktów startu trekingu - cena w jeną stronę za kosmiczne 20 Y do dworca w Wuxiangang lub Wannian, oraz za 40 Y na prawie sam szczyt (Leidongping). Do i z Baoguo można dojechać też bezpośrednim autobusem z Leshan i Czengdu.
Pomiędzy Mpression Jaku, Yunshanping i Baishui kursują bezpłatne zielone autobusy. Aby jednak dojechać do Yak Meadow lub Lijiang, należy samemu wynająć sobie samochód. Do Lijiang teoretycznie powinien kursować minibus nr 7, ale kierowca "zakrzyczał" nam taką cenę (200 Y), że poszliśmy łapać stopa.
Z Litang nie było autobusów do Xiangcheng. Nie wiem, czy to reguła, czy też jak to w Chinach bywa, na okres świąt (Chiński Nowy Rok, weekend majowy i październikowy) zawiesza się niektóre trasy kursowania autobusów, a na niektóre trasy podnosi się ceny biletów. Kierowcy też muszą świętować, jak wszyscy to wszyscy. Jednak nie było problemów ze znalezieniem minibusu naprzeciw dworca - gdy nazbierał się komplet pasażerów, to kierowca ruszył. Z Xiangcheng na 5 dni przed Nowym Rokiem odjeżdżał ostatni autobus do Shangrila (następny dopiero kilka dni po Nowym Roku). Jak to w zachodnim Syczuanie bywa, autobusy odjeżdżają wcześnie rano - między 6 a 7. Na całej trasie asfaltu nie było tylko na odcinku pomiędzy ostatnią wioską Syczuanu, a pierwszą Yunnanu. Dalej w prowincji mimo Nowego Roku nie mieliśmy żadnych problemów z kupowaniem biletów na parę godzin przed odjazdem. Zaskoczył nas także obowiązujący, respektowany, zakaz palenia w środkach transportu Yunnanu (nie wiem czy to tylko na okres świąt?).
Z Dali do Kunming jest poprowadzona trakcja kolejowa. Można jechać nocnym pociągiem, ale są tylko miejsca leżące - cena 108 Y. Jest też dzienny pociąg (o 12:50) i można kupić miejsce siedzące (31 Y), jednak bez miejscówki - kto pierwszy wejdzie, ten zajmuje miejsce. Alternatywą są autobusy - ekspresowe jadą dwukrotnie szybciej niż pociąg (tylko 5 godzin), ale też kosztują blisko 100 Y.
Jeśli chcemy wydostać się z Kunming na południe - z dworca kolejowego jedzie autobus nr 154 na dworzec południowy. Do Yuanyang jest autobus o 10:20 i dwa wieczorem (ostatni o 20:00). Wzięliśmy autobus poranny - okazało się, że to autobus sypialny kursujący w dzień (ta sama cena 128 Y). Należy pytać się o Xinjie, gdyż odległa o 31 km Nansha, to nowa część miasta Yuanyang. Ciebie będzie interesowała tylko ta pierwsza miejscowość. Jak już wracaliśmy do Kunming okazało się, że w związku z końcem chińskiego Nowego Roku ceny przejazdów poszły w górę średnio o 50%, ale jest ich też więcej niż w rozkładzie jazdy. Do Kunming żądano 166 Y (godzina 9, 16 i 18:30), postanowiliśmy więc jechać z przesiadką. Normalnie (nie w okresie świątecznym) można dojechać do Gejiu za 24 Y, a stamtąd kursuje mnóstwo autobusów do stolicy prowincji za 81 Y (kierowca minibusu zbierał po 5 Y od pasażerów, aby jechać szybszą płatną autostradą).
Aby dostać się z Kaili do wioski Langde należy wziąć autobus z terminalu długodystansowego (long distance bus station). Nie ufaj mapce Lonely Planet, bowiem wioska Langde nie znajduje się na północnym zachodzie od Kaili, tylko na południowym wschodzie, 1 kilometr od głównej drogi, 16 km przed Leishan. Wracając do Kaili zatrzymała się nam zbiorowa taksówka. Następnego dnia jechaliśmy autobusem z Kaili do Congjiang i bardzo się zdziwiliśmy, gdy przejeżdżaliśmy znowu przez wioskę Langde. Gdybyśmy wiedzieli, to przecież nie wracalibyśmy się do Kaili - strata czasu i pieniędzy.
Jadąc na tarasy "Smoczego Grzbietu" (Dragon's Backbone Rice Terraces), uważaj na pułapkę w postaci dwóch miejscowości o nazwie Heping. Jeśli chcesz dojechać do tarasów bezpośrednio, to pojedź od razu do wioski Ping'an lub Huangluo, lecz jeśli planujesz treking, to będzie cię interesowała miejscowość Heping, 20 km na południe od Longsheng, w drodze na Guilin. Niestety na tarasy ceny przejazdów dla białych często rosną kilkakrotnie. Wracając już z Da Zhai chcieliśmy jechać lokalnym autobusem, ale ceny dla nas były około 4-krotnie wyższe - ruszyliśmy więc pieszo i po 2 godzinach marszu następny kierowca wziął nas za normalną cenę.
W Yangshuo nie ma mafii transportowej, toteż podróżowanie po okolicznych wioskach jest bezstresowe. Jedynie przejazdy do Guilin trochę frustrują - oficjalny bilet na autobus ekspresowy kupowany na dworcu kosztuje 15 Y, a wolniejsze prywatne autobusy "krzyczą" na dzień dobry 18 Y - z trudem zbiliśmy cenę do 25 Y za dwie osoby (nie chodzi tu o wartość finansową, lecz o uczciwość).
Podróżowanie w chińskim Nowym Roku tylko parę razy dało nam się we znaki. Pierwszy raz mieliśmy problem by zakupić tani bilet pociągowy w dniu odjazdu z Jinan do Zhengzhou. Następny problem wystąpił dopiero kilka tygodni później, jakieś 7 dni po oficjalnym rozpoczęciu Nowego Roku - jadąc z Yuanyang do Kunming musieliśmy jechać z przesiadką, dwukrotnie czekając na autobus po kilka godzin. To jednak nie były poważne problemy, bo dotarliśmy ostatecznie tam, gdzie planowaliśmy. Gorzej było po dwóch tygodniach, po Nowym Roku, kiedy to wyjeżdżając z Guilin na północ trudno było dostać jakiekolwiek bilety kolejowe - na szczęście znowu w tym przypadku uratował nas autobus - dużo droższy, ale był. A z pociągami - jeśli nie było biletów na bezpośrednie połączenie, to jakoś udawało nam się zdobyć bilety na część trasy, gdzie robiliśmy przesiadkę na inny pociąg. Niestety pani w okienku zapytana o trasę potrafi tylko odpowiedzieć "mei you", co oznacza "nie ma". Sam musiałem jej pod nos podsuwać chińską mapę zapytując, czy w tym wypadku może znalazłby się bilet tu, a może tam, gdzieś w kierunku w którym zmierzam. Gdy się trafi na kumatą osobę, to szybko znajdzie odpowiednie miasto do którego bilety jeszcze są. Czasami jednak dostaliśmy miejsca stojące, ale w praktyce można usiąść na plecakach. Przeszkadzają jedynie ciągle przechodzący ludzie oraz całonocne, jeżdżące wózki z jedzeniem. Plusem jest fakt, że jeśli ktoś wysiądzie, to można wskoczyć na jego siedzenie - nam parokrotnie przytrafiło się takie szczęście.
W Zhengzhou doświadczyliśmy nowej sytuacji. Posiadaliśmy już bilety na pociąg - zakupiliśmy je 2 dni wcześniej. Jednak ludzi z miejscami stojącymi do pociągu nie wpuszczono. Wyrzucono nas z dworca (kilkaset ludzi) i panowała totalna dezorientacja. Ostatecznie udało się ustalić, że należy udać się do specjalnych kas po refundację. Nie rozumiem, jak można posiadać elektroniczną rezerwację miejsc i nagle stwierdzić, że pociąg jest zbyt tłoczny - przecież wiedzą ile jest miejsc, a ile biletów sprzedali. Na szczęście naprzeciwko znajdował się dworzec autobusowy - bez problemów kupiliśmy bilet na wieczór - tym razem było to niewiele drożej, a zdecydowanie szybciej. Szkoda tylko, że ktoś zaplanował wyjazd tak, że dotarliśmy na miejsce o 3 w nocy. Przecież można było wyjechać trochę później, albo wcześniej.
dzień | trasa | transport | cena w Y | €/ 1os | czas | km |
1 | Yishui - Jinan (prowincja Shandong) | autobus | 77 Y | €7.7 | 4 h | 220 |
1 | Jinan - Zhengzhou (prowincja Henan) | ekspres pociąg, hard seat | 207 Y | €20.7 | 5 h | 670 |
2 | Zhengzhou - Yichang (prowincja Hubei) | pociąg nocny, stojące | 103 Y | €10.3 | 10 h | 740 |
3 | Yichang - Wushan (prow. Chongquing) | prom zwykły, IV klasa | 108 Y | €10.8 | 7.5 h | 167 |
4 | Wushan - 3 Małe Przełomy + powrót | prom i łódka | koszt w zwiedzaniu |
4.5 h | 70 | |
5 | Wushan - Wanzhou | prom ekspresowy | 175 Y | €17.5 | 3.5 h | 154 |
5 | Wanzhou - Chongquing Miasto | autobus | 110 Y | €11.0 | 3.5 h | 300 |
8 | Chongquing - Dazu | autobus | 53 Y | €5.3 | 2.5 h | 120 |
8 | Dazu - Baoding Shan + powrót | 2x minibus | 2x 3Y | €0.6 | 2x 20' | 2x 13 |
9 | Dazu - Czengdu (prowincja Syczuan) | autobus | 81 Y | €8.1 | 4.5 h | 310 |
10 | Czengdu - Pandy + powrót | minibus | koszt w zwiedzaniu |
2x 30' | 2x 10 | |
10 | Czengdu - Leshan | autobus | 44 Y | €4.4 | 2 h | 140 |
11 | Leshan - Emei Shan | autobus | 8 Y | €0.8 | 40' | 30 |
11 | Emei Shan Miasto - Baoguo | autobus nr 5 | 1.5 Y | €0.2 | 10' | 7 |
11+12 | Baoguo - Wuxiangang + powrót | autobus | 2x 20 Y | €4.0 | 2x 15' | 2x 10 |
13 | Baoguo - Emei Shan Miasto | taxi | 14 Y/ 2os | €0.7 | 10' | 7 |
13 | Emei Shan Miasto - Yaan | autobus | 48 Y | €4.8 | 3.5 h | 120 |
13 | Yaan - Kangding | autobus | 71 Y | €7.1 | 4.5 h | 180 |
14 | Kangding - Litang | autobus | 84 Y | €8.3 | 8 h | 285 |
15 | Litang - Xiangcheng | minibus | 90 Y | €9.0 | 4 h | 205 |
16 | Xiangcheng -Shangrila (prow. Yunnan) | autobus | 87 Y | €8.7 | 7.5 h | 200 |
17 | Shangrila (Zhongdian) - Qiaotou | autobus | 30 Y | €3.0 | 1.5 h | 100 |
17-18 | Qiaotou - Daju | pieszo | - | - | 2 dni | 33 |
18 | przeprawa przez Jangcy | łódka (nowy prom) | 20 Y | €2.0 | 5' | - |
18 | Daju - Yunshanping | autobus z turystami | 25 Y | €2.5 | 1.5 h | 35 |
19 | Yunshanping - Mpression Jaku | autobus turystyczny | - | - | 15' | 15 |
19 | Mpression Jaku - Lijiang | autostop | 10 Y/ os | €1.0 | 30' | 25 |
21 | Lijiang - Dali (stare miasto) | autobus | 40 Y | €4.0 | 3 h | 165 |
23 | Dali - Xiaguan (nowe Dali) | autobus nr 8 | 1.5 Y | €0.2 | 45' | 17 |
23 | Xiaguan (nowe Dali) - Kunming | pociąg, stojące | 31 Y | €3.1 | 8 h | 380 |
24 | Kunming - Yuanyang | autobus sypialny | 128 Y | €12.8 | 7 h | 332 |
24-25 | Yuanyang - Duoyishu | pieszo + 2x autostop | 5 Y | €0.5 | 2 dni | 24 |
26 | Duoyishu - Bada | pieszo | - | - | 1.5 h | 7 |
26 | Bada - Yuanyang | minibus | 10 Y | €1.0 | 30' | 17 |
26 | Yuanyang - Gejiu | autobus | 37 Y | €3.7 | 2 h | 80 |
26 | Gejiu - Kunming | minibus | 100 Y | €10.0 | 3.5 h | 285 |
27-28 | Kunming - Kaili (prowincja Guizhou) | pociąg zwykły, hard seat | 55 Y | €5.5 | 15.5 h | 900 |
28 | Kaili - Langde + powrót | autobus + zbiorowa taxi | 9 + 10 Y | €1.9 | 1h + 30' | 2x 28 |
29 | Kaili - Congjiang | autobus | 87 Y | €8.7 | 7 h | 250 |
30 | Congjiang - Sanjiang (prow. Guangxi) | autobus | 40 Y | €4.0 | 3.5 h | 106 |
30 | Sanjiang - Longsheng | autobus | 18 Y | €1.8 | 1.5 h | 66 |
30 | Longsheng - Heping | autobus | 3 Y | €0.3 | 25' | 13 |
31-32 | Heping - tarasy - Da Zhai | pieszo | - | - | 1.5 dnia | 34 |
32 | Da Zhai - Heping | pieszo + autobus | 3.5 Y | €0.4 | 2h + 30' | 24 |
32 | Heping - Guilin | autobus | 25 Y | €2.5 | 2 h | 73 |
32 | Guilin - Yangshuo | autobus ekspres | 15 Y | €1.5 | 1.5 h | 65 |
34 | Yangshuo - Baisha | autobus | 3 Y | €0.3 | 15' | 9 |
34 | Baisha - Dragon Bridge - Moon Hill | pieszo | - | - | 3.5 h | 14 |
34 | Moon Hiill - Water Cave + powrót | minibus | koszt w zwiedzaniu |
2x 15' | 2x 5 | |
34 | Moon Hill - Yangshuo | minibus | 3 Y | €0.3 | 15' | 6 |
35 | Yangshuo - Yangdi | autobus | 9.5 Y | €1.0 | 1 h | 38 |
35 | Yangdi - Xingping | pieszo + łódka | 10 Y | €1.0 | 3.5h + 15' | 12 + 4 |
35 | Xingping - Yangshuo | autobus | 7 Y | €0.7 | 40' | 25 |
36 | Yangshuo - Guilin | autobus | 12.5 Y | €1.3 | 2 h | 65 |
36-37 | Guilin - Huaihua (prowincja Hunan) | autobus sypialny | 130 Y | €13.0 | 11 h | 380 |
37+38 | Huaihua - Fenghuang + powrót | 2x autobus | 2x 41 Y | €8.2 | 2x 3 h | 2x 90 |
38-39 | Huaihua - Wuchang (prowincja Hubei) | pociąg pospieszny, hard seat | 113 Y | €11.3 | 13 h | 860 |
39 | Wuchang - Zhengzhou (prowincja Henan) | pociąg zwykły, stojące | 67 Y | €6.7 | 8 h | 550 |
40 | Zhengzhou - Luoyang | pociąg pospieszny, hard seat | 18 Y | €1.8 | 3 h | 135 |
40 | Luoyang - jaskinie Longman + powrót | 2x autobus nr 81 | 2x 1.5 Y | €0.3 | 2x 50' | 2x 16 |
40 | Luoyang - Klasztor Shaolin | autobus | 17 Y | €1.7 | 1.5 h | 68 |
41 | Klasztor Shaolin - Dengfeng | autobus nr 8 | 2 Y | €0.2 | 15' | 9 |
41 | Dengfeng - Zhengzhou | autobus | 25 Y | €2.5 | 1 h 45' | 80 |
41-42 | Zhengzhou - Linyi (prowincja Shandong) | autobus nocny | 150 Y | €15.0 | 6.5 h | 510 |
42 | Linyi - Yishui | autobus | 22 Y | €2.2 | 3 h | 90 |
transport miejski | autobus, taxi | 70 Y | €7.0 | - | - | |
€285 | 10170 |
Kosztorys
Całkowita suma tej 6-tygodniowej podróży to 620 €. Średni koszt dziennego utrzymania (za jedzenie, noclegi i przejazdy) wyniósł mnie 520 € w 41 dni, czyli niecałe 13 € dziennie. Dodatkowo zwiedzanie wyniosło mnie 75 €, a wydatki "inne" 25 €.
Koszt wyżywienia wyniósł 173 € w 41 dni = 4 € dziennie
Koszt transportu wyniósł 282 €, czyli wydawaliśmy 7 € dziennie. Bilet kolejowy w klasie hard seat kosztuje średnio 1.0 € za każde 100 km, natomiast za bilet autobusowy zapłacimy średnio 3.4 € za każde 100 km. Przejechaliśmy przez 9 prowincji w 41 dni, przemierzając 10,170 km = średnio arytmetycznie dziennie pokonywaliśmy 248 km. Na trekingach i dłuższych spacerach (nie wliczając miast) przeszliśmy łącznie 190 km.
Koszt noclegów wyniósł 65 € – licząc tylko płatne noclegi, to średni koszt wyniósłby 2.4 € za noc. Można powiedzieć, że najtańsza forma noclegu kosztuje od 3 do 6 € za pokój. Łącznie miałem 27 noclegów w hostelu, 1.5 nocy spałem w namiocie na dziko, 4.5 nocy spędziłem w środkach transportu (jedna noc do połowy w autobusie, a połowa w namiocie), 8 nocy w bezpłatnej gościnie.