1.09 do 11.09.2011, 10 dni, kurs bankowy 1 € = 125 Vt (Vatu)
Wstęp
Ten archipelag na Oceanie Spokojnym niepodległość uzyskał dopiero w 1980 roku. Wcześniej znane jako Nowe Hebrydy, rządzony był równolegle przez Francję i Wielką Brytanię. Oznaczało to, iż panowały tam dwa różne systemy prawne, edukacyjne, polityczne itd. - co oznaczało chaos (szczególnie w prawie drogowym, gdyż jedni i drudzy jechali zawsze tym samym pasem jezdni naprzeciw sobie!). Jednak dla mieszkańców Vanuatu nie był to żaden problem, byli beztroscy, weseli, przyjaźni. W 2007 roku w jednej z statystyk zostali uznani za najszczęśliwszy naród świata. Muszę potwierdzić, iż jest to wielce prawdopodobne.Moim zdaniem Vanuatu jest jednym z najłatwiejszych, najbezpieczniejszych, najprzyjemniejszych kierunków świata dla podróżnego. Miejscowi wyglądają groźnie, ich twarze i fryzury kojarzyły mi się z filmami kryminalnymi. Jednak ludzie nastawieni są bardzo pokojowo, a kiedy się uśmiechną od ucha do ucha to aż mi głupio za myśli, które przeszły mi przez głowę. Przestępczość praktycznie nie występuje (może drobna troszeczkę w stolicy), ludzie są bardzo uczciwi, nawet właściciele biur podróży, hoteli i transportu publicznego! Nie zaczepiają, nie narzucają się, do stopnia w którym aż chciałbyś, aby zaoferowali ci jakąś atrakcję. Aż mnie to dziwi, bo w końcu europejscy najeźdźcy ich wyniszczyli chorobami, morderstwami lub wywożono ich na niewolnicze prace w innych zamorskich koloniach. W XIX wieku było około miliona Vatuańczyków, a w 1935 roku zaledwie 41,000!
Dogadasz się w każdej wiosce po francusku lub angielsku, chociaż oficjalnym językiem jest bislama (zwany gołębi angielski), zawierający 95% wyrazów angielsko-podobnych. Dla mnie brzmiał tak, jakby nalewali się z Anglików i zniekształcili ich niewyraźny sposób mówienia. Często po prostu polega on na ucięciu końcówek np. siostra – sister - „sista”, dzień dobry – good afternoon - „gudaftenun”, dziękuję bardzo - thank you very much - „tank yu tumas”, skonczyc – finish – „finis”, proszę – please - „plis” itp.
Mimo wielu istniejących drogich resortów, Vanuatu nie ma pięknych piaszczystych plaż. Występuje tam natomiast czarny piasek albo wąskie, wysypane kującymi koralami brzegi. Czasami korale mieszają się z piaskiem, ale jest to dalekie od plaż z katalogów (chociaż na zdjęciach plaże wyglądają całkiem obiecująco, to jednak z bliska nieco rozczarowują). Nie można natomiast narzekać na snorkeling, gdyż rafa dostępna jest prosto z plaży. Vanuatu jest również rajem dla płetwonurków. Największym powodzeniem cieszy się wyspa Santo, gdzie zatopionych jest sporo wraków statków i samolotów. Ja nastawiłem się na nurkowanie na wyspie Epi, ale tam nikt tego nie organizował. Na Efate sprawdziłem ceny, ale brakło mi czasu – od 48 € za jedno nurkowanie.
Dawno temu widziałem zdjęcie kolegi, które wykonał przy wulkanie na Vanuatu. Wtedy powiedziałem sobie, że kiedy dostanę prawo stałego pobytu w Australii, pojadę świętować to właśnie na ten archipelag.
Wyspa Efate
Wylądowaliśmy w Port Vila o godzinie 23.30 . Po kontroli paszportowej wyszliśmy z hali przylotów i rozbiliśmy namiot zaraz obok lotniska. Już pierwszy napotkany miejscowy przywitał nas uśmiechem, zapytał czy może pomóc, czy trzeba nas odwieźć itp. Pozwolił rozbić namiot informując ochronę.
Rano wystraszeni wysokimi cenami poszliśmy do centrum miasta (4 km). Jak się później okazało, minibus kosztował tylko 200 Vt (1.6 €). Port Vila to małe miasteczko, parę sklepików, ambasad, port i kolorowy targ. Rozbroił mnie kantor, gdyż nie było tam żadnego sejfu, ochrony, krat, okienek czy tym podobnych. Po prostu zamykam drzwi i siadam na krześle koło kasjerki, podaję kasę a ona otwiera szufladę biurka w zasięgu mojej ręki. Wizje rabunków jeszcze tam nie dotarły.
Najprzyjemniejszą częścią Port Vila jest miejscowy kolorowy targ. Jednak unikaj miasta w weekend, gdyż nic się tam nie dzieje, pusto, nudno, wszystko pozamykane. Ogólnie rzecz biorąc stolica to mała przyjemna wioska.
Po załatwieniu formalności wizowych w Ambasadzie Australii (odbiór prawa do pobytu stałego), po zjedzeniu steka z pysznej organicznej wołowiny, przyszedł czas na zobaczenie innej części Efate. Nie podobał nam się jednak fakt, iż praktycznie każda plaża która nadaje się do wypoczynku, jest płatna. Nawet jeśli chcesz chwileczkę posiedzieć (zwykle 300 Vt, 2.4 €). Wybraliśmy w końcu Havannah Lodge znajdującą się 25 km za zachodnia-północ od Vila (przejazd 30 minut, 300 Vt, 2.4 €), gdzie za rozbicie namiotu płaciliśmy 8 € za dwie osoby (w tym wliczone korzystanie z plaży).
Podczas powrotu do stolicy mieliśmy niezły punkt widokowy na wyspę z Klem's Hill. Poniżej znajdują się wodne kaskady Mele. Większość turystów zachwala taką rozkosz pluskania się w wodnych oczkach i wspinanie po wodospadach, my jednak odpuściliśmy sobie tą atrakcję.
Natomiast naszego ostatniego dnia pobytu w kraju chodziliśmy po Port Vila zabijając czas (wylot mieliśmy wcześnie rano dnia następnego). Kiedy szliśmy się położyć do parku, ktoś z przechodniów usłyszał nasz język.
- "Polacy?" - padło pytanie.
No i zaczęło się, skąd jesteś, co robisz itp. Świat jest jednak bardzo mały, bo okazało się że Łukasz jest tutaj łódką żaglową, a właściwie to mieszka w Kanadzie. Chwila, przecież ja kiedyś spotkałem w Argentynie żeglarzy z Toronto - no i okazało się, że wtedy spędziłem niezłe 3 dni w towarzystwie wujka i ojca Łukasza. Poszliśmy na piwo, spotkaliśmy się również z jego załogą - Grzegorz i Marysia (dwa dni później mieszkali u nas w trakcie swojego pobytu w Sydney). A Łukasz zaprosił nas na nocleg na swój jacht. Jedyny problem to nasze bagaże zostawione w przechowalni na lotnisku oraz fakt, że następnego dnia o piątej rano musimy już tam być. No ale cóż, to będzie jutro, a dzisiaj jest dzisiaj i mamy fajne towarzystwo.
Jeszcze tylko tradycyjnie na zakończenie wycieczki poszliśmy na masaż (20 € za godzinę). Wybrałem sobie małą drobną Azjatkę, a ta jak zaczęła po mnie skakać (masaż tajski), to aż mną rzucało. No ale byłem po tych kilku piwach i nie pisnąłem, skutkiem czego był straszny ból w plecach. Nie mogłem spać przez następnych kilka nocy, myślałem że mam połamane żebra, bo nie potrafiłem nawet wziąć głębszego oddechu. Dobrze że żona była ścianę obok podczas masażu, bo kto by mi uwierzył że mnie dziewczynka połamała:)
Wyspa Tanna
Większość turystów jedzie prosto z lotniska do resortu, zwykle na wschodnią część wyspy. My chcieliśmy zobaczyć tą wyspę trochę inaczej. Zaraz po wyjściu z lotniska skręciliśmy w pierwsze suche koryto rzeki i doszliśmy nim do plaży. Tu nasze pierwsze zaskoczenie – było tam sporo kamieni, zastygłej lawy, szkieletów korali, a prawie w ogóle piasku. Oznaczało to więcej obejść, skoków, przeskoków itp., co spowalniało tempo marszu. Ale przecież nikomu się nie spieszy. Po czasie dołączyły koło plaży ślady samochodowe, więc szło się trochę łatwiej.
Kiedy nastał wieczór, należało pomyśleć o kempingu. Na Vanuatu nie ma ziemi niczyjej, czy też państwowej. Każdy skrawek lądu należy bowiem do którejś z wiosek. Rząd nie bierze od nich podatków, ale nie daje też nic w zamian. Wioski te więc uprawiają ziemię i hodują zwierzęta, aby być samowystarczalni. Nie chcieliśmy rozbijać się na czyjeś ziemi bez zgody właściciela, więc kiedy tylko zobaczyliśmy mężczyznę na plaży, zapytaliśmy się go czy jest to dla nich w porządku, jeśli rozbijemy namiot na jedną noc. Oczywiście nie było żadnego problemu.
Rozbiliśmy nasze obozowisko nad samym oceanem. Ugotowaliśmy obiad na naszej kuchence i zmęczeni pomału szykowaliśmy się do spania. Zanim to jednak uczyniliśmy, dosiadł się do nas jeden z miejscowych. Dosyć szybko zaproponował wyjście do wioski, gdzie akurat dzisiaj odbywa się „tradycyjny taniec”. Od razu włączył się we mnie instynkt samoobronny, więc zacząłem szukać dziury w całym. Pytałem ilu będzie tam turystów, ile to kosztuje itp. Jednak tu nie chodziło o pieniądze ani o żaden sztuczny występ. Zaoferował wspólne wyjście z czystej dobroci, gdyż tej nocy byliśmy częścią jego wioski, a ta cała została zaproszona na święto.
Słyszeliśmy o sporej uczciwości i bezpieczeństwie na Vanuatu, zostawiliśmy więc namiot bez opieki i wszyscy razem wyszliśmy do sąsiedniej wioski. Czegoś takiego nie zrobiłbym chyba w żadnym innym kraju stałego lądu. Dojście w ciemnościach zajęło nam pół godziny. Tam przywitał nas syn szefa wioski, usadził, nakarmił, pogadał, latając co chwila między domami pomagając w przygotowaniach. Teraz dopiero dowiedzieliśmy się, o co w tym wszystkim chodzi.
Otóż co kilka lat, kiedy w wiosce będzie kilku chłopców w wieku 6-9 lat, odbywa się obrzęd obrzezania. Wtedy to chłopcy stają się mężczyznami. Oczywiście nie jest to proces jednodniowy, gdyż zanim do obrzezania dojdzie, chłopcy muszą spędzić kilka tygodni z samymi mężczyznami, przejść duchowe i cielesne rytuały, a sam moment obrzezania jest tylko kulminacją tego wszystkiego. I to odbyło się właśnie tego ranka. Dzisiaj wieczorem przygotowywano się do całonocnego wspólnego tańca. Siedzieliśmy wśród kobiet i dziewczynek malujących swoje twarze. Potem przyszedł czas na taniec. Dziki, inny, wspólny. Trzęsie się ziemia, spowija się kurzem. Jak setka chłopa tupnie nogą, to ziemia drży. Mężczyźni byli w środku. Nie byli przebrani, lecz w codziennych potarganych podkoszulkach. Jednak wszyscy na boso. Jako że taniec oznacza harmonię i jedność, również zostałem zaproszony do tańca. Chodziliśmy w kółko klaszcząc. Na obrzeżach okręgu chodzili chłopcy. Jeszcze za nimi były kobiety. Te jednak były zwrócone twarzami do koła, ciekawie poprzebierane, no i śpiewały krzykliwym głosem. My tupaliśmy nogami, klaskaliśmy, biegliśmy w jakimś kierunku, stop, zwrot, klask, i potężne tupnięcie. Światło żarówki ledwo dochodziło przez już nawet nie dym, lecz gęsty smog. Było to ciekawe, oryginalne. Nie byłem też jedynym białym, gdyż spotkałem pracownika sił pokojowych, który pracuje na wyspie od 3 lat, no i w końcu po raz pierwszy udało mu się być na tej ceremonii! Chyba nie muszę dodawać, jakie mieliśmy szczęście. Tańce trwały całą noc, my jednak wyszliśmy wcześniej. Jednak wracając nocą przez dżunglę trudno było nam znaleźć ocean, a potem namiot.
Następnego dnia kontynuowaliśmy marsz plażą. Kiedy doszliśmy do Lenakel (stolica wyspy), przeraził nas trochę widok wysokich gór w interiorze wyspy. Plan zakładał bowiem przejście przez środek Tanny na drugą stronę. Mniejsza z tym, najpierw musieliśmy pokonać trudną linię brzegową z zastygłą lawą zalewaną przez fale. Wdrapaliśmy się na polanę z mangrowcami i jakoś dotarliśmy przez czyjś zagajnik do drogi. Lenakel to mała wioska, a w weekend zamknięty był nawet targ. Nie umieliśmy kupić jedzenia, dopiero sklepik z gotowanymi jajkami i pomidorami podratował nasz stan samopoczucia. Pełni ruszyliśmy dalej na południe, tym razem już drogą dla samochodów (na wyspie nie ma asfaltu). Po drodze raz po raz wyłaniały się niezłe widoki na ocean.
Po południu dotarliśmy na plażę z czarnym piaskiem. Tam jeden lokalny kosił maczetą trawnik. Zapytaliśmy się jak dojść do wulkanu, więc gościu przerwał robotę i zaczął tłumaczyć drogę. Najbardziej podobało mi się, kiedy kazał nam skręcić w lewo przy drzewie z jednym owocem mango. Ogólnie okazało się, iż lepiej nam będzie jeśli nie będziemy szli do wioski Ikeuti, gdyż to okrężna droga. Posłuchaliśmy rady miejscowych i kontynuowaliśmy na południe, a zaraz po przejściu rzeczki ludzie wskazali nam drogę w głąb wyspy. Było ostro pod górę, ale droga tą dawno temu przejeżdżał jakiś samochód, więc trudno byłoby ją zgubić. Jedynie w opuszczonych chwilowo wioskach można było się pogubić, gdyż ścieżki krzyżowały się do pobliskich chat. Na szczęście kompas kierował nas na północ i udało nam się znaleźć w miarę główny trakt.
Po paru godzinach dotarliśmy do wioski Nepkasu (nazwa fonetyczna). Tam zezwolono nam rozbić namiot, umyć się w rzece, a dzieciaki popisywały się i pozowały do zdjęć. Niestety wraz z zapadnięciem zmroku cała wioska poszła spać, gdyż nie było tam elektryczności, więc nam również o godzinie 19 nic już do roboty nie zostało. Rano poczęstowano nas śniadaniem, więc daliśmy gospodarzowi w podziękowaniu trochę ryżu.
Zaskoczyła nas też organizacja wiosek na Vanuatu. Ogródki, sadzone kwiaty, pozamiatane, osobne toalety, kuchnie, brak śmieci itp. Tego w biedniejszych krajach wysokiego poziomu higieny i estetyki raczej się często nie spotyka.
Następnego dnia podchodziliśmy coraz wyżej, pomału trawersując zbocze góry. Było więc parę zejść i podejść przez kolejne żleby, ale nie były one głębokie. Podchodząc do góry na kolejną przełęcz między żlebami, nagle doznałem dziwnego uczucia. Ziemia nie była stabilna. Wszystko wokół zaczęło drżeć. Ruszała się cała ziemia pod nogami, zajęło mi kilka sekund aby zrozumieć wspaniałość tej chwili. Momentalnie radość połączona z uczuciem odkrywania nowego wypełniła moje serce – to było trzęsienie ziemi! Wszystko wokół się ruszało, niesamowite uczucie. Rzuciłem plecak, wziąłem Ewelinę i przesunęliśmy się na środek ścieżki, tak na wszelki wypadek, gdyby drzewa zaczęły się przewracać. Ale nie czuliśmy niebezpieczeństwa, tylko doświadczaliśmy potężną prezentację sił natury. Natura zaoferowała nam około minuty takiego niecodziennego spektaklu. Marzyłem od lat - doznać takiego trzęsienia ziemi, aby nikt przy tym nie ucierpiał. A tu na wyspie nic się raczej nie zawala, bo drewniane domki są zbyt małe. Później znalazłem na necie informacje, że było to trzęsienie w skali 7.0, ale epicentrum było 122 km od brzegu (oraz 135 km pod wodą). Mało tego, było to 3 największe trzęsienie w tym miejscu od ćwierć wieku! Ja to mam niesamowite szczęście. Następnego dnia, kiedy brałem prysznic na kempingu, przyszło następne trzęsienie, ale słabsze (5.8) i trwało tylko kilka sekund.
Niedziela 4 września okazała się wyjątkowa jeśli chodzi o siły natury. Po trzęsieniu ziemi w górskiej dżungli, jakieś pół godziny później, usłyszeliśmy grzmoty. Byłoby to normalne przy pochmurnym niebie, ale nie przy słonecznej pogodzie. Grzmoty powtarzały się regularnie. Ewelina zaniepokoiła się, czy to aby normalne, czy nie ma jakieś ewakuacji wyspy tsunamowo-trzęsieniowo-wulkanicznej. Jednak od kilku godzin byliśmy na ścieżce sami. W pewnym momencie wyszliśmy z dżungli na polanę i naszym oczom ukazał się przepiękny widok - górzysta zielona dżungla, błękitne niebo, granatowe morze spienione białymi falami, a pośrodku wystający z ziemi,ziewający siarką, grzmiący wulkan.
Kiedy już napatrzyliśmy się wystarczająco, rozpoczęliśmy strome zejście. Przeszliśmy przez wioskę, dotarliśmy do prawie suchego koryta rzeki i nim kontynuowaliśmy w stronę wulkanu. To był jednak błąd, gdyż rzekę należało przekroczyć i znaleźć ścieżkę po drugiej stronie. Tak więc szliśmy w pełnym słońcu dnem rzeki, obchodząc wulkan od zachodu. Po kilku próbach udało nam się w końcu znaleźć skrót i podejść do podnóża góry, gdzie znajdowała się również droga samochodowa. Nią już spokojnie dotarliśmy do bramy parku wulkanu.
Suma trekingu pieszego na Tanna, tempo marszu średnie, łącznie 20 godzin (wliczone krótkie przerwy), 56 km, plecaki około 12 kg:
Dzień 1. Lotnisko w Tanna - marsz plażą. 1.5 hr, 4 km
Dzień 2. Plażą do Lenakel, dalej drogą do czarnej plaży blisko wioski Isakwai, stąd w głąb wyspy pod górę do wioski Nepkasu. 7.5 hr, 22 km
Dzień 3. Nepkasu troche pod górę , trawers góry i zejście do wulkanu. 6.5 hr, 15 km.
Dzień 3. Z bramy biletowej na krawędź wulkanu. 1 hr, 4km. To samo powrót.
Dzień 4. Od bramy parku/kempingu, przez pola popiołowe do drogi. 2 hr, 7 km.
Rozbiliśmy namiot u gościa tuż koło bramy wejściowej, ugotowaliśmy sobie obiad na kuchence, po czym ruszyliśmy na górę wulkanu. Bilet drogi, bo aż 3350 Vt (27 €). Strażnicy też nie najuczciwsi, bo sprzedali nam jeden bilet kasując za dwóch. Przez to nie mam skrupułów napisać, iż wystarczy poczekać na zmrok aż strażnicy opuszczą bramki (około godziny 7-8) i wejść bez płacenia. Na szczyt wulkanu Yasur (361 m) pozostaje jakaś godzina marszu. Jednak to co zobaczyłem, przerosło moje wszelkie wyobrażenia. Po prostu patrzyłem w głąb krateru wulkanu, skąd regularnie pod sporym ciśnieniem wyskakiwała na kilkadziesiąt metrów w górę lawa. Złoto-czerwona, z sykiem i trzaskiem, tak jakby rozrywała skałę wewnątrz ziemi. Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek będę mógł zobaczyć takie przedstawienie. Myślałem, że to może zobaczyć tylko wulkanolog albo specjalnie szkolony kamerzysta BBC. A tu proszę, wszyscy turyści są wpuszczani, jeśli stan alarmowy wulkanu nie przekroczy poziomu 3. Wiejący wiatr znad morza powoduje, że strona wschodnia jest bezpieczna dla oglądających. Teraz już wiem, że nie było powodu gnać tam na zachód słońca, gdyż najpiękniejsze odcienie czerwonej magmy ogląda się nocą. Tego widoku nie da się opisać, to trzeba samemu zobaczyć. Po prostu siedzisz na krawędzi wulkanu i spoglądasz w dół, gdzie z trzech gardeł na przemian bucha siarka i wyskakują w górę rozpalone kawałki skały. To wszystko tak blisko. Niesamowite, wprost nierealne!
Następnego dnia poszliśmy oglądać wulkan od zachodniej strony. Znajdują się tam pola popiołowe, pozbawione roślinności, wypalona przez opady wulkaniczne ziemia. Tam nam się również podobało. Doszliśmy do samego końca tych piaszczystych wydm, gdzie za nimi jak nożem uciąć znajdowała się od razu bujna dżungla. Tam też znaleźliśmy drogę, a wkrótce złapaliśmy transport do Lenakel (godzina jazdy, 25 km, 4 €, a na kempingu chcieli nam zorganizować pick-upa za 20 € od osoby). Po drodze samochód wspiął się wysoko na górę, skąd rozciągał się niesamowity widok na niemalże całą wyspę.
W Lenakel chcieliśmy się załapać na towarowy statek, ale niestety kapitan oznajmił, iż jego statek nie może zabierać pasażerów. Kupiliśmy więc bilety lotnicze, po czym ruszyliśmy pieszo znaleźć nocleg. Złapaliśmy jednak stopa, którego właściciel zaprosił nas do siebie. W jego domu pokazał nam wszelkie możliwe urządzenia jakie posiadał, czyli zagrodę na świnie, wytwórnię sadzonek drzew sandałowych, budownictwo chat i odpowiadał na każde nasze pytanie.
Zaprosił również na tradycyjną ceremonię kavy (pieprz metystynowy). Jest to religijne, socjalne i kulturowe spotkanie mężczyzn połączone z piciem wywaru z korzenia kavy. Nie jest to alkohol, ale ma jako takie podobne działanie. Kava może być przyrządzana tylko przez kawalerów, proces jest nieco skomplikowany, ale najgorszy dla nas był fakt, iż chłopcy przeżuwają korzenie i spluwają taki wywar z powrotem. Wolałem tego nie oglądać.
Kiedy kava była już gotowa, mężczyźni z wioski zgodzili się na udział Eweliny (kobieta, ale jednak gość). Przyszliśmy na Nakamal (plac ich spotkań), podeszliśmy do wywaru, wzięli swoje kokosowe łupinki, stanęli w stronę wschodu, po czym wypili ten gorzki wywar o kolorze i smaku błota. Zdrętwiał mi trochę język, poszumiało nieco w głowie, ale nic poza tym, gdyż dokładki nie było (kava z Tanny uważana jest za jedną z najmocniejszych).
Rano doszliśmy na lotnisko i opuściliśmy tą niesamowitą wyspę, na której mieliśmy tyle niezapomnianych, jedynych w swoim rodzaju wrażeń.
Wyspa Epi
Już samo dostanie się na Epi zaczęło się nietypowo. Czekaliśmy na samolot, który się spóźniał. W końcu podszedłem do obsługi i zapytałem, kiedy to w końcu będzie wylot. A gościu na mnie takie gały.
- „samolot na Epi już odleciał”
- „jak to, przecież od dwóch godzin siedzę tutaj w drugim rzędzie naprzeciw jedynych drzwi odprawy”
- „wołałem, dlaczego nie przyszliście?”
- „to było chyba ciche wołanie, ja czekałem na komunikat przez głośniki...”
No i zaczęliśmy dyskutować. Okazało się, że nasze bagaże były już na drugiej wyspie. Zadowolony nie byłem, nie ważne nawet kto zawinił, po prostu szkoda było mojego wakacyjnego czasu. A w sumie to jak można mieć lot dla sześciu osób i nie zorientować się, że dwóch brakuje? Następny lot był dopiero jutro, a w dodatku na inne lotnisko. To jest jednak Vanuatu, panowie poszli pogadać, po czym wrócili z nowiną:
-
„ok, polecicie następnym samolocikiem na wyspę Tongoa, a w drodze powrotnej piloci podrzucą was na Epi”
Tego nam trzeba było – wyspiarskiego luzu. Także wrzucili nas do kilkuosobowego samolociku, polecieliśmy na Tongoa, wymieniliśmy pasażerów oraz ich bagaże i ruszyliśmy w drogę powrotną do Port Vila. Jedynie że tym razem zamiast na południe, polecieliśmy na północny-zachód. Lokalni pasażerowie trochę się zdziwili, bo nikt ich nie poinformował o zmianie (nie ma tam obsługi samolotu, są tylko piloci). Nikomu to jednak nie przeszkadzało, więc zaczęliśmy przymierzać się do lądowania na trawiastym pasie Valesdir. Do kabiny pilotów mogłem zaglądać, a przez przednią szybkę widziałem zbliżający się pas do lądowania. Na pasie pasły się krowy, które powoli schodziły z drogi zbliżającemu się samolotowi. Krowy i cielaki pouciekały, my wylądowaliśmy i wyszliśmy z samolotu.
W jedynym budynku w okolicy czekały już na nas plecaki, których pilnował gościu z sąsiedniej wioski. Oznajmił nam, że jedyny samochód już odjechał. My niczym jednak się nie przejęliśmy, bo przecież złapiemy coś sobie pomiędzy wioskami. Jakież jednak było nasze zaskoczenie, kiedy zobaczyliśmy główną drogę oraz wioskę Valesdir – nadtrawiona leśna dróżka, a koło niej kilka budynków nie nadających się już nawet na remont kapitalny. We wiosce nie zobaczyliśmy ani jednej postaci. Poszliśmy drogą przed siebie. Szybko skończyła się szeroka ścieżka przez gaje palmowe (olej palmowy jest głównym, jeśli nie jedynym, produktem eksportowym wyspy) i z obu stron drogi wzbijała się gęsta dżungla. Było to dla nas spore zaskoczenie, na pojazd już absolutnie nie liczyliśmy (okazało się, że na całej wyspie jest około 10 sprawnych pojazdów).
Naszym celem zostało teraz znaleźć kolejną wioskę przed zmrokiem i zostać na noc wśród miejscowych. Na szczęście po godzinie spotkaliśmy ludzi wracających z lasu z drewnem na opał. Spytaliśmy się o możliwość rozbicia namiotu w ich wiosce, co naturalnie spotkało się z uśmiechem i jak zawsze słyszanym „no problem”. Gościna była miła, pogadali i pomogli. Co nas jednak na Vanuatu trochę dziwi, to fakt, iż miejscowi nigdy nam niczego nie odmówili, jednak kiedy cokolwiek proponujemy w zamian, zachowują się tak jakby się tego spodziewali. Też zupełnie inaczej niż w Afryce czy Azji, my nie jesteśmy dla nich żadną atrakcją. Owszem, przyjdzie parę dzieci z wioski, czasami kilku dorosłych, pogadają chwilę i idą swoja drogą. Nie unikają też nieprzyjemnych pytań, więc kiedy nam zezwolą na nocleg, zapytają czy mamy swoje jedzenie. Do wnętrza domu nigdy nas nie zarosili, rozmowy odbywały się na ganku. Łatwo nam nawiązywało się kontakty, ale w porównaniu z innymi kontynentami, kiedy już przełamie się pierwsze lody, nie ma jakieś większej więzi. Mimo to, bardzo podobała nam się ich gościna, bezproblemowość i otwartość, jednak wiele z ich kultury i obyczajów po prostu nie rozumiemy.
Rankiem kontynuowaliśmy swój marsz na północ, próbując od miejscowych kupić trochę owoców. To jednak nie było takie proste, gdyż w porze suchej (lipiec-wrzesień), nie ma ich zbyt wiele. Czasami od małych sklepików (trzeba pytać miejscowych, który z domu we wiosce pełnie rolę sklepu „store”). Tam mogliśmy się zaopatrzyć w coś do jedzenia (nasz rarytas to organiczne jajka), zagotować wodę do naszego posiłku liofilizacyjnego. Wody do kupienia nie było, ale tą piliśmy prosto z kranów (studnie głębinowe). Nie używaliśmy żadnych tabletek do uzdatniania wody, ale myślę że oficjalnie nie jest to zalecane.
Suma trekingu pieszego na Epi, tempo marszu dobre (wliczone przerwy):
Dzień 1. Lotnisko w Valesdir do wioski Mapvilao - marsz drogą. 1.5 hr, 6 km
Dzień 2. Mapvilao drogą do Laman Bay. 7 hr, 23 km
Było to spotkanie z naturą i miejscowymi. Mijaliśmy przepiękną rafę nad pustymi dzikimi plażami, spotykaliśmy rozbawione dzieci oraz wiecznie uśmiechniętych pokojowo nastawionych dorosłych. W niektórych wioskach widzieliśmy przygotowania do jakieś uczty, gdzie już oprawiano świnki wiszące na drzewach. My jednak cały czas pytaliśmy się o możliwość zobaczenia diugoni, bo bardzo chcieliśmy je zobaczyć. Wszyscy wskazywali na Laman Bay. Diugoń to niesamowite stworzenie. Znany jest również pod nazwami „morska krowa” lub syrena, jego najbliższym krewnym na lądzie stałym jest słoń! Jest to ssak zamieszkujący ciepłe wody oceanu Indyjskiego i Melanezji, żywiący się morską trawą. Jest nieagresywny i słodki.
W końcu dotarliśmy do Laman Bay, gdzie zatrzymaliśmy się w Paradise Sunset Bungalows. Rozbiliśmy namiot nad samą wodą, po czym ruszyliśmy do wody. Niestety rafa przy bungalowach była kiepska, praktycznie sam piach. Właściciel sugerował jednak wypłynąć kilkaset metrów w głąb, gdyż tam żerują morskie żółwie. Posłuchaliśmy i to się opłaciło, gdyż dla mnie był to pierwszy raz, kiedy miałem okazję zobaczyć te wielkie gady na wolności.
Mój pierwotny plan był wziąć nurkowanie na wyspie. Okazało się jednak, że Epi jest praktycznie nie turystyczna, nikt nie zajmuje się nurkowaniem, nie ma tam sprzętu ani instruktorów. W tym przypadku chcieliśmy wynająć lokalną łódź, aby zabrali nas w miejsce, gdzie spotkanie diugonia jest bardziej prawdopodobne. No i tutaj mieliśmy okazję zobaczyć kolejny raz uczciwość miejscowych:
- „nie ma potrzeby brania łodzi, te same szanse macie tutaj koło bungalowów albo w okolicy portu i lotniska”.
No to snorkelowaliśmy na rafie w kilku miejscach (ta najładniejsza była blisko końca portowego betonowego molo). Kolory rafy szczególnie nie zachwycały, ale życie wokół niej było różnorodne. Mimo iż nie jestem człowiekiem wody, to spędzaliśmy na rafie godziny. Ale tak naprawdę cel miałem tylko jeden – zobaczyć diugonia. Dlatego od czasu do czasu wypływałem za rafę w miejsca, gdzie rośnie trawa morska. Tam była większa szansa na spotkanie ssaka. Czasami też siedzieliśmy na brzegu szukając kiedy to syrena wynurzy się nad powierzchnię tafli wody, w celu nabrania powietrza. Niestety brakowało nam szczęścia.
Do Laman Bay samolot przylatuje tylko dwa razy w tygodniu, także w bungalowach spotkani podróżnicy nie zmieniali się podczas naszego pobytu. Wspólnie razem spotykaliśmy się na śniadaniach i kolacji, organizowanej przez właściciela Tasso (pyszne jedzenie w formie bufetu, wliczone w cenę bungalowu, a dla nisko budżetowych namiociarzy cena dodatkowa 4 € za oba posiłki). Tasso przekazał nam informację, iż jesteśmy zaproszeni na wesele do sąsiedniej wioski. Po śniadaniu ruszyliśmy więc naszą paczką (łącznie 6 osób) do odległej o 30 minut marszu wioski.
Kiedy dotarliśmy, zobaczyliśmy wielkie przygotowania. Kobiety siedziały na ziemi, obierały i tarły maniok, taro i yam. W tym czasie faceci kroili mięso z niedawno zabitych krów i świń. Każda rodzina lub wioska miała swój piec – wykopany w ziemi dół, wyłożony rozgrzanymi kamieniami i liśćmi bananowca. Tam kobiety wkładały swoje potrawy, soliły i przykrywały drugą warstwą kamieni i liści. Zewsząd wydobywał się szczypiący w oczy dym. Cywilizacja jednak już tam dotarła, w tej wiosce była nawet elektryczność, puszczano więc europejską muzykę przez stereo. No szkoda, dla nas to mniejsza egzotyka, ale dla nich to luksus i ułatwienie życia.
Miejscowi przyjęli nas miło, pozwolili fotografować, rozmawiali, wyjaśniali, oraz zaprosili na ucztę w pierwszej rundzie. Ludzi było kilkuset, więc wszyscy naraz nie pomieścilibyśmy się. Kiedy jedzenie było gotowe, zaproszono nas do wspólnej chaty, podano talerze (niestety papierowe, a nie w formie liścia bananowca), napoje oraz wspaniałe mięsne danie z ryżem. Przyznam, iż wybierano tylko najlepsze kawałki mięsa, zero tłuszczu, sos gęsty, doprawiony przyprawami, palce lizać.
Jak już się najedliśmy, to dalej podchodziliśmy do ludzi i rozmawialiśmy. Na szczęście większość miejscowych mówiła po angielsku, tylko nieliczni po francusku. Udało nam się też poznać pannę młodą, która w żaden sposób nie wyróżniała się z tłumu (podobnie z panem młodym). Poznaliśmy także ich 4-letniego synka! Tak, te wesele było kolejną, już ostatnią fazą weselnej ceremonii. Oni pobrali się już dawno temu, tylko nie mieli kasy na wszystkie obowiązkowe ceremonie małżeńskie.
Było to jednak bardzo ciekawe doświadczenie.
Mogliśmy zostać dłużej, ale nadchodził przypływ, a według miejscowych to najlepszy czas spotkania diugoni. Pożegnaliśmy się więc z biesiadnikami i zbiegliśmy do naszej zatoki. Wzięliśmy maski z rurką, co poniektórzy płetwy, no i rzuciliśmy się całą ekipą polując na syrenki. Po kilku godzinach Czech wyszedł wystraszony, bo spotkał dużego rekina (wypłynął poza rafę, na głębinę), a Ewelina wypatrzyła dla mnie ośmiornicę. Pod wieczór musieliśmy się pogodzić z faktem, iż żadnych ssaków raczej tu nie zobaczymy.
Poszliśmy jeszcze raz odwiedzić weselną wioskę, ale impreza już dobiegała końca. Okazało się, że opuściliśmy główną ceremonię wręczania mat (maty do siedzenia mają jakąś ważną symbolikę i wartość) przez wszystkich gości. Podobno była tego niezła góra. Tylko co oni zrobią z taką stertą plecionek? Zaginął też jeden z naszych turystów, a jak się później okazało, że jako samotny mężczyzna został zaproszony na piecie kavy. Wrócił późnym wieczorem, całkiem uchachany.
Wczesnym porankiem naszego ostatniego dnia, coś rzuciło się do naszego namiotu. Jakiś szczeniak zaczął nas lizać i gryźć z radości. Pobudka na całego, ciężko było wyrzucić rozkosznego intruza. Zresztą, zaskoczył nas na wyspach stosunek miejscowych do psów. Zwykle w biednych krajach jedyne co psy dostają od swoich właścicieli to kopniaki. Tutaj jednak psy traktowane są po przyjacielsku. No, skoro piesek nas obudził, to wyszliśmy na brzeg. Przechodziła akurat jedna babka, mówiąc, iż 20 minut temu ktoś widział diugonia właśnie tuż koło nas. Nie miałem wyboru, mimo iż była 6 rano, od razu wbiegłem do wody. Wiedziałem, że to moja ostatnia szansa. 20 minut temu w tak wielkim zbiorniku wody to jednak sporo czasu, ssak mógł już być gdziekolwiek. Ewelina szła brzegiem i szukała go nad taflą spokojnej wody, a ja płynąłem kraulem (szkoda że nie miałem płetw), aby przejrzeć jak największą ilość akwenu. Po pół godzinie morale jednak spadło, ale płynąłem nadal w stronę portu i lotniska, co jakiś czas szukając Eweliny, czy nie pokaże mi kierunku w którym powinienem płynąć. Niestety zero słuchu. Stwierdziłem, iż opłynę molo, tam też jest trochę trawy. Pływając dalej jeszcze nad rafą, znowu mijałem żółwie, rybki, ciekawe formacje korali. Podziwiałem cudowny podwodny świat, mimo iż widoczność była do około 20 metrów. Było ciepło, spokojnie. Małe rybki i duże korale.
Nagle taka wielka koralowa skała poruszyła się przede mną. Właściwie to ona nie była na dnie, unosiła się. Szybko wykonałem kilka ruchów do przodu. Skała przybliżyła się, a ja w ułamku sekundy zrozumiałem, że Vanuatu mnie kocha i oferuje wszystko co najlepsze. Przede mną spokojnie płynął ponad 2-metrowy diugoń. To był cud, spełnienie marzeń, nagroda (za co?), jak nierealny sen. Wiedziałem jaki jestem szczęśliwy płynąc obok syreny. Ta jednak zamiast płynąć dalej w stronę brzegu, zawróciła. Diugoń z gracją przepłynął przede mną, delikatnie wynurzył się aby wziąć oddech, po czym dalej zanurzył. Taka chwila jest wspaniała, miałem zwierzaka tylko dla siebie. Jednak byłoby jeszcze cudowniej, gdyby Ewelina mogła też być tutaj. Wynurzyłem się, zobaczyłem żonę na molo. Krzyknąłem do niej machając energicznie ręką: „wskakuj szybko, diugoń, diugoń!”. Jak tylko zobaczyłem że zatrybiła, zanurkowałem z powrotem. Tutaj jednak rozczarowanie, gdyż diugoń zniknął z mojego pola widzenia. Na próżno miotałem się w wodzie szukając go – odpłynął. Było mi przykro, że Ewelinie nie było dane przeżyć tego samego, ale z drugiej strony miałem swoje dwie minuty raju. Odpływy i przypływy, dno z trawą czy rafą – nie ma reguły, trzeba po prostu być w wodzie i mieć szczęście. Ja tego dnia zdecydowanie je miałem. Kolejny cud natury w swoim życiorysie zaliczony. Kocham cały świat.
Nasze opuszczenie wyspy było równie oryginalne jak przybycie. Po zjawieniu się na lotnisku, to znaczy w budynku koło trawiastego pasa startowego, zgłosiliśmy panu nasze bagaże do odprawy. Pan je zważył, potem nas, odhaczył z listy i kazał czekać. Ale po co czekać bezczynnie, skoro było jeszcze ponad pół godziny czasu. Wzięliśmy więc nasze maski z rurkami i wskoczyliśmy do wody, która znajduje się niecałe 100 metrów od lotniska. Tam podziwialiśmy kolorową rafę, relaksując się w cieplutkiej wodzie. Co jakiś czas zaglądałem na nasze podręczne bagaże leżące na plaży (aparaty, pieniądze, paszporty), ale to przecież jedne z najuczciwszych miejsc na świecie. W końcu wydawało nam się, iż słyszymy warkot silnika samolotu. Wyszliśmy z wody, wzięliśmy nasze torby i dobiegliśmy na boso, cali mokrzy w strojach kąpielowych i maskami w ręku, do już kołującego samolociku. Zdążyliśmy jeszcze poprosić o pamiątkowe zdjęcie, po czym wzięliśmy nasz główny bagaż i zanieśliśmy go do luku bagażowego w maszynie. Potem wygodnie usiedliśmy (polecam lewą stronę) i podziwialiśmy cudowne kolory lagun z lotu ptaka.
noclegi – Drogo. Panuje tu system resortowy, to znaczy bogaci Australijczycy i Nowo Zelandczycy zawyżyli ceny. W takich resortach cena jest wyższa od 50 €, często dochodząca do kilkuset Euro od osoby za noc. W Port Vila najtańszy pokój dwuosobowy kosztował 36 €, City Lodge w samym centrum miasta, nie nad plażą. My znaleźliśmy 3-osobowe dormitorium w Vila Hibiscus Motel za 1600 Vt od osoby (13 €). Łazienki poza pokojem, ale była ciepła woda.
Podczas trekingu spaliśmy na dziko na plaży, czy też pozwolono rozbijać nam się przy wioskach. Wtedy w w zamian staraliśmy się ich czymś poczęstować, kupowaliśmy od nich owoce, lub też kupowaliśmy im ryżu czy makaronu. Dla dzieci specjalnie woziliśmy małe zabaweczki.
Na zachodnim brzegu Efate spaliśmy jedną noc w naszym namiocie w Havannah Lodge, płacąc 1000 Vt od namiotu. Brak natrysku.
Na Tanna raz skorzystaliśmy ze zorganizowanego kempingu. Nie był on opisany, ale znajduje się koło głównej drogi, dokładnie naprzeciw skrzyżowania z drogą odchodzącą na szczyt wulkanu. Na jego terenie jest sklepik. To Yasur Camping Ground, pytaj o Thomasa, który teraz buduje bungalow na drzewie. My chcieliśmy spać na dziko, ale Thomas tak się starał, że zgodziliśmy się na jego ofertę 1500 Vt (6 € od osoby) za dwie osoby w namiocie, wraz ze śniadaniem. Normalnie taki nocleg kosztuje 2000 Vt. Jest tam zimny prysznic. Jeśli nie masz namiotu, to Thomas ma dwa do dyspozycji, do środka włożył nam wygodny materac, a skromne ale ładnie podane śniadanie serwuje w bungalowie z perfekcyjnym widokiem na wulkan. Kolację ugotowaliśmy sobie na ognisku.
Na Epi też skorzystaliśmy z kempingu. Paradise Sunset Bungalow leży w samym Laman Bay (Lonely Planet błędnie rozrysował swoja mapkę). Tasso wynajmuje dwuosobowe pokoje za 6000 Vt (48 € od dwóch osób) z wliczonym śniadaniem i kolacją (pyszne i dużo, w formie bufetu). Jak doszliśmy pieszo z południa wyspy, Tasso pozwolił rozbić nam nasz własny namiot nad samym brzegiem, kasując tylko 1000 Vt (8 €) od namiotu za noc. Zdecydowaliśmy się tez na śniadanie i kolację, za którą dopłaciliśmy po 4 € od osoby za dzień. Jest również zimny prysznic.
transport – Dolecieć tu można praktycznie tylko z innych wysp Pacyfiku lub z Australii. Za bilet powrotny z Sydney zapłaciłem 462 €. Teraz uwaga jeśli chcesz latać między wyspami – kup międzynarodowy bilet linii AirVanuatu. Ponieważ jest to partner Qantasa, to ten sam lot możemy kupić za tą samą cenę od australijskiego przewoźnika. Jedyna różnica, że lot będzie miał numer QF, a nie NF. Jednak jeśli kupimy z agencji lub przez internet, to tylko loty o numerze NF (Air Vanuatu) będą podlegały specjalnym zniżkom na loty krajowe. A zniżka jest spora – 20%.
Loty krajowe mają zawsze tą samą cenę na danym odcinku. Wygląda to w ten sposób, że wylot następuje ze stolicy, a kilkanaście minut po wylądowaniu samolot wraca do Port Vila.
Na przykład bilet w jedną stronę z Port Vila na Tannę kosztuje 13,790 Vt (110 €). 20% zniżki zamienia kwotę o 22 € tańszą. Bilet powrotny kosztuje tyle samo, niezależnie czy kupowany razem czy osobno oraz kiedy został zarezerwowany - miesiąc przed czy 5 minut przed wylotem (możliwość kupienia biletu na lotnisku przed odlotem). Na wyspę Tanna latają codziennie, czasami nawet dwa lub trzy dziennie.
Ceny biletów z Port Vila na wyspę Epi w jedną stronę:
Na lotnisko w Laman Bay (czwartek i sobotę) 70 € (ze zniżką 56 €), a na lotnisko południowe w Valesdir (poniedziałek, środa i piątek) po 60 € (ze zniżką 48 €).
Przed każdym lotem krajowym (nie obowiązuje na międzynarodowym) należy zapłacić podatek lotniskowy w wysokości 200 Vt (1.6 €). Na loty krajowe limit bagażu często wynosi max 10 kg.
Inną możliwością poruszania się między wyspami jest droga wodna. Statki towarowe odpływają z głównego portu w Vila (3 km na południe od centrum). Tam pytaliśmy się o możliwość przepłynięcia, ale akurat wypływał statek tylko na Epi, a my najpierw chcieliśmy zrobić treking na Tannie, zanim oddamy się rozkoszom pływania w Laman Bay. Ta pływająca łupinka żądała i tak sporo, bo aż 40 €, parę groszy taniej niż samolot.
Później w drodze powrotnej z Tanny chcieliśmy się załapać na rejs statkiem towarowym, ale trafiliśmy na tą łódkę, która nie zabiera pasażerów w związku z limitowaną licencją (podobno ta druga łódka zabiera).
Kursują z Port Vila także dwa stateczki pasażersko-towarowe, znaleźć je możemy koło targu. Efate Queen wypływa w niedzielne południe, a Big Sista w poniedziałkowy wieczór. Oba statki płyną w stronę wyspy Espiritu Santo, zatrzymując się po drodze na poniektórych wyspach takich jak Epi, Ambrym czy Malekula. Niestety cena nie jest atrakcyjna, bo na Epi płaci się aż 44 €. W drogę powrotna wypływa około środy-czwartku.
Na Efate i na Tanna próbowaliśmy autostopu. Na Epi to już w ogóle nie ma co liczyć na jakiś przypadkowy transport. Tylko raz trafił nam się bezpłatny przejazd, w pozostałych przypadkach musieliśmy płacić, ale cena była co łaska albo bardzo uczciwa. Dowiedzieliśmy się również, iż pojazdy z rejestracją zaczynającą się na „B” to autobus (autobusów jako takich nie ma, był to pick up lub minibus), „PT” czyli public transport (trochę droższy od autobusu, ale nie widziałem żadnej różnicy w pojazdach), oraz „T” czyli taxi. Były jeszcze „G”, czyli rządowe.
Drogi asfaltowe widzieliśmy tylko na Efate, w centrum parę ulic jednokierunkowych, parę rond, żej sygnalizacji świetlnej czy policji. Po prostu luz blues.
Z lotniska do centrum Port Vila bilet na „autobus” kosztuje 200 Vt (1.6 €, 4 km), taksówkarze przejadą ten odcinek za 1000 Vt, może uda się nawet taniej. Na lotnisku możemy również przechować bagaż za 200 Vt od sztuki.
Wyjeżdżając z Port Vila na zachód wyspy, miejscowi powiedzieli nam na której ulicy stoją minibusy. Zwykle wyjeżdżają po południu. Kiedy znaleźliśmy kierowcę, a ten oznajmił, że wyjeżdża za jakąś godzinę lub dwie, bez namysłu poprosiliśmy go o możliwość zostawienia bagażu na w samochodzie. Taki stopień zaufania zdarzył nam się podczas podróży dopiero drugi raz (pierwszy raz w Gruzji). Nawet nam na myśl nie przeszło, aby mógł odjechać z naszymi pakunkami, nie zanotowaliśmy nawet numerów rejestracyjnych pojazdu.
jedzenie – Port Vila nastawiona jest na turystów, jest tu duży wybór knajpek z europejskim jedzeniem. Właścicielami są zwykle Francuzi. Naszą ulubioną była Anchor Inn, gdzie można było zjeść steka z frytkami za 8 €, piwo 3 €. Na słodkości, niestety drogie, chodziliśmy do Au Peche Mignon naprzeciw marketu.
Jednak nie przyjechaliśmy na Vanuatu za europejskim jedzeniem. Żywiliśmy się głównie owocami na kolorowym targu. Nie trzeba było się targować, nikt nigdy na nas nie krzyknął zachwalając towar. Najidealniejszy targ w moim życiu! Kolorowo, spokojnie, pod dachem, z wypisanymi cenami, z uśmiechniętymi paniami siedzącymi na ziemi. Naszym głównym pożywieniem były maliny, banany i pamplemusy (akurat sezon na te owoce). Zamiast kupować napoje w chińskich sklepikach, panie obierały nam kokosy z których piliśmy mleczko. Kiść bananów, dwie garście malin, kokos i pamplemus kosztował nas około 2.5 €.
Nieco trudniej było poza główną wyspą, nie mówiąc już o małych wioskach. Ja nosiłem ze sobą małą kuchenkę alkoholową (spirytus metylowy można kupić tylko w stolicy, pytaj o supermarket z sprzętem budowniczym Vilco). Kiedy spaliśmy na dziko na kuchence gotowaliśmy dania liofilizacyjne przywiezione z Australii. Poza tym w tych małych wioskach bez elektryczności często ktoś był właścicielem małego podwórkowego sklepiku, gdzie były przyprawy, ryż, makaron, słodycze itp. poproś o owoce lub jajka, może coś znajdą. W większych wioskach można było znaleźć prowizoryczne, szałasowe jadłodajnie. Zwykle oferowane było tylko jedno danie o stałej cenie, za 200 lub 300 Vt (około 2 €).
pogoda – Byliśmy zimą, więc były niższe temperatury. Poza tym zimowy lipiec – wrzesień to pora sucha, a więc padało tylko co drugi dzień, w dodatku zwykle tylko w nocy.
Było ciepło, ale zwykle poniżej 30 stopni. Innym słowem – idealnie. W nocy tylko parę razy narzuciliśmy na nerki śpiwór. Chodziliśmy cały czas tylko w krótkim rękawku, jedynie na szczycie wulkanu przydała się wiatroodporna bluza. Kobietom wypada zasłonić kolana.
waluta –
Bankomaty były tylko na lotnisku w Port Vila i w centrum miasta. Podobno są jeszcze w Luganville na Espirito Santo. W każdym razie zdecydowanie ich brak na pozostałych wyspach, weź więc wystarczającą ilość gotówki w lokalnej walucie.
Kantory widzieliśmy też tylko w Port Vila, no i uwaga, w weekend zamknięte są nawet na lotnisku (w sobotę może znajdziesz jakiś w centrum). Nie pobierają żadnych prowizji.
Kurs 1 Vatu we wrześniu 2011 roku wynosił: 1 AUD = 93 Vatu, 1 € = 125 Vatu.
internet – Widzieliśmy tylko w centrum Port Vila, ale podobno był też w Lenakel (oraz na pewno na Santo). Był bardzo wolny, ale działał. Cena od 10 do 15 vatu za jedną minutę (5-7 € za godzinę).
wiza – Większość obywateli Unii Europejskiej oraz innych wysoko rozwiniętych krajów wizy nie potrzebuje. Bezpłatny pobyt do miesiąca, możliwość przedłużenia o kolejne 30 dni (40 €).
Kosztorys
Całkowita suma tej 10-dniowej podróży to 495 € na osobę , nie wliczając międzynarodowego biletu lotniczego na i z Vanuatu (dodatkowe 459 € z Sydney). W tej cenie oprócz wyżywienia, transportu i noclegów wliczony jest bilet wstępu na wulkan 27 €, oraz wydatki "inne" 42 € (internet, poczta, przechowalnia bagażu, piwo, podarunki dla miejscowych, masaż).
Koszt wyżywienia wyniósł 95 €/os w 10 dni. Wliczałem koszt paliwa do kuchenki (alkohol etylowy) oraz czterech dań liofilizowanych przywiezionych z Sydney.
Koszt transportu lądowego na wyspach wyniósł 17 €/os. Cztery loty między wyspami kosztowały nas 283 €. Na trekingach przeszliśmy łącznie 97 km.
Koszt noclegów wyniósł 31 €/os (cztery płatne kempingi w namiocie oraz jedna noc w dormitorium). Poza tym trzy noce spędziliśmy w namiocie na dziko, na dwie byliśmy zaproszeni przez miejscowych, a jedną spędziliśmy na jachcie nowo poznanych znajomych.