Zima w Australii
Przecież urodziłam się w Polsce - lepiłam bałwany, śnieg przylepiał mi się do butów na przystanku, wstawałam do szkoły w mroźne poranki przy minus 20 stopniach. Wiem jak wygląda zima, śnieg. Niby racja, ale przecież od niego uciekłam. I to jak daleko - żeby się upewnić, że mnie nie dogoni! Nie tęskniłam za nim, nie marzyłam o "białych świętach" ani o kuligach, choć muszę przyznać, że te ostatnie wspominam z sentymentem. Co więcej - wyparłam go z pamięci i zupełnie o nim zapomniałam. Zawsze gdy zatapiam się w Australijskim lecie - dostaje zdjęcia rodzinki, znajomych i przypominam sobie jak to dobrze mieć śnieg w kostkach - pływających w moim napoju na plaży. Tylko taka proporcja mi odpowiada.
Z drugiej jednak strony mój Michał od czasu do czasu wciąga mnie w filmy czy spotkania podróżnicze i tak się złożyło, że ostatnio wszystkie były błękitno białe. Na ekranie Japończyk śmigał na nartach z Mt Everestu, śmiałam się na spotkaniu z dwoma Australijczykami, którzy zdobywali biegun, czytałam o Polakach podróżujących po zamarzniętej rzece w Azji. I coś mnie tak nieśmiało kusiło, że może by spróbować założyć narty, na których nie umiem jeździć, albo wypić gorąca czekoladę przy pięknym słońcu w ośnieżonym schronisku.
Tak - Australia ma śnieg! Malo się to wydaje prawdopodobne, zwłaszcza, że na mapie kontynentu byłaby to zaledwie maleńka plamka z odciskiem polskiej stopy. Wokół góry Kościuszki rozsypał się Bogu biały puch. Australijczycy nazywają to zbiorowisko pagórków przypominających wyglądem kopiec Kościuszki (dlatego tak Strzelecki nazwał ten najwyższy szczyt kontynentu) - Górami Śnieżnymi, Australijskimi cha cha cha Alpami.
Siedzę w samochodzie z napędem na 4 koła naładowanym adrenaliną i testosteronem. Trzech chłopaków i ja - choć już w połowie wycieczki zaczęłam podejrzewać, że to coś więcej niż mężczyźni. Jakieś ludzkie roboty o niezłomnej sile i chyba też z napędem na 4 koła. Ale oczywiście zaczęło się niewinnie. O trzeciej w nocy stanęliśmy w wielkiej wypożyczalni sprzętu i popatrzyłam krzywo na Chrisa. Wybrał wszystkim lśniące, kolorowe narty, a ja dostałam dwa czerwone kawałki plastiku i czarne ciężkie buciory. Ciągle byłam tym rozczarowana, gdy rano przypięliśmy się do sprzętu i chłopcy sunęli płynnie jak łabędzie, a ja z gracją pingwina kiwałam się na boki.
Śnieg był głęboki i okazyjnie zapadałam się w nim po udo. Na szczęście zwykle jedną nogą i rzadko. Kijki przeszkadzały mi i nie mogłam zrozumieć w jaki sposób powinny mi ułatwić marszrutę. Taka ze mnie nowicjuszka śniegowa. Zjedliśmy lunch w uroczej grupce samotnych eukaliptusów gdy nagle... ktoś wyłączył widoczność. Czyżby Pan Bóg zaczął też oszczędzać na elektryczności? Chłopcy musieli dostosować tempo do mojego (czyt: zmienić BMW na Syrenkę) i sunęliśmy przed siebie, co chwile sprawdzając, czy jesteśmy wszyscy razem.
Stoję obok Michała, który krzyczy do Chrisa – stojącego tylko 80 cm (jeden krok - stąd ta moja precyzja) przed nim. Chris już go nie słyszy, wiatr porywa słowa. GPS i kompas pokazują inny kierunek niż nam się wydawało, ale wierzymy im bardziej niż zmysłom. Zresztą jakiego zmysłu tutaj użyć?!
Okulary oblodzone. Nic nie widać, tracimy poczucie czasu i przestrzeni. Po7 godzinach marszu nie wiem czy idę w dół czy w górę. Michał miał wrażenie, że jedzie za szybko i dopiero kiedy go minęłam zorientował się, że stoi w miejscu. Nie narzekam jednak, tylko idę, idę, idę.
Nagle jesteśmy na miejscu. Blue Lake - nie jest wcale niebieskie, a nawet nie przypomina jeziora. Skute grubym lodem, pokryte pierzynka śniegu ułatwia nam przedostanie się na drugi jego brzeg. Tam rozstawiamy namioty i gotujemy, osłonięci już od wiatru. W śpiworkach robi się cieplusieńko - tylko toaleta to wyzwanie. Nie wiem czemu zawsze tak wieje w to specyficznie wystające miejsce!!! Do tego z porządniejszym problemem trzeba było wędrować za następną przełęcz (25 min pod górkę w jedna stronę), albo skorzystać z woreczka i nosić zbędne kilogramy. To wszystko po to, aby wody jeziorka – gdy już stopnieje – pozostały nieskazitelnie czyste.
Dwa kolejne dni - były pełne "odpoczynku", przyjemnej aktywności, umiarkowanej adrenalinki, ale przede wszystkim - pięknej słonecznej pogody. Niebo nieskazitelnie niebieskie, śnieg jak suknia panny młodej, i welon lodu pokrywającego brzegi kotła jeziora. Tam też chłopcy rozłożyli liny i haki i wspinali się po nim. W końcu i ja dostałam czekany, raki i swoją szansę. Podobało mi się bardziej niż wspinanie po skałkach.
Założyłam też narty. Po to aby się przekonać jak bardzo Chris miał racje wsadzając mnie w "rakiety śnieżne". Nie było mowy, żebym podeszła w tych pierwszych na jakakolwiek górkę. Przejechałam się kilka razy do tyłu, aż w końcu opanowałam posuwisty ruch do przodu. Objechałam nasze oblodzone jezioro. Michał wziął mnie na oślą łączkę i tłumaczył podstawy (raz w życiu tylko miałam narty na nogach - prawie 20 lat temu). A to wszystko - bez plecaka, bez wiatru, bez pospiechu. Weszłam z Michałem na przełęcz, z której on zjechał wprost do obozowiska.
Michał wykopał śniegową jaskinię. Była wspaniała. Miała małe, okrągłe wejście, długi, 2 metrowy tunel, którym trzeba się było wczołgać do salki przygotowanej na imprezę dla czworga dorosłych ludzi. W środku było ciepło i przytulnie. Siedzieliśmy na matach z podwiniętymi nogami i popijali gorące wino z przyprawami. Chłopcy opowiadali straszne historie o czwórce przyjaciół, którzy kilka lat temu schronili się w śnieżnej jaskini – znaleziono ich w rożnych zamarzniętych pozach dopiero na wiosnę. Mój mąż oczywiście jak zwykle nieustraszony postanowił spać w wybudowanej właśnie sypialni. Był rozczarowany, gdy jego żona stchórzyła i wróciła do śpiworka w namiocie. Nawet nie śpiąc w jaskini śnieżnej - bałam się okropnie. W nocy zerwał się wiatr, sypało śniegiem - a ja budziłam się co godzinę, żeby sprawdzić czy jeszcze widać wejście do korytarza. Bałam się, że Michał zaśnie w ramionach okrutnej królowej śniegu i byłam zazdrosna o jego życie. Rano faktycznie dziura zasypana była śniegiem i Michał nie potrafił przebić go nogami. Wykopał się rękami zmachany jak kret prosto w moje ramiona.
Ostatni dzień na śniegu przypomniał nam jak niewiele dzieli sielankę od nieszczęścia. Chris wczesnym rankiem poszedł eksplorować nowe miejsca do wspinaczki. Gdy usłyszeliśmy krzyk wypadliśmy z namiotu. Ciężko jednak wypaść natychmiast, gdy człowiek plącze się w śpiworach i ciuchach. Gdyby wciągnięty w lawinę Chris nie wylądował na jej wierzchu – nie wiedzielibyśmy nawet, w którym miejscu go szukać. Śnieg obsunął mu się spod nóg, Chris przytomnie odrzucił czekany, a potem już poddał się masie białości. Zjechał ponad sto metrów w dół. Poza stanem szoku i pokrwawioną nogą, (9 szwów w szpitalu w nocy po powrocie) był cały i zdrowy. Natychmiast zresztą zaczął się wspinać, żeby odsunąć złe wspomnienia. Dlatego myślę, że Chris i Tony mieli w sobie coś z robotów – wstawali rano, wspinali się, zdobywali szczyty, wspinali się – zjadali na obiad batonik czekoladowy i zjeżdżali na dziewiczych stokach – a po lawinie natychmiast, mimo dziury w nodze, Chris wrócił na kilka godzin wspinaczki.
Czekała nas jeszcze powrotna droga do samochodu – kilka godzin na narach (i rakietach śnieżnych) już głównie w dół. Przed nami roztaczał się czysty widok na góry, wzgórza i pagórki. Siedem godzin jazdy do Sydney i jak kopciuszki przed północą byliśmy już w domkach.
Zakończenie:
Proszę nie pytajcie dlaczego Michał zabrał Grażynkę (kaczuszka).
Wiem, wiem - mogłabym to opisać 3 razy krócej. Rozpisałam się tak, że zanim skończycie to czytać śniegi gór Australijskich stopnieją i zapanuje gorące, przyjemne lato, a w moim drinku będzie pływać jedyna, samotna kosteczka lodu...
Opis tej samej wyprawy przez Michała tutaj.