English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt

Australia

Góry Śnieżne zimą

Jadąc pierwszy raz do Australii nie wiedziałem, że jest tam śnieg. Kiedy jednak już się zorientowałem, że mają pagórki o wysokości ponad 2000 metrów, to pomyślałem, że jakieś płachty śnieżku mogą się tam pojawić. Zupełnie byłem zdezorientowany, kiedy usłyszałem o narciarskich wyprawach weekendowych. Czy aby na pewno w Australii, nie do Nowej Zelandii? Pewnego razu znajomy pokazał mi zdjęcia z wycieczki zimowej w Góry Śnieżne – zamarznięte jeziora, śnieżne jamy, ski tourning i wspinaczka lodowa. A to wszystko odległe zaledwie o sześć godzin jazdy samochodem z Sydney.

 w drodze do Blue LakeZebrało się nas czterech wspaniałych – akurat wszystkim pasowało wziąć 4 dni wolnego z pracy. Cztery osoby i różny sprzęt – ja i Tony (Czech) w ski tourach z założonymi pod spodem nart fokami. Chris (Australijczyk), miał jakąś dziwną mieszankę nart telemark, gdzie nie mógł swobodnie wchodzić pod górę, bo się ześlizgiwał, ani też na maxa zjeżdżać w dół, bo go trochę przyhamowywało (cóż, sam se chłop to wybrał). A Ewelina, jmoja żona, ako nie obyta z nartami, szła w rakietach śnieżnych. Na Google Earth i mapie topograficznej wstępnie założyłem drogę, którą będziemy iść – tylko 7.5km, ale pod górę. Chris jednak mówił coś o 5 godzinach marszu.
5 godzin? - pomyślałem - on chce tam iść na rękach czy tyłem?
Jak bardzo jestem niedoświadczony, przekonałem się wkrótce – najpierw 30kg plecak na grzbiet, potem narty które nie słuchają (ostatnio miałem na nogach w 2003), uwierający but narciarski (z wypożyczalni, nie dostosowany do mojej delikatnej stopy). Ale nic – dawaj!
Nie zbyt daleko – pierwsza gleba już po 20 minutach. Ewelina zapada się w śnieg po pas, trzeba wracać i ją wyciągać. Idziemy wyżej i wyżej – piździ jak w zachodniopomorskim! Robimy krótką przerwę, na której prawie zamarzłem. Wiatr się wzmaga, jest dość mocny. Na twarz zasuwam co tylko się da, teraz rozumiem dlaczego namawiali, aby wziąć gogle – a tak to maszeruję w swoich słonecznych okularkach, w których po pierwsze nic nie widzę, a po drugie nie osłaniają mi twarzy od bijącego okruchami śniegu wiatru. Widoczność spada do kilkudziesięciu metrów. Biała zadyma, nie widać prawie nic – nie ma ziemi ani horyzontu, gór, nieba ani niczego – tylko biała plama.
Blue LakePo czasie chłopcy tracą orientację, mimo iż zapewniali, że trafią tam nawet po ciemku. Mapa w takich warunkach nie przydaje się do niczego. Wyciągamy GPS, ale żeby go uruchomić , trzeba zdjąć rękawiczkę – a to ból niesamowity. Kiedy kończę odczyt – ustawiam kompas i idziemy na azymut. Kiedy próbuje korygować kierunek marszu, krzyczę, wrzeszczę, a idący przede mną 5 metrów chłopaki nic nie słyszą – wiatr zagłuszał wszystko. Kiedy wyrżnąłem, nie potrafiłem wstać, bo plecak zbyt ciężki. Najgorsza jednak była końcówka – w okularach nie widziałem nic, a bez nich nie dało się otworzyć oczu. Był to więc marsz na „czuja”. Niestety nie wiedziałem też, kiedy jest pod górkę, a kiedy w dół, kiedy jakaś zaspa, dołek, lód, puch, trawers. Najdziwniejszym jednak uczuciem okazało się, kiedy czułem że spadam w dół, przyjmowałem pozycję do zjazdu, rozpędzałem się – i traciłem orientację szybkości. Kilkukrotnie zdarzyło mi się (Chrisowi również!), że wystraszyłem się, czy oby nie jadę zbyt szybko – rozglądam się wokół i widzę, jak kilka metrów ode mnie przechodzi Ewelina, a ja STOJĘ w miejscu. Ale dziwne uczucie – czuję że pędzę, a ja się nie ruszam. To chyba ten wiatr, albo brak widoczności, albo jakieś psychiczne omany z wycięczenia (Boże, chyba nie jest ze mną aż tak źle?). W końcu, po 6.5 godzinach włóczęgi (średnia 1.1 km/h), osiągamy cel – zamarznięte jezioro Blue Lake.

Lodowa wspinaczkaBudzimy się w otuleni w śpiworach. Wyjście z namiotu to wyczyn – ale trzeba, koledzy się patrzą. Dzień rozpoczynamy od wspinaczki w lodzie. Wygląda to łatwo – wbić czekan jeden, drugi, noga lewa, noga prawa, i od początku. Nie wiem gdzie mi się spieszyło, ale zacząłem prawie biec po tym lodzie – aż w pewnej chwili nogi obsunęły się i zawisnąłem na wbitych w lód czekanach wyciągnięty jak struna. Czubkami raków wyciosywałem teraz stopnie w lodzie, aby móc się podciągnąć i odciążyć bolące już ręce. Wykaraskałem się z opresji i następne kroki wspinaczkowe robiłem już bardziej rozsądnie. Zrzedła mi również mina z zaskoczenia, kiedy zobaczyłem żonę wspinającą się po prawie pionowym lodzie na wysokość kilkupiętrowego budynku – była co prawda na linie, ale to i tak sporo odwagi jak na niewspinającą się osobę. Końcówka dnia to znowu zamieć śnieżna, więc wykorzystuję to z Eweliną na spacerek po zamarzniętym jeziorze i nauki jazdy na nartach po płaskim. Wieczorem umówiliśmy się w naszym namiocie na imprezę – ale czekając na chłopców nam się przysnęło. Ale wtopa, gospodarze spali kiedy goście przyszli.

Kolejny poranek rozwalił nas swoim pięknem – idealna pogoda! Chłopcy ruszają na wycieczkę objazdową, a ja ze względu na swoją opuchłą kość piszczelową, nie chcę słyszeć o zakładaniu butów narciarskich. Ale nie można nic nie robić w taki dzień – atakujemy więc sąsiednie szczyty. Z góry widok cudowny, wszędzie wokół ośnieżone góry, w tym najwyższy w Australii lądowej – Góra Kościuszki. Postanawiam zjechać z góry dziewiczą trasą. Jednak kiedy zamieniam się z Eweliną obuwiem – daję jej moje górskie skorupy, a ubieram narciarskie – ból na maxa. Nie potrafię zrobić kroku – kość piszczelowa boli pod wpływem nacisku języka. Ależ wstyd – będę schodził z góry z nartami na ramieniu. W sumie kto mnie widzi, ale wstyd przed sobą samym. W końcu wpadamy na pomysł, aby kominiarkę włożyć do buta tak, aby ugniotła kość powyżej i poniżej rany – zadziałało! Boję się, bo nie wiem, czy potrafię jeszcze jeździć na nartach – w końcu to już 9 lat od ostatniej próby. Ruszam, śnieg rewelacyjny – a ja potrafię skręcać – ufff, cudowne uczucie. Tak mi się spodobało, że do południa wspinałem się na sąsiednią górę jeszcze dwukrotnie.

obózWróciłem na dno jeziora – tzn. na zamarzniętą jego taflę, wyłożyliśmy plecaki i położyliśmy się na nich – relaks w słoneczku (po powrocie przez kilka dni bolała mnie spalona od słońca warga, bo tam akurat już zabrakło mi kremu do opalania). Na kuchence paliwowej roztopiłem śnieg, aby przyrządzić mały ciepły obiadek. Teraz gotuję już na zewnątrz namiotu, po tym jak kiedyś wysadziłem w powietrze namiot razem z naszą trzyosobową załogą, nocującą na peruwiańskim lodowcu na wysokości 5300 metrów. Wtedy przeżyliśmy, chociaż paniki wewnątrz namiotu było co niemiara. No a w nocy wiało po głowie, bo spaliły się drzwi i jakieś ściany – namiot był kolegi i mi to wypomina po dzień dzisiejszy. Jednak nie jestem już zwolennikiem butli gazowych, a tym bardziej nie podnieca mnie gotowanie w namiocie, ani nawet w jego przedsionku. Jak coś ma wybuchać, to nie w moich rekach, oraz nie w namiocie z którego nie ma wyjścia ewakuacyjnego.

Po godzinie wrócili chłopcy – zdjęli narty i pobiegli się wspinać w lodzie. Ja natomiast chwyciłem za łopatę, chociaż trochę rozczarowany że nikt nie podziela mojego zapału zbudowania jamy śnieżnej, a co za tym idzie, nikt nie chce mi pomóc. Trudno, trzeba machać łopatą samemu. Jednak już po pierwszych 30 cm tunelu projekt wciągnął mnie doszczętnie. Nie widziałem nic poza jamą śnieżną. Przez blisko pięć godzin rzeźbiłem komnatę. Powiększanie izby nie jest problemem, ale wynoszenie nadmiaru śniegu przez wąski korytarz, do którego trzeba się wczołgać, już jest. Od leżenia w śniegu wymarzłem niemiłosiernie, ale warto było. wspinaczka w lodzieZrobiłem śnieżną party jamę, tak, aby zaprosić całą czwórkę na imprezę (w przeprosinach za wczorajszy nietakt). Wieczorem po kolacji, zagotowaliśmy grzanego wina, polała się whisky i jakieś inne trunki pozornie rozgrzewające, ale grunt, że było wesoło. Nawet moja Grażynka, czyli dmuchana kaczuszka podróżująca ze mną w różnych wyprawach, dzielnie nam towarzyszyła. Przyszła jednak pora powiedzieć dobranoc. Goście poszli, a ja pozostałem sam wewnątrz śnieżnej czeluści. Teoretycznie wszystko było ok, znacznie cieplej niż w namiocie (w jamie śnieżnej jest zwykle około zera stopni), nie ma wiatru, cicho i przyjemnie. Wyjście/wejście znajdowało się poniżej poziomu na którym spałem, ponieważ CO2 jest cięższe od powietrza i opada niżej. Miałem też przetkany kijkiem komin z dostawą świeżego tlenu. Jednak w głowie pozostała opowieść o czwórce gości, którzy zasnęli w takiej jamie i nigdy już się nie obudzili. To znana historia australijskich tragedii z 1999 roku – po prostu hulający na zewnątrz wiatr, cichutko zasypał wędrowcom wejście – a tym samym pozbawił ich dopływu tlenu. Prawdopodobnie udusili się nadmiarem dwutlenku węgla. O mnie najbardziej martwiła się żona – kiedy ja smacznie mlaskałem przez sen, ona wychodziła z namiotu sprawdzając, czy otwór do mojej twierdzy nadal istnieje. I chyba istniał tak do 3-4 nad ranem. Potem wszyscy posnęli, a kilka godzin później zaczęło docierać do mnie pierwsze poranne światło. Wyciągnąłem się, dumnie rozglądnąłem po swoim architektonicznym dziele. Ubrałem buty i jak zwykle rzuciłem się w dół do korytarza nogami do przodu, aby jeszcze wykopać na zewnątrz nadmiar śniegu. I tu niespodzianka – śniegu było tak dużo, że nie potrafiłem go Impreza w jamie snieznejprzekopać – odwrotnie, tylko go ubijałem i utwardzałem. Była co prawda mała szparka na zewnątrz, ale nie powiem, żeby była to komfortowa sytuacja. Wróciłem do głównego pokoju, sprawdziłem komin – światło przez nie padało, ale jakieś ostatnie 20-centymetrów to był już zbity śnieg. Przetkałem komin kijkiem, poczułem się raźniej. Jednak to nie oznaczało, że mogę wyjść. Tak, łopata została na zewnątrz, gdyby masa śniegu nade mną się zawaliła, to chłopcy by jej potrzebowali żeby mnie odkopać. Dałem więc nura mordą w korytarz i zacząłem zgarniać śnieg rękami pod siebie. Tak, aż ujrzałem kawałek słońca. Rzuciłem się całym ciałem i kręcąc biodrami, pomagając ramionami, wycisnąłem się z ciasnego otworu na zewnątrz. Wolność!

Potem przeczyściłem przejście, wróciłem się po sprzęt, i udałem na odpoczynek do namiotu. Chris już wyruszył z rana na wspinaczkę, Tony miał dołączyć chwilę później. Ponieważ nasz kemping był nielegalny, respektowaliśmy wszelkie prawa ekologiczne – no a to niestety oznaczało wycieczkę do toalety za grań – czyli jakieś 20 minut na nartach (jeśli jesteś dobrym narciarzem i cię zbyt mocno nie ciśnie). W momencie kiedy przestałem słyszeć Toniego, myślałem, że dołączył do Chrisa. Relaks w namiocie, odpoczynek, śniadanko orzechowo-morelowe, śpiworek, ciepełko.... aż tu nagle obiega dolinę niemiłosierny wrzask. To był ten rodzaj krzyku, którego nie chcesz nigdy usłyszeć. Nie rozumiałem co on oznacza, ale z pewnością nic dobrego, oraz wiedziałem mniej więcej skąd dobiegł i był to ryk Chrisa. Podwójny, w paro sekundowym odstępie. Wyskoczyłem z namiotu, włożyłem buty, kurtkę i chwyciłem za łopatę (bo z czymś musiałem lecieć, to było w końcu jakieś 5-10 minut od namiotu jak na warunki kopnego śniegu). Byłem cholernie wystraszony, bo nie miałem ochoty oglądać żadnych konających osób, trupów ani nic temu podobnemu. Mimo mgły, Ewelina dostrzegła Chrisa machającego ręką z odległego żlebu. Gdzie Tony? Sekundy później przyfrunął na nartach z odległego zachodu (po czesku to toaleta) Czech i westchnął z ulgą kiedy mnie zobaczył. Ja na jego widok też – to oznaczało, że wszyscy żyjemy.

zjazdy z pobliskich stokówPozostało pytanie, dlaczego Chris darł się jak opętany, a potem macha sobie rączką. Dobra, pewnie marznie i czeka na partnera do asekuracji, inaczej nie może się wspinać. Wziąłem więc kask oraz raki i ruszyłem do Chrisa. Jednak go nie widziałem przy linach – w końcu zobaczyłem go kilkaset metrów dalej szukającego czegoś w śniegu. Wołał mnie, abym przyszedł. To nie w kierunku liny, ale ok, nadrobię drogi. Podchodząc bliżej widzę, że śnieg jakoś jest dziwnie ułożony. Co jest grane? – pytam. Teraz dopiero widzę, że Chris cały się trzęsie. Zaczyna coś szybko i nerwowo tłumaczyć, szuka czegoś pod śniegiem. Dochodzi do mnie – lawina!
Czy ty szukasz ludzi pod śniegiem? - pytam wystraszony.
Nie, czekana – odpowiada – gogle też gdzieś powinny być, ale to nie problem. Czekan był drogi.
Kiedy zrozumiałem co właśnie się stało, podszedłem do kolegi go objąć, oraz podziękować Bogu, że go ocalił. Chris zjechał sobie jakieś 100-200 metrów z lawiną, którą sam spowodował. Na jego niemiłosierne szczęście, zatrzymał się w pozycji siedzącej nie przykryty śniegiem. Wstał więc i nam pomachał, ale my nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, co właściwie się stało. Dojechał Tony i przez godzinę szukaliśmy bezsensownie jego czekana (jeden znalazł od razu), ale chodziło to bardziej o towarzystwo i przeczekanie jego szoku. Czecha tak ta informacja wystraszyła, że pojechał znowu do kibla – kolejne 20 minut w jedną stronę. A my z Chrisem szukaliśmy jego zgubionego podczas zabawowych przejażdżek drugiego czekanu. Kiedy ręce od orania terenu po-lawinowego już mi odpadały (w końcu dzień wcześniej przeładowałem kilka ton śniegu), zasugerowałem Chrisowi aby sobie tu wrócił na wiosnę, kiedy śniegi się roztopią – wtedy znajdzie swój czekan. Zresztą, na uspokojenie powiedziałem mu, że i tak już wątpliwe, aby żona puściła go na podobne szaleństwa (w końcu jest ojcem rocznej córeczki). Chris się zgodził, po czym wziął czekany Czecha i zaczął wspinać się po lodzie, aby się trochę rozerwać. Jak to moja zona nazwała – roboty! Spadł sobie z lawinką, wstał i poszedł się dalej wspinać.

Chrisa bardzo lubię, odważny, z duszą przygodnika, ale nie ma złudzeń, że popełnił wielki błąd. Poszedł sam na bardzo strome zbocze, bez liny i bez ludzi, którzy by wiedzieli gdzie jest. Lawiny raczej nie występują wcześnie rano, a w Australii to już w ogóle nie są powszechne. Tym bardziej w połowie sierpnia. Statystyki statystykami, ale góry są górami. Jak zawsze niebezpieczne. Był to tylko krok od tragedii, mało brakowało, a zostałby trzecią osobą, która zginęła pod lawiną w Australii. Skończyło się jednak na dziewięciu szwach (rakami rozszarpał sobie nogę), trochę strachu i nauczkę na przyszłość. Do tej pory Góry Śnieżne nazywałem pagórkami, a teraz w moim tonie głosu można już usłyszeć znacznie więcej respektu. Mogę też spokojnie żyć bez wyrzutów sumienia, że pozwoliłem mu samemu skakać po górkach, oraz wspominać tą wspaniałą wyprawę jako pozytywną, uczącą i cieszącą – wszyscy razem wesoło wróciliśmy do domów. No, Chris na szpitalny stół operacyjny na szycie.

Opis tej samej wyprawy przez Ewelinę tutaj.

powrót na początek strony