English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt
Wee Jasper

Jaskiniowiec w spódnicy

Zagłębiamy się powoli w australijską jesień. Hula wiatr i czasem trzeba założyć coś na grzbiet. Półtorej roku siedzimy już w Sydney i choć dobrze mi tu strasznie, to bieganie po parku czy usilne planowanie potomka nie dostarcza mi wystarczająco dużo adrenaliny. Potrzebowałam czegoś większego, czegoś do przełamania, czegoś do zawiśnięcia. No i zawisłam. Na 25 metrowym zjeździe do jaskini, oddając swoje życie w ręce "no worries" - Australijczyka na górze i "wsjegda druzja" na dole. Ale mój Rekin powtarzał "Jestem z ciebie dumny" i pławiłam się w tej dumie jak Kleopatra w mleku.


Jaskiniowcy

W parku narodowym Wee Jasper stanęło kilka namiotów. Wychyliło się z nich kilkanaście zupełnie nie znanych mi głów. Wszystkie były czyste i uczesane. Trzy dni później pomyślałabym, że mam dejaviu gdyby nie to, że buźki były umorusane błotem, rozczochrane i każdą mogłam nazwać zarówno imieniem jak i krajem pochodzenia.

Chłopcy wskoczyli do pick-upów i pojechali po drewno, a dziewczyny zgromadziły się nad polową kuchenką. I tak powstały cudowne naleśniki z jagodami, jeżynami i malinami. Opakowania z mrożonek wstydliwie ukryły się w ogniu. 
- Gotowi? - zawołał James.
- Tak - odpowiedzieliśmy zgodnie, choć tak naprawdę zastanawiałam się na co to ja jestem taka gotowa? Na czołganie się w nieznanej jaskini? Na przeciskanie się w klaustrofobicznym strachu czy na płakanie nad czarną dziurą, że dalej nie dam rady?
- Robiłaś TO kiedyś?- zapytałam stojąca najbliżej dwudziestokilkulatkę z ładnymi paznokciami u delikatnych rączek.
- Nie i mam stracha - odpowiedziała z rozbrajającym uśmiechem
- Ja też - dodał 2 metrowy dryblas.

Pocieszające, że nie jestem tutaj sama - myślałam łażąc po pierwszej jaskini. Początek okazał się łatwy. Poza turlaniem się w błocie - wszyscy aktywnie właziliśmy do dziur na miarę naszych kształtów i wyobraźni. Oczywiście wyobraźnia Rekinka jest inna od przeciętnego człowieka i po chwili zobaczyłam jego stopy zaklinowane w dziurze, do której nawet mysz by się  nie pchała po ser. Korzystając z labiryntu dróg i tuneli przedostałam się do komnaty, z której z kolei wystawała górna cześć Michałka - dziwnie poskręcana, ale radosna. Zostawiłam go w rekach innych udzielających rad i czekających aż miejsce się zwolni i pomyślałam sobie po raz kolejny, że nawet jeśli mężczyźni nie pochodzą z Marsa, to jednak na pewno z totalnie innej planety.
Wieczorem przy ognisku czułam się jakbym zaliczyła przedszkole. Było fajnie, ale czegoś mi jeszcze brakowało.

Podstawówka:

- Potrzebuje kilku chętnych do założenia stanowiska abseilingu - usłyszałam Jamesa jak właśnie zdecydowałam się powylegiwac przy namiocie.
- Ja, ja, ja - odkrzyknęło kilka głosów, a wśród nich i ten , który mówiąc "ja " miał zawsze na myśli 2 osoby. Mój Mąż.
Samochód, ścieżka, skałki, dziura. No to gdzie ta jaskinia? W dziurze, że się tak wyrażę. Dla mnie jaskinie to groty, które do tej pory zawsze miały pionowe wejścia z przodu i niknęły w jakimś pagórku. A tymczasem pagórek jest, owszem, ale pode mną. Ot i wiedza z zakresu jaskinologi poszerzona.

  
Zawiązano liny, założono karabinki, spuszczono na próbe Rosjanina. Nie żeby złośliwie - sam się pchał!
- Wiszę - krzyczy głos z dziury.
- To dobrze, spuszczaj się niżej - odpowiada ten na górze.
- Kiedy sznur się skończył- z dołu.
- To zejdź i się odczep - z góry.
- Ale on się skończył 5 metrów nad ziemią.

Na górze zaczęła się krzątanina. Grube drzewo stanowiące kotwicę zostało odpasane i przepasane jeszcze raz, inaczej. Sznurka zrobiło się więcej, a ten na dole postawił pierwszy krok na ziemi...(czy na księżycu?).
Po kolei, cała nasza 6 z mniejszym lub większym grymasem uśmiechu powierzała swoje ciało linie. Sześć to nie taka duża cyfra - więc przyszła w końcu kolej na mnie. Oddech, krok, kroki, kilka głów nade mną, błysk flesza i hop. Jestem sama. Z góry światło dnia. Nagle nogi wiszą w powietrzu i czuję chłód jaskini. Na dole malutka latareczka mojego asekuratora. I cisza...

Gdy wyszliśmy z jaskini wschodził właśnie księżyc. Prawie bezdrzewne, zielone pagórki układały się wokół jak fale. Pomyślałam sobie jak mój szwagier - gdzieś tam w Polsce po drugiej stronie telefonu próbuje sobie wyobrazić australijskie góry - "ten Wee Jasper to takie nasze Karkonosze?". I zastanowiłam się jak mu powiedzieć, że zupełnie nie, a jednocześnie oddać urok tej przestrzeni zielonej trawy.
Tej nocy przy ognisku były opowieści, przeżywanie swoich sukcesów i gitara. Gdy wróciłam do namiotu czekał tam na mnie Wielkanocny Pajączek. No tak - już była niedziela. W oczach Rekinka widziałam wahanie - kto tak naprawdę powinien zostać na noc - ja czy to małe włochate stworzonko?
- No dobrze - powiedziałam - nie musisz go zabijać, ale proszę wyprowadź go na zewnątrz, niech inne australijskie dzieci też dostaną wielkanocne prezenty.

Przechodzimy do następnej klasy

W butach mam czekoladowe jajka. Michałek rano wybiegł na mały - 30 km spacerek. Sprawdziłam ślady po pajączku, ale nie znalazłam niczego niepokojącego. Słońce zaczynało przypiekać więc rzuciliśmy się do lasu szukać reszty czekoladowych jajek zanim rozpłyną się czekoladową rzeką i zatopią nasz obóz. Wielkanocne kalorie miały wypalić się w następnej jaskini...

No tak, stalowa rozwijana drabinka uderzyła o dno. Tylko 6 metrów więc nie potrzebujemy uprzęży. Hej zaraz, jak to nie potrzebujemy? - panikowało moje serce. Na szczęście okazało się, że tak zdana sama na siebie nie będę. Owinięto mnie sznurem, zawiązano supełek, sprawdzono jego jakość i wytłumaczono jak przekładać stopy i ręce raz z jednej, a raz z drugiej strony drabinki. Bałam się bardziej niż abseilingu, może dlatego, że bardziej musiałam polegać na sile własnych rąk i nóg. Znowu Alex trzymał linę - tym razem u góry. Michałek czekał już na dole z kilkoma osobami.

- Alex, ty wiesz, Polacy i Ruscy to druzja...- powiedziałam powierzając się w jego ręce.
- Chyba zwariowałaś! Od kiedy? - zaśmiał się Alex pozwalając mi zawisnąć.
- Nu zajac pogadi! - krzyknęłam i skoncentrowałam się na krokach, ciemności, przyjaznym uśmiechu Alexa i dopingiem Michałka. Po tej jaskini włóczyliśmy się 4 godziny. Jeszcze kilka razy trzeba było zakładać sznur, albo wchodzić po stromej ścianie. Ale komnaty, które znaleźliśmy, pełne stalatktytow, stalagmitów i kolumn, pełne malowideł natury i takie dzikie - pchały nas wciąż w dalsze tunele i poziomy. Jak w grze komputerowej, w którą nigdy nie grałam, a teraz byłam jednym z malutkich ludzików w labiryncie. W końcu czołgałam się w błocie, przeciskałam przez szpary i zjeżdżałam na pośladkach. Zaliczyłam własną maturę jaskiniowca. Z czerwonym paskiem w odpowiednim miejscu, kilkoma siniakami, spałam jak suseł. Z wrażenia zapomniałam polać wszystkich w śmigus dyngus.
- Jestem z ciebie dumny - powiedział Rekinek, a ja poczułam się szczęśliwa zasypiając zawinięta w śpiworek i męża.

powrót na początek strony