Pewnego dnia oglądnąłem bardzo inspirujący film dokumentalny „Alone Across Australia” (samotnie przez Australię). Nieco później udało mi się zdobyć książkę tego samego autora – Jona Muir. Przemierzył on cały kontynent z południa na północ bez jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz, nie używał nawet istniejących szutrowych dróg. Był zupełnie samowystarczalny, ciągnął za sobą dwu-kołowy wózek, nauczył się jak znaleźć wodę, jakie owoce może zbierać i jak je przyrządzać, aby nadawały się do spożycia. Jon polował po drodze, głównie na króliki. Swoją ekspedycję rozpoczynał trzykrotnie, dwa razy musiał ją przerwać wskutek pogodowych i sprzętowych nieprawidłowości. Ostatecznie udało mu się przejść kontynent, zajęło mu to cztery miesiące (podczas drogi otruł się jego pies) – podziwiam go, gdyż udowodnił, iż najtrudniejsze pomysły można zrealizować.
Aby przekroczyć pustynię niezależnie, potrzebny był mi wózek do ciągnięcia. Poszukiwania, zbieranie informacji, materiałów itd zajęły mi dwa lata. Na szczęście znalazłem przyjaznych ludzi - Kuba Postrzygacz doradzał mi z kołami, Lucas Trihey miał już doświadczenie z aluminiową ramą, Chris dał mi rurki ze swojej starej paralotni, a Lynn Miller doradzał w składaniu tego w jedną całość - podziękowania za nieocenioną pomoc. Nie przypuszczałem, że aby chodzić po pustyniach trzeba mieć tyle wiedzy technicznej. Teorie ludzi którzy mi pomagali, często były sprzeczne i sam musiałem podejmować decyzje, nie będąc pewnym, czy aby słuszne. Jednak klucz w powodzeniu wyprawy nie tyle polega na skonstruowaniu idealnego wózka, gdyż takowy nie istnieje, tzn. lekkiego, wytrzymałego, niezawodnego itp, tyle co na umiejętności naprawy go w każdych warunkach, a nawet zastąpieniu niektórych elementów tym, co można znaleźć po drodze np. rozszarpanych dętek trawą i liśćmi, pęknięte hamulce (potrzebne przy stromych zjazdach w dół) zastąpić kawałkiem drewna itp. Ostatecznie wózek przekroczył mój budżet finansowy, ale z marzeń wycofać się nie można.
W końcu gotowy, we wrześniu 2008 roku, stanąłem na zachodnim krańcu Pustyni Strzeleckiego. Ruszyłem powoli, bo 150 kg ładunku nie pozwalało inaczej (wózek, części zapasowe i narzędzia - 40kg, woda – 70kg, sprzęt i jedzenie – 40kg). Szarpałem, bo koła zapierały się w dziurach, wyrwach, kępkach krzewów. Piaskowe formacje wieżyczek i wybrzuszeń w niczym nie przypominały mi poprzednich pustynnych doświadczeń. Mimo chłodu nocy pot lał się z czoła, a teren zmusił mnie do marszu slalomem, w ciągu 3 godzin zrobiłem zaledwie 6 kilometrów w linii prostej. Jeszcze przez drugi dzień szedł ze mną zespół asekuracyjny w postaci trójki znajomych, tak na wypadek gdyby wózek nie sprawdził się w terenie. Kiedy zawrócili, zostałem skazany na łaskę natury. No, nie do końca byłem sam, gdyż w podróż pojechała ze mną Grażynka, czyli moja dmuchana kaczuszka, tak dla towarzystwa. Czym głębiej szedłem, tym bardziej formował się charakterystyczny dla Australii schemat długich wydm, w miarę równoległych. Nie bez przyczyny szedłem też w kierunku wschodnim, gdyż z tej strony podejścia na wydmy są dłuższe, ale nie aż tak strome jak z przeciwnej strony. Mimo to miałem czasami wielkie problemy wdrapać się na szczyt. Myli się jednak ten kto myśli, że jest tu monotonny krajobraz. Roślinność i nawierzchnia zmieniają się niezmiernie często. Jest to na tyle dobre, że trafiając np. na znienawidzone przeze mnie labirynty krzakolandu miałem pewność, że ten teren niedługo się skończy i będzie lepiej. Natomiast spinifex (ostra trawa), kolczaste krzewy i suche ostre gałęzie były wrogami dla moich kół. Bez defektów się nie obeszło, ale teraz wiem, że wyklejenie opon gumową wyściółką, założenie motorowerowych grubszych dętek, jak i wlanie do nich płynu „sealout” było niezbędne. Najbardziej lubiłem jednak wieczór, kiedy to po 10-godzinnym marszu przychodził czas na odpoczynek i gotowanie kolacji. Najczęściej jadłem zakupione, liofilizowane dania do gotowania, które ugotowane zawierają sporo wartości odżywczych, przede wszystkim posiadają suszone mięso i sole mineralne. Czasami posiłek urozmaicałem sobie piekąc w ognisku chleb. Poranną dietę uzupełniałem napojami wysokobiałkowymi i węglowodanowymi, a podczas marszu podjadałem batony wysokoenergetyczne, żele dla sportowców, orzechy, suszone owoce, czekoladę itp, a popijałem to dużą ilością wody, dodając czasami specjalnego proszku, aby wyrównać gospodarkę elektrolitową organizmu.
Poza bolesnym odciskiem na pięcie, nowym doświadczeniem było spotkanie z dzikim psem dingo. Krążył wokół mnie blisko pół godziny, podchodził na kilka metrów, definitywnie czuł jedzenie, ale na szczęście nie był agresywny. Mimo to na wszelki wypadek spałem blisko ogniska. Poza nim widziałem także ciekawskie emu, strachliwe kangury, płochliwe króliki, dumnego orła, czekającego na okazję sępa, obojętnego węża, zastygłe w bezruchu najdziwniejsze jaszczurki. Codziennie rano na piasku odczytywałem setki różnych nowych śladów – to cuda wytworu natury, które przystosowały się do życia w tak ekstremalnie trudnych warunkach. Niektóre ze zwierząt potrafią czerpać wodę tylko z pożywienia, inne z wilgoci powietrza, jedne płazy wchłaniają ją przez skórę, znowu inne ssaki się nie pocą, albo wydają niezmiernie gęsty kwas moczowy. Tutaj nawet rośliny wpuszczają do gleby różne toksyny, aby pozbyć się konkurencji, a wszystko w jednym celu – przetrwać w warunkach, gdzie dostęp do wody jest ograniczony. Bo niestety widziałem też żniwo okrutnej śmierci: zdechłe krowy z kamieniami w pysku, szkielet kangura z zaczepioną nogą o płot z którego nie umiał się wyzwolić, setki martwych żółwi na dnie wyschniętego jeziora itp.
Po 6 dniach i przebytych 136 km Pustynia Strzeleckiego została za moimi plecami, a ja przesadnie przygotowany skończyłem marsz z 30 litrami wody zapasu, sporo zostało też pożywienia. Mimo iż odżywiałem się dobrze, gdzieś po drodze zgubiłem 4kg swojej wagi. Kiedy wypinałem się z uprzęży po raz ostatni, ogarnął mnie smutek, bo to już koniec. W końcu nie prędko tu zawitam, ale na pewno wrócę, bo cierpię na nieuleczalną chorobę podróżowania, z rozpoznaniem pustynolixem czerwonym.