Samodzielna przygoda zaczęła się dopiero w sierpniu 2006 roku. Australia posiada 10 pustyń, a mnie najbardziej pociąga Simpsona (Arunta). Jest to największy na świecie obszar równoległych wydm, jest ich ponad 1100 na odcinku 400 kilometrów. Niektóre wydmy ciągną się nieprzerwanie przez kilkaset kilometrów, często dochodząc do wysokości ponad 30 metrów. W przeciwieństwie do wydm Sahary lub Namib, te nie zmieniają swojego kształtu ani położenia na skutek umocnienia poprzez występującą u ich podstawy roślinność. Z powodu przeważającego wiatru wiejącego z południowego–zachodu na północny–wschód, piasek leżący bliżej zwrotnika zdążył na swojej drodze w ciągu tysięcy lat utlenić znajdujące się w nim żelazo, co w praktyce dało mu jaskrawo czerwony kolor. I ten czerwony kolor na tle błękitnego nieba jest niesamowity.
Jak już uzyskałem zgodę parków narodowych i właścicieli prywatnych posesji hodujących bydło na obrzeżach pustyni – zakupiłem bilet i doleciałem malutkim samolotem do Birdsville – ostatniej osady na wschód od Arunty. Tutaj rzeczywiście pojęcie czasu jest nieco inne – nikt się nie spieszy, wszyscy na luzie, ale tak jakby trochę otępiali od upałów. Mogłem też potwierdzić, że na piwo do tutejszego pubu klienci przylatują z odległych farm swoimi samolocikami. Po wylądowaniu na pasie startowym przed barem ciągną je za sznurek na parking, przywiązują i idą się napić. Na mnie jednak był już czas – napełniłem swoje bukłaki 18-litrami wody i założyłem niemiłosiernie ciężki plecak (38 kg) na ramiona. Wbił mnie do ziemi. Po chwili ruszyłem, początkowo bitym traktem. Był już wieczór i przyszedł czas na pierwszy nocleg w samotności. Pełnia księżyca, nie potrzeba latarki do rozbijania obozu. Kolacja ugotowana na ognisku, rozłożona folia izotermiczna NRC, a na niej śpiwór. Wszystkie noce pod gwiazdami odbywały się bez zakłóceń z wyjątkiem jednego razu, kiedy to słysząc jakieś odgłosy nad głową raptownie się zerwałem – to stado wielbłądów zostało zwabionych zapachami mojej nieumytej menażki. Ludzie często się pytali, a co z wężami, pająkami? Owszem są, nawet miałem szczęście zobaczyć je parokrotnie, ale tylko przez chwilę, gdyż one boją się nas bardziej niż my ich. Węże z reguły nie są agresywne (chyba że czarna mamba, ale ta mieszka w Afryce na drzewach), wystarczy patrzeć pod nogi, jeśli ty go nie nadepniesz, to on do ciebie sam nie przypełźnie. Podobno jedno z nielicznych niebezpieczeństw jakie można tu spotkać to stado zdziczałych farmerskich psów lub sfrustrowanego, odrzuconego od stada samotnego samca wielbłąda.
Dzień zaczynał się dla mnie mniej więcej godzinkę przed wschodem słońca, ekspresowe zwijanie ekwipunku i w drogę, zanim upał utrudni marsz. Idę na azymut, wybieram jakiś charakterystyczny krzak na następnej wydmie i zmierzam w jego kierunku. Śniadanie jem po drodze i dopiero przed południem, około godziny 11, upał robił się na tyle mocny, że dalszy marsz nie ma sensu, straty wody w wyniku pocenia się byłyby zbyt wysokie. Zresztą wystarczy obserwować zwierzęta, w środku dnia nawet ptaki nie latają, zamierają wszelkie ślady aktywności. Z jednym wyjątkiem – muchy! Te dają się w znak, bezczelnie wchodząc do oczu, uszu i nosa. Jest to niezmiernie dokuczliwe. Taka poobiednia sjesta trwa mniej więcej do godziny 15. Kiedy cień jest już wystarczająco długi to znak, że pora ruszać. Jeszcze po zachodzie słońca kontynuowałem marsz z latarką, a utrudniona nawigacja była co jakiś czas korygowana GPS-em. Taki rozkład dnia pozwolił mi zredukować dzienne zużycie wody do 3,5 litra i dzięki temu mogłem dojść dalej. Była to zima i temperatury maksymalne wynosiły 37°C, a w nocy spadało do plus 2°C. Taka wysoka dobowa amplituda spowodowana jest bardzo niską wilgotnością powietrza, jak i brakiem chmur, które normalnie nocą zatrzymują gorące powietrze.
Na mapie miałem zaznaczonych kilka studni i wiatraków pompujących wodę – to zainstalowane przez właścicieli rancho wodopoje dla bydła. W kilku z nich znalazłem wodę, co pozwoliło uzupełnić zapasy. W jednym z nich woda zalegała głęboko pod ziemią – rozwiązaniem było zaczepienie skarpetki na sznurku, spuszczenie jej wgłąb zardzewiałej rury, wyciągnięcie i wykręcenie – może niezbyt estetyczne, ale ważne że taki system działał. Jednak czym bardziej posuwałem się w głąb pustyni, tym z wodą gorzej, parę ostatnich zbiorników było zdezelowanych. Także pomału musiałem zataczać pętle i wracać do pewnych źródeł wody. Nagle zdarzył się cud – pewnego ranka pomiędzy wydmami trafiłem na kałużę!? Nie wiem skąd się wzięło te lodowate błotko o centymetrowej głębokości, ale skoro było słodkie i bez zwierzęcych odchodów, to do picia się nadawało. Co prawda filtr do wody zapiaszczył się od razu, trzeba więc było wykopać dół i nabierać z niego wodę bez filtrowania. Taki obrót sprawy pozwolił mi ruszyć jeszcze dalej na zachód, prosto przed siebie w nieznane. Łącznie przez 10 dni byłem w zupełnej samotności i odseparowany od śladów powszechnej cywilizacji. Tam czułem niesamowitą pozytywną energię, to był czas kiedy nie tylko nie korzystałem z podstawowych luksusów codziennego życia, ale nawet nie wydawałem z siebie głosu, rozmawiałem z sobą myślami. Ciszę tą przerwał napotkany wielbłąd, który szedł za mną, także w końcu zaniepokojony krzyknąłem w stronę intruza. Pustynia Simpsona spodobała mi się bardzo, ale martwił fakt, że ten 247-kilometrowy spacer był całkowicie uzależniony od napotkanego źródła wody. Poza tym nie lubię się wracać do punktu wyjścia.