2-krotne wejście, raz 12.09 przez góry w Drakensbergu, potem oficjalnie 17.09 do 26.09.07, łącznie 10 dni, kurs wg bankomatów 1€ = 9.4 L (Loti)
Można używać również randy, ale opłaca się wyciągać z ATM bardziej niż w Suazi, a nawet niż w RPA (lepszy bankowy przelicznik). Nadmiar Loti można wymienić w banku na randy za okazaniem pokwitowania z bankomatów ATM.
zwiedzanie – po Suazi wjechaliśmy do RPA (opis w RPA), skąd dopiero przedostaliśmy się do Lesotho. Najpierw niechcący pieszo przez góry, a potem już oficjalnie przez granicę.
Początkowo przesuwaliśmy się do przodu, zatrzymując się tylko na noclegi i szybkie zwiedzenie przeciętnej stolicy. Rankiem w Romie poszliśmy zobaczyć „ślady dinozaurów”, widniejące w skale za wioską. Nie potrzeba tam przewodnika – wystarczy spytać miejscowych. Wychodząc z Post Trading Guest House na dróżkę, po lewej zachodniej stronie na horyzoncie widok ogranicza nam długie płaskie wzgórze. Na jego szczycie zobaczymy 2 drzewka, do których jest około 15 minut marszu. Jak dotrzemy do drzew należy zejść za nie kawałeczek w dół (1 min) do dróżki, ślady stóp wyciśnięte są w skale po lewej stronie dróżki (między dróżką a drzewkami). Nie jest to jednak obiekt, który trzeba koniecznie zobaczyć, chyba że ktoś nie widział jeszcze wcześniej żadnych pozostałości tych prehistorycznych stworów.
W Lesotho bardzo popularny jest tzw. „pony trek”, czyli konny treking. W tym celu najbardziej oblężoną miejscowością jest Malealea, potem chyba Semonkong. Na północy znajduje się również wyspecjalizowana w obsłudze turystycznej Molumong, koło Mekhotlong. Stąd możesz nawet iść na wielodniową wycieczkę, zdobywając najwyższy szczyt Afryki Południowej – konno! My pojechaliśmy do Semokong i tutaj wskoczyliśmy w skórzane siodła. Semokong Lodge zabiera nawet za darmo turystów z Maseru we wtorki i w piątki, kiedy jeżdżą do miasta na zakupy, wystarczy wcześniej umówić się telefonicznie – nr telefonu w książeczce Coast to Coast. Organizują oni właśnie wycieczki konne, zatrudniając lokalnych przewodników. Przykładowe ceny takiej wyprawy dla jednej osoby (ceny różnią się zależnie od ilości osób chętnych na jedną wycieczkę, czym więcej osób tym taniej), obejmującej konia (nie kucyka) dla ciebie, przewodnika i bagażu, noclegu w chatce wiejskiej z dostępem do kuchenki gazowej. Na drogę otrzymasz również dżokejkę i bacik. Zabrać musisz swój śpiwór i jedzenie (najlepiej przywiezione z stolicy), ciepłe ubrania oraz odzież przeciwdeszczową jeśli podróżujesz latem.
Dla jednej osoby wycieczka taka kosztuje: 1 noc (2-dniowa) 730 L, 2 noce 1,410 L, następne noce około 500 L więcej przy każdym noclegu. Cena dla jednej osoby za to samo przy dwóch osobach chętnych na wycieczkę: 1 noc 590 L, 2 noce 895 L i dalej około 300 L za każdą kolejną noc. Cena na 1os przy trzech chętnych: 1 noc 510 L, 2 noce 775 L i około 260 L za każdą następną. Całodniowy dzienny treking (bez noclegu i konia bagażowego) zależy również od ilości chętnych i kosztuje na osobę 210 L dla 1 osoby, 165 L/ os przy dwóch chętnych, 145 L/ os przy 3os. Organizowany jest tutaj, jak podają, najdłuższy, komercyjny, bez punktów pośrednich (tzw. single drop abseil) zjeżdżanie na linie wzdłuż wodospadu na świecie z Maletsunyane Falls (204m, minimum 2 dni kursu, od 750 L/ os do 600 L/ os przy trzech chętnych). Nie trzeba wspominać, że przewodnik oczekuje napiwku.
Dzielne konie wiozły nas na swoim grzbiecie, pędząc wąskimi górskimi ścieżkami na wysokościach bliskich 3000 metrów. Trasa momentami była tak stroma (zarówno w górę jak i w dół), że tylko zaparłem się w siodle i ze strachem czekałem, kiedy koń w końcu się przewróci. Mimo iż kopyta ślizgały się na gładkich kamieniach lub grzęzły w sypkim żwirze, zwierzę pewnie przesuwało się do przodu – jestem dla nich pełen respektu. Tylko raz mój konik trochę nawalił, bowiem przekraczając rzekę po zwyczajowym ugaszeniu pragnienia, zdecydował ulżyć sobie i ruszył w głębszą wodę, dał mi sekundę na wyskoczenie ze strzemion, po czym runął całym cielskiem zażywając chłodnej kąpieli. Na szczęście aparat znajdował się w sakwach konia Eweliny.
Tereny, przez które przemierzaliśmy, były cudowne – dzika i jałowa otwarta przestrzeń, pasma górskie przecinane głębokimi dolinami, kaniony, wąwozy, wodospady. Na nocleg zatrzymaliśmy si w małej wiosce, gdzie życie nadal toczy się w swoim dawnym, prymitywnym stylu. Okrągłe kamienne domki, słomiane strzechy, podłogi wylane mieszanką ziemi i zwierzęcych odchodów. Niepowtarzalną atmosferę nadają również świeczki, ognisko, stado pasących się kózek, bose dzieciaczki, starcy owinięci kocami oraz poranny szron i przeraźliwe nocne zimno. Podczas jazdy konnej wszystko było w porządku poza pierwszymi godzinami jazdy drugiego dnia, gdzie we znaki dały się odczuć obolałe pośladki i niektóre partie mięśni nóg – przesadziliśmy z kłusowaniem dzień wcześniej (pierwszy dzień 5h w siodle, około 14 km). Na szczęście nie potwierdziły się nasze obawy – nie wyczuliśmy w tej wycieczce komercji, głównie za sprawą przyjaznego nienachalnego nastawienia lokalnych. W Ketane warto wybrać się na 20-minutowy spacer nad wodospad Ketane Falls 122m – nawet niezły widok z góry. Poprosiliśmy też naszego przewodnika, aby wziął nas do czyjegoś domu, ciekawie było bowiem zobaczyć jak naprawdę żyją miejscowi. Równie ciekawe jest oflagowanie domków – biała flaga oznacza, że można tam zakupić piwo domowej roboty, zielona flaga – warzywa, a czerwona – mięso. W drodze powrotnej pojechaliśmy również nad wodospad Maletsunyane (204m), który jest w ciekawej scenerii, ale w porze suchej wiele wody nie zawierał. W południe słońce świeci z naprzeciwka, więc lepsze fotografie można uzyskać poza środkiem dnia. Można też zejść do podnóża wodospadu (gdzie znajduje się pole namiotowe), nie powinno to zająć więcej niż 40 minut, powrót dłużej, rzecz jasna. Stąd już tylko niecała godzinka konno do Semonkong.
Po wędrówce na naszych rumakach powróciliśmy na niziny, gdzie popis znowu dali miejscowi ludzie, którzy przygarniali nas prosto z ulicy w serdeczną gościnę. Troszeczkę frustrował mnie fakt, że chciałem jak zawsze wspomagać lokalnych, a prawie wszystkie sklepiki, nawet te maleńkie, były prowadzone przez niesympatycznych Chińczyków. Cóż, wyrzucili ich z RPA, więc się tutaj przenieśli. Po kilku dniach przyszło nam znowu powrócić w wyższe partie "Górskiego Królestwa" lecz tym razem na własnym grzbiecie nosiliśmy swoje bagaże. Dotarliśmy do Sani Pass (2865 m), gdzie istnieje jedyne na zachodzie kraju połączenie drogowe z RPA (tylko samochody 4x4, ale dopuszczalne są również lokalne minibusy, którymi możesz się przejechać). To mała wioska na uskoku klifu, z jednym hotelikiem podzielonym na część luksusową z restauracją oraz część budżetową, z kuchnią do dyspozycji i ciepłym prysznicem wieczorem od godziny 6 do 10. Poza tym znajdowało się parę marnie zaopatrzonych lokalnych sklepików. Warto wstać na wschód słońca, szczególnie kiedy wychodzi ono znad chmur zalegających nad położoną pod klifem doliną. Zanim jednak wyjechaliśmy z Lesotho, wybrałem si na całodniową wędrówkę na najwyższą górę Afryki Południowej – Thabana Ntlenyana, 3482 m n.p.m. Jedynymi osobami, które miałem przyjemność spotkać podczas trekingu to pojedynczy pasterze, którzy z gromadą psów paśli na hali swoje owce. Opatuleni kocami wyglądali dziko i dostojnie, zawsze jednak uśmiechnięci i otwarci nawet na krótką wesołą konwersację, zwykle opartą na gestykulacji. Sam wełniany koc, poza funkcją termalną, jest również symbolem świadczącym o statusie w społeczeństwie. Schodząc ze skały w pewnym momencie zauważyłem powiewającą flagę, przeskoczyłem murek ułożony z kamieni, spojrzałem dalej w stronę jaskini – a tu dwóch Basutho owiniętych kocami stało koło swojej kamiennej malutkiej chatki i dyskutowali nad właśnie zabitym szakalem, który okrwawiony suszył się na słońcu. Wskazali mi właściwy kierunek, w końcu ktoś kojarzył nazwę góry. A ze szczytu spoglądałem sobie na świat pode mną, chociaż wiele nie widziałem, bo chmury aż po horyzont pięknie zalewały okolicę tuż poniżej poziomu klifu. Jak się później okazało, ja cały czas byłem w słońcu, natomiast czekająca Ewelina tylko chwilkę rano cieszyła się dobrą pogodą, później cały czas Sani Top zalewała gęsta mgła, do której wkroczyłem na sam koniec mojej wędrówki.
Wycieczkę konną lub pieszą z przewodnikiem na górę można wykupić w hostelu od 150 Randów (8-9 godzin). Oto wytyczne drogi z Sani Top Chalet (2873m) na szczyt Thabana Ntlenyana, czas w jedną stronę 4 godziny, dystans w jedną stronę 12 km. Zaczynamy w kierunku północno-zachodnim i lekko trawersujemy opadający grzbiet góry z prawej strony. Po około 1h mamy ostatnie spojrzenie na Sani Top i po przecięciu grani trawersujemy zbocze schodząc minimalnie w dół w kierunku wschodnim. Przed sobą mamy dolinę, a po jej przeciwnej stronie w kierunku północnym są dwa koryta potoków. Schodzimy w dół w kierunku północnym (około 25 min) i wybieramy to drugie koryto rzeki (bardziej wschodnie). Nim właśnie wspinamy się na przełęcz, ale nie wybierajmy najwyższego jej punktu, tylko po stronie północno-wschodniej jej najniższy punkt – to stąd w kierunku północnym widzimy kolejne pasmo rozciągające się na linii wschód-zachód. Właśnie w tym paśmie widać już najwyższą górę Afryki Południowej, patrząc z przełęczy na północ i trochę na wschód. Schodzimy ostro w dół, przecinamy rzekę i pniemy się ostro pod górę z lewej strony tej góry. Dochodzimy do przełęczy i jeszcze jakieś 15 min na północ wyraźnie rysuje się, lekko zaznaczony, szczycik tego pasma – to właśnie najwyższa góra na południe od Kilimandżaro. Ze szczytu Thabana-Ntlenyana (3482m) w kierunku wschodnim widać klif, a poniżej jego uskoku RPA. Jeżeli jest dobra widoczność to proponuję iść właśnie na jego krawędź („escarpment”) i podążać wzdłuż uskoku w kierunku południowym. Jest dłużej, ale piękniej. Nie ma też sporo podejść, raczej trawersujemy, obchodzimy nieregularne klify. Pierwszą dolinę przekraczamy więc na wysokości klifu prawie bez schodzenia w dół, ale w następną dolinę musimy już oddalić się od klifu, sporo zejść i po przekroczeniu rzeki piąć się ostro do góry w kierunku południowym i trochę zachodnim – celować w najniższą przełęcz. Stąd schodzimy stromo w dół w kierunku południowo-zachodnim do Sani Top, ale w moim przypadku cała dolina była zalana mgłą i nie mogłem zlokalizować położenia wioski. Na szczęście, od wschodu, punktem orientacyjnym był klif, a od zachodu i północy szutrowa droga samochodowa – nie zabłądzisz. Powrót ze szczytu wraz z sesją fotograficzną i spotkaniami z miejscowymi zajął mi 4,5h. Przyda się parę wyrażeń „ze słuchu” – „dumela” czyli „dzień dobry”; „opela żła” czyli „jak się masz” i „kaliebuha” czyli „dziękuję”. Dzięki temu zyskujemy sobie dodatkową sympatię oraz często zgodę na bezpłatne zdjęcia, a ja zwykle dzieliłem się z nimi ugotowanym ryżem. Podobało mi się też, gdy jeden z nich z taką przyjemną dumą w głosie oznajmił mi, że to jego owce, te które pasie, one są jego.
Miejscowość | Obiekt | cena w L | €/ 1os | czas | ocena | Uwagi |
Semakong | treking konny "Pony trek" | 590 L | €62.8 | 2 dni | warto | przewodnik, osiodłany koń na osobę, koń bagażowy, nocleg |
Napiwek | 50 L/ 2os | €2.7 | - | - | napiwek dla przewodnika | |
€65.5 |
noclegi – niestety, nie jest tak tanio. Pierwsza noc w Hlotse zapowiadała się, od 200 L za pokój, w misji katolickiej. Na szczęście zgarnął nas z parkingowego krawężnika pracownik supermarketu, zaoferował nocleg u swojej matki. Wziął parę groszy za to, ale było to bardzo ciekawe doświadczenie.
Problem ze znalezieniem taniego noclegu pojawił się także w Mokhotlong, gdzie wg LP najtańszy hostel Grow, samo dormitorium kosztuje 70 L, a i tak nie było w nim miejsc. Na końcu miasteczka znajduje się jakaś organizacja czy szkoła, zwana FTC, a że akurat był weekend więc kursanci byli w domach i było pełno wolnych pokoi.
W Sani Top Pass można było wynająć sobie chalet, za kilkaset randów (lub Loti). Dla biedniejszych kilkaset metrów dalej w osobnym budynku znajduje się backpackers, dormitorium za 100 L. My jednak zdecydowaliśmy się na namiot za połowę tej ceny, ale ponieważ lało jak z cebra, to zostaliśmy na noc w kuchni na materacach (w końcu nikt tutaj nie pilnował).
miasto | hotel i adres | N | Nocleg | cena za noc | €/ 1os | oc | Uwagi |
Hlotse | w gościnie | 1 | Chata | 15 L/ os | €1.6 | ||
Roma | Trading Post GH, LP | 1 | Namiot | 55 L/ os | €5.9 | 6 | Kuchnia |
Semokong | Semokong Lodge, LP | 1 | Namiot | 50 L/ os | €5.3 | 7 | Kuchnia |
Misja katolicka | 1 | Pokój | 50*L/ os | €5.3 | 5 | normalnie 70 L, brak wody, brudno | |
Katane | chatka w wiosce | 1 | Materac | wliczone w trekingu | 4 | butla gazowa i naczynia | |
Mokhotlong | FTC, 2km na wschód za centrum wsi |
1 | Pokój | 50 L/ os | €5.3 | 6 | butla gazowa |
Sani Top | Sani Top Chalet, LP | 2 | Kuchnia | 50 L/ os | €5.3 | 7 | namiot 50 L/ os, dormitorium 100 L/ os |
Na dziko | 1 | Namiot | |||||
W gościnie | 1 | Namiot | |||||
10 | €34.0 (8) |
transport – popełniliśmy dwa taktyczne błędy, jeśli chodzi o rozplanowanie przejazdów po Lesotho. Po pierwsze nie wiedzieliśmy, że z Samonkong nie da się już jechać dalej na wschód (chyba że konno), trzeba wracać tą samą drogą do Romy. Tam dostaliśmy znowu złą informację, gdyż z Romy mogliśmy się już kierować na wschód do Thaba Tseka, bo stamtąd istnieje połączenie z Mokhotlong. A my, nie wiedząc, jechaliśmy dwa razy tą samą drogę znowu do Butha-Buthe i stamtąd asfaltem do Mekothlong przez piękne przełęcze w okolicy Oxbow.
dzień | Trasa | Transport | cena w L | €/ 1os | czas | km |
249 | granica - Butha-Buthe | taxi zbiorowa | 3 L/ os | €0.3 | 15' | 5 |
249 | Butha-Buthe - Hlotse | Minibus | 5*L | €0.5 | 30' | 35 |
250 | Hlotse - Maseru | 2x minibus | 26 L | €2.8 | 1,5 h | 93 |
250 | Maseru - Roma | Minibus | 10 L | €1.1 | 1 h | 30 |
251 | Roma - Semonkong | Autobus | 17 L | €1.8 | 3 h | 100 |
252-253 | Semonkong - Katsane - Semonkong | Koń | wliczone w zwiedzaniu | 2 dni | 24 | |
254 | Semonkong - Maseru | pick-up | - | - | 3 h | 130 |
254 | Maseru - Butha-Buthe | 2x minibus + autostop | 29 L | €3.1 | 3 h | 128 |
255 | Butha-Buthe - Mokhotlong | Minibus | 60 L | €6.4 | 4 h | 170 |
256 | Mokhotlong - Sani Top | 2x autostop | - | - | 2 h | 60 |
transport miejski | taxi zbiorowa, minibus | 8 L/ os | €0.9 | - | - | |
€16.9 | 775 |
Wizy – w pewnym momencie naszej podróży przez Afrykę powstała w nas ambicja przejechania przez kontynent bez łapówki - nie było to łatwe, ale udawało się do tej pory. Do Lesotho Polacy, jako jeden z nielicznych narodów Unii Europejskiej, wciąż potrzebują wiz, a co gorsza, w konsulacie w Durbanie kosztuje ona aż 54 €. Wybraliśmy więc malutkie przejście graniczne i próbowaliśmy szczęścia przekroczenia bezwizowego z naszymi nowymi unijnymi paszportami (tak jak w Gambii) lub wjazdem bez wizy i późniejszym zakupem jej wewnątrz kraju (tak jak w Malawi). Niestety, ku naszemu zdziwieniu, strażnik zobaczywszy napisane na dokumencie "Polska" od razu zakwiczał i kręcąc głową skwitował: "problem". Wyjaśnienia nie pomagały - oficer wyraźnie zaznaczył gestem ocierających palców i słownie: "jak na całym świecie urzędnicy muszą z czegoś żyć”. Wyjścia mieliśmy dwa - wracać autostopem na jakieś inne przejście i tam nie wiadomo co dalej, albo.... no właśnie, wskutek ogólnego zmęczenia podróżą autostopem, zdecydowaliśmy si włożyć w paszport banknot po 50 Randów każdy (po 5 €). Wyliczyliśmy mu, że potrzebujemy 10 dni pobytu, urzędnik pomruczał coś pod nosem i wystawił wizę na 10 dni. Przeszło, dostaliśmy pieczątki wjazdu, aczkolwiek nie ma się czym chwalić – proszę nie naśladować.
Lesotho ma swoje placówki RPA. W Europie trzeba kontaktować się przez ambasadę Wielkiej Brytanii.