Informacje dodatkowe – Jak wyglądał nasz przeciętny dzień podróży w Afryce? Naszymi nieodłącznymi codziennymi elementami były: jedzenie, transport i nocleg. Pokrótce je opiszę, aczkolwiek nie wszystkie wymienione poniżej aspekty występowały na raz, w każdym miejscu/ kraju, różniły się też od siebie intensywnością i jakością.
Jedzenie – trzeba zapomnieć o ziemniakach, schabowym i kapuście zasmażanej, serze i czekoladzie. W Afryce to produkty deficytowe (z wyjątkiem wielkich miast), a w naszym codziennym jadłospisie pojawiły się natomiast maniok, „yam”, ryż, makaron, smażona ryba, cebula itp. Żywimy się zwykle na ulicy – najtaniej i łatwo wypatrzyć pulchne „mamuśki” stojące ze swoją przenośną garkuchnią. Witają nas z uśmiechem, po czym po kolei podnoszą pokrywki, ukazując poszczególne zawartości kociołków. Jak już wypatrzymy dobrze prezentującą się potrawę, prosimy o możliwość jej skosztowania. Z ceną jest raczej prosto, bo rzadko ją zawyżają, a istnieje też możliwość kupienia odpowiedniej porcji za daną kwotę – „jak zasmakuje to jutro wezmę drugi talerz” – to powinno wystarczyć do otrzymania wystarczająco dużej ilości.
Niestety, monotonia tych posiłków z czasem odbiera apetyt. Afrykańskie specjały lokalne nie będą należały do naszych ulubionych. Najbardziej przejadł nam się sos z ryby. Podczas przejazdów nie musimy się martwić o zapas pożywienia – na punktach kontrolnych, opłat, przy meczetach itp, czyli wszędzie tam gdzie pojazd zatrzyma się choćby na chwilę, do okien podbiegają przydrożni sprzedawcy z miskami jedzenia na głowach, można przebierać. Ja uwielbiam grillowane mięso, a Ewelina gotowaną kukurydzę. Nie ma wag, produkty sprzedaje się na „kupki”, czyli np. 3 duże pomidory za 100 CFA, albo 4 małe za 75 CFA. Przyprawy takie jak sól czy pieprz są na miarki, którą stanowić może na przykład szklanka. O zdatność wody do picia z kranu zwykle pytam jakiś białych, którzy przebywają w danym regionie dłuższy czas – oni wiedzą najlepiej. Jeśli w wiosce widzę zainstalowaną pompę lub studnię głębinową, wtedy używam tabletek uzdatniających. W miastach popularne są tanie wody puryfikowane w zgrzewanych woreczkach, sprzedawane za około 0.08 € za 500ml. Staramy się odżywiać prawidłowo, ale czasami nie wychodzi. Na przykład po wyjeździe z Angoli mógłbym służyć jako model na lekcji anatomii – niestety nie na zajęciach z układu mięśniowego, lecz kostnego – na tej wyprawie w ciągu 5 miesięcy straciłem 13 kilogramów! (straty szybko odrobiłem).
Transport – to najcięższa próba. „Afryka jeździ rano”, więc jest to najlepsza pora, aby zjawić się na dworcu, który wygląda jak połączenie złomowiska i placu targowego. Najpierw rzucają się na nas naganiacze, wykrzykując kosmiczne ceny i czasami szarpią za plecak w stronę wypatrzonego pojazdu. Jak już odnajdziemy osobę kompetentną do negocjacji kwoty, zaczyna się targowanie. Stawki raczej nie są wypisane, więc warto znać taryfę dla lokalnych, bo dla białego zwykle cena wyjściowa jest znacznie wyższa. Jak już ustalimy koszty na osobę, to zaczyna się walka z opłatą za bagaż. Tylko nie pytaj się, o której odjedzie pojazd, bo to automatycznie kwalifikuje cię do grona podróżujących nowicjuszy, których łatwiej naciągnąć. Potem przyjdzie nam czekać, aż pojazd napełni się do nadkompletu pasażerów. Gdyby chociaż postawili minibus w cieniu, ale po co, to nie zmartwienie kierowcy pilnować dobytku i dobrego miejsca przez kilka godzin w piekielnym słońcu.
Nadejdzie jednak ta chwila, kiedy zjawi się ostatni brakujący podróżny – jedziemy, huraaa..... przedwczesna radość, bo tu jeszcze trzeba zatankować, dopompować koła, nakarmić kierowcę, dobrać kilku zabłąkanych pasażerów “last minute” (chociaż nie ma już miejsc). Potem zaraz na rogatkach miasta zatrzymać się na policyjnym posterunku kontrolnym, bo trzeba sprawdzić wszystkie dokumenty, bagaże, a mała łapówka od kierowcy też nie zaszkodzi. Jedziemy, ciasno i gorąco, cuchnie też kurą pod drewnianą ławką, a kawałek wystającego metalu z siedzenia z czasem coraz bardziej wrzyna się w obolałe ciało. Dopiero po pewnym czasie zła nawierzchnia drogi uzmysłowi ci, że do celu nie dotrzesz tak szybko jak myślałeś, bo odległości w kilometrach nie przelicza się na czas tak jak w Europie. Najniebezpieczniej jednak jest, jeśli się akurat trafi na odcinek dobrego asfaltu – kierowcy jeżdżą tak, jakby nadmierna prędkość i wyprzedzanie na zakręcie było sprawą honoru – dla mnie to idiotyzm!
W mieście korzystamy zwykle z dwóch typów transportu. Pierwszy to taksówka motorowa – szybko i prosto do celu, ale o wypadek nie jest trudno. Jeden motor potrafi zabrać dwóch pasażerów z dwoma dużymi plecakami i dwoma małymi! Inne rozwiązanie to taksówki zbiorowe – kierowca takiego oznaczonego samochodu jedzie wolno wzdłuż pobocza i słucha nawoływań potencjalnych klientów – jeśli usłyszy nazwę dzielnicy do której akurat już zmierza z innymi pasażerami w środku (tradycyjnie 6 podróżnych to norma), daje sygnał klaksonem i zabiera „delikwenta”.
Noclegi – zasada jest prosta, gdyż nie jest ważna jakość tylko cena (oczywiście w granicach rozsądku z tą jakością). Wieczorem docieramy do kolejnego miasta, powoli orientujemy się w labiryncie uliczek i według przewodnika udajemy się do najtańszego hoteliku. Książka nowa, ale ceny są już nieaktualne. A może to na nasz widok od razu poszły w górę? „Jak to nie ma wolnych tych tańszych pokoi z wentylatorem, przecież wiszą klucze? Jak tak, to nic nie zarobisz, do widzenia”. Trzeba więc było obrać strategię na zasadzie jedno osobowej wizyty, gdzie obowiązkowo trzeba było zaznaczyć, że przyjaciel właśnie pyta się w sąsiednim hoteliku (co też naprawdę robił) i potem zdecydujemy się na korzystniejszą ofertę - „to może jednak znajdzie się jakiś tańszy pokój?”. Do tego, gdy jeszcze podróżowaliśmy z Radkiem lub z Magdą, zwykle wchodziliśmy w trójkę do małego pokoju dwuosobowego, często dzieląc jedno duże łoże. Ale skoro płaci się za pokój, a nie od osoby, to chyba warto, w końcu to tylko na jedną noc. Gorzej było, gdy dojeżdżaliśmy do celu późną nocą i w zależności od bezpieczeństwa dzielnicy pozostał podjazd taksówką lub dojście, a zwykle trzeba było akceptować warunki właściciela, rozbudzonego w środku nocy. Ewentualnie próbowaliśmy przespać się na dworcu czy gdziekolwiek na dziko, gdzie byliśmy w miarę bezpieczni od świata ulicy.
Typowe tanie hoteliki (często to te wynajmowane na godziny) wyglądają zwykle podobnie. Małe ciemne pomieszczenie o ścianach z zaciekami, lekkiej stęchliźnie, kratach w małym okienku z przerwaną moskitierą. Nawet w większych miastach nie ma gwarancji, że światło będzie działało, albo że elektrownia nie wyłączy prądu. Problem światła da się jeszcze rozwiązać, przecież są świeczki i latarki, ale gorzej z wentylatorem, bo zaduch i komary nie pozwolą ci usnąć. Można poszukać „auberge” z własnym generatorem, a i te, mimo działającej elektryki, nie zawsze są gwarancją dobrego snu – bo przecież mogą wynieść z garażu kolumny, które będą dudnić pod twoim oknem do końca dyskoteki do 4 nad ranem.
Toalety to odrębna sprawa, a najczęściej to dziura w podłodze. Tańsze pokoje mają zwykle wspólną łazienkę na korytarzu, która bywa w rozmaitym stanie – wybaczcie, ale nie będę opisywał szczegółów. Jeśli chodzi o H2O to jest gorzej niż z prądem – bieżąca woda to rzadki rarytas. Najczęściej dostawaliśmy wiaderko wraz z kubkiem do polewania tzn. „bucket shower”, czyli prysznic wiaderkowy, albo kubkowy.
Cena takich ”luksusów” nie jest zwykle adekwatna do afrykańskiej rzeczywistości, ale Murzynek prześpi się na ulicy lub u licznej rodziny, a ty, biały – synonim bogacza, zapłacisz, bo pozostajesz bez wyboru. Przynajmniej tak myśli część właścicieli. Trzy razy korzystaliśmy też z gościny internetowych gospodarzy i jest to ciekawe doświadczenie. Chcąc poznać życie właściciela (takie jest założenie organizacji "servas" i "couchsurfing"), trzeba pójść na kompromis z własnymi planami i zsynchronizować wspólne możliwości czasowe.
Łatwiej było z nocowaniem w wioskach, gdyż tam ludzie są bardziej otwarci niż w miastach i jeśli poprosiliśmy o możliwość rozłożenia naszych karimat pod zagrodowym drzewkiem, raczej nam nie odmawiano. Nie raz dostaliśmy całą chatkę do naszej dyspozycji. Były to przeważnie bezpłatne gościny, a w rewanżu przed wyjściem nieznacznie dotowaliśmy gospodarza, zwykle podstawowymi artykułami spożywczymi, które dźwigaliśmy na takie okazje. W zależności, kiedy i gdzie zastała nas noc, jeśli region był ogólnie bezpieczny, to zdarzało się spać na dziko - na dworcach, budowach, niedaleko od drogi. Podczas trekingów rozbijaliśmy się pod chmurką, z dala od hałasu cywilizacji. Pogoda nam sprzyjała, gdyż tylko od Kamerunu do Gabonu groziły nam deszcze, pozostałą część trasy przemierzaliśmy podczas pory suchej.
Pieniądze – w większości Afryki zdecydowanie lepiej posiadać kartę Visa aniżeli Maestro (jedynie w Maroku, Namibii i RPA działały obie). Jeśli chodzi o gotówkę, to w Afryce Zachodniej lepiej operować Euro, ale już w Środkowej i Południowej większą wartość mają dolary. Co do chwalonych wcześniej przeze mnie czeków podróżnych American Express, to zawiodłem się – po kradzieży zgłosiłem telefonicznie ten fakt, z podaniem utraconych numerów seryjnych (zapisałem je w internecie). Niestety moje podania były odrzucane?! Walczyłem na emaile z urzędnikami, którzy próbowali mnie zbyć, podając jako jeden z powodów, brak oryginalnego rachunku zakupu czeków. Walkę podjąłem więc dopiero po powrocie do Australii, gdzie znalazłem warunki refundacji – nie wspominają o obowiązku posiadania rachunku zakupu. Tym razem wymyślili więc, że moje czeki zostały już zrealizowane z moim podpisem, a poza tym głupio zapytali skąd mam pieniądze na podróż skoro jestem studentem?! Zażądałem wglądu do mojego rzekomego podpisu – przesłali mi kserokopie. Musiałem pracować jak grafolog i z detalami przesłać im znaczące szczegóły w różnicy podpisu, mimo iż na pierwszy rzut oka był on podobny. Poza tym data ich realizacji była już po zgłoszeniu przeze mnie faktu zaginięcia. Ostatecznie po pół roku przyznano mi rację, a na przelanie pieniędzy na konto czekałem jeszcze ponad miesiąc – a przecież gwarantują całą akcję od zgłoszenia do refundacji w ciągu 24 godzin. Od tej podróży nie zachwalam więc już więcej firmy American Express.
Afryka Kapuścińskiego wciąż istnieje – czasami ciężko nam pojąć tutejsze animistyczne wierzenia, które są głęboko zakorzenione w przekonaniach Afrykańczyków. Z własnych doświadczeń kontaktów z lokalnymi, jak i z opowieści polskich księżny (spotkanych w Gabonie, Kongach i Angoli), poznałem kilkanaście najrozmaitszych niewiarygodnych historii. Nie zaskakuje mnie już fakt, ze Murzyni nie spacerują w nocy – po ciemku tylko złe duchy chodzą. W przypadku choroby najpierw leczą się u czarownika (parafialna przychodnia często jest ostatecznością, nie rzadko już zbyt późną) i animistycznymi sposobami np. dziewczyna złamała nogę – łapią więc koguta, łamią mu nogę i przywiązanego kładą koło łoża poszkodowanej, wierząc, że pomoże to jej w prawidłowym zrośnięciu kości.
Dla mnie jednak najbardziej przerażający jest fakt, iż w przypadku choroby lub śmierci, nie szuka się powodu dlaczego do tego doszło, tylko KTO zesłał to nieszczęście na nas lub na naszych najbliższych. Jeśli czarownik wskaże jako winnego kogoś z żywych, wtedy rodzina bierze odwet. No właśnie, rodzina i znajomi potrafią zmienić swe oblicze w mgnieniu oka, przeistoczyć się w oprawców, jeśli tylko wskaże się im winowajcę. Misjonarze opowiadali nam o pobiciach, kamieniowaniach, spaleniach, pogoniach itp, nawet grzebią żywcem noworodka, które „zjadło duszę matki”, jeśli ta zmarła przy porodzie. Obawialiśmy się, iż podczas gościny w wioskach, to my możemy pozostać posądzeni o czyjąś śmierć. Wygląda jednak na to, iż taki jasnowidz to sprytny kombinator i biznesmen – porady kosztują, a on też jest przekupny, więc jeśli ktoś ma z kimś problem (np. chore dziecko w rodzinie lub niezdolnego do pracy starca, tu nie ma socjalnej pomocy, a zdobycie pożywienia kosztuje) to możne poprosić fetyszysta o wskazanie tejże osoby. W bardziej rozwiniętych częściach Afryki musi już uważać na prawo rządowe, które w pewnym stopniu musi walczyć z prawem tradycyjnym, jeśli te przekracza pewne granice moralne. W Gabonie na dwa tygodnie przed wyborami dzieci nie chodzą do szkół, a to dlatego, iż kandydaci na rządowe stołki, aby zapewnić sobie sukces podczas elekcji, zamawiają sobie ofiary z ludzi! Jak policja znajdzie ciało z okrojonymi genitaliami, uszami i nosem – umorzą dochodzenie, bo prowadziło by ono do wysoko postawionych polityków. Księża zdają sobie sprawę, że nie można miejscowym zakazać ich wierzeń, tylko powoli i z rozsądkiem mieszać wierzenia, a z czasem niektóre aspekty będzie można eliminować, przynajmniej te niebezpieczne dla zdrowia i życia.
Ludzie – jedząc, jadąc, szukając noclegu – gdziekolwiek byliśmy zawsze spotykaliśmy miejscowych. Ten niesamowity kontakt z prostymi, radosnymi ludźmi wzbudzał we mnie tak ogromny przypływ energii (fakt, nie zawsze pozytywnej), dodawał tyle kolorytu i emocji, bez których podróż nie byłaby aż tak ekscytująca. Ludzie byli tak różni, ciekawscy, otwarci, serdeczni, czasami nachalni i nieprzyjemni, ale w znacznej większości uśmiechnięci.
I nawet, jeśli z czasem po latach, zaczną mi się zacierać miejsca i wydarzenia, Afrykę nadal będę kojarzył nie tylko z grupką roześmianych, wesołych, biegających boso dzieciaków, ale i z twarzami starszych – tak szczerymi, rozpromienionymi od ucha do ucha, z wypisaną radością w rysach, naiwnymi błyszczącymi oczami i białymi zębami – to widok którego nigdy nie zapomnę. Murzyni kojarzą mi się też z brakiem planowania – żyją dniem dzisiejszym, bez zmartwień i trosk o to, co przyniesie jutro. Fakt, że nie potrafię tego i wielu innych ich zachowań zrozumieć, ale akceptuję je, bo wygląda na to, że jest im dobrze w ich własnym świecie, więc po co to zmieniać. Ach, Afryka! Wciąż dzika, wciąż inna – warto pojechać i samemu poznać – polecam.