English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt

Podróż wspierana przez College z Sydney

Podróż Siłami Natury

Podsumowanie >> 1 etap 2 etap 3 etap 4 etap
5 etap 6 etap 7 etap 8 etap 9 etap
10 etap 11 etap 12 etap 13 etap 14 etap
15 etap 16 etap 17 etap 18 etap 19 etap

7 etap - Pumalin

data startu aktywność kraj miejsce skąd - dokąd dni km km/ dzień komentarz
28.03.2013
pchanie taczki
Chile
Chaiten - początek szlaku na Wulkan Michinmahuida
1
29
29
Wymarsz po godz 14
29.03.2013
pieszo z plecakiem, dmuchany ponton
Park Narodowy Pumalin
początek szlaku na Wulkan Michinmahuida - Leptepu
4.5
70
15
bardzo gęsty las
02.04.2013
kajak, pieszo, rower
Park Narodowy Pumalin
Leptepu - Hornopiren
2.5
99
39
0
05.04.2013
przeczekanie pogody
Hornopiren
1
0
0
gradobicie, ulewa i wichura
06.04.2013
pieszo
Park Narodowy Hornopiren
Hornopiren - Chochamo
2.5
92
36
rozpoczęcie nowego etapu tego samego dnia
Całość
11.5
290
25

 

Wielki Tydzień. Och, wielki.

Gdzie jest granica pomiędzy przygodą a niepotrzebnym ryzykiem? Z jednej strony jeśli nie zaryzykujemy to nic nie osiągniemy, a z drugiej - czy warto?

Park Pumalin był teoretycznie jednym z najtrudniejszych punktów całej wyprawy. Wysłałem dziesiątki emaili w poszukiwaniu jakiś wskazówek. Tylko dwie osoby stwierdziły, że to bardzo trudne, ale być może wykonalne. Cała reszta mówiła mi, że tego nie da się zrobić - las nie do przedarcia, klify, rwące rzeki, bagna, zimno itp.
Nie było więc chyba w tym nic dziwnego, że kiedy wchodziłem w las z maczetą w ręku, to serce miałem w przełyku. Ze stresu nie przespałem dwóch ostatnich nocy. Zastanawiałem się, po co ja to robię? Jednak cały strach ustąpił w momencie rozpoczęcia działania, nie było czasu na martwienie się - tak jak na egzaminie.

Wielki Czwartek.
Pożegnanie z taczką, ostatnia wspólna wieczerza.

Wielki Piątek.
Schodzę z oficjalnego szlaku i przedzieram się przez gęsty las. Bywa różnie - kujące paprocie, bambusowe zapory, zwalone pnie, pionowe ściany, zapadająca się ziemia, rwące rzeki, sprochniałe kłody. W ciągu pierwszej godziny walki zrobiłem zaledwie ponad 300 metrów. Poza tym byłem przemoczony. Chciałem się wrócić. Zatrzymywałem i wahałem się - może mieli rację?
Na szczęście w dziewiczym lesie nic nie jest takie same na dłużej. Przechodzę na przemian z jednej tragedii w drugą. Zmiany są dobre. A las jest piękny, pachnie i wygląda różnie, inaczej. Tylko nie wolno się spieszyć. Bo kto spieszy się w Patagonii, ten traci czas. Nabierałem też doświadczenia i zacząłem podejmować coraz to lepsze decyzje, szedłem rozsądniej i szybciej.

Mapa w chmurach jest bezużyteczna, ale kompas pomaga utrzymać kierunek. Kolejny wąwóz, znowu rzeka płynie na zachód. Ile jeszcze wysiłku, aby w końcu przekroczyć tą przełęcz i iść wzdłuż rzeki płynącej w przeciwnym kierunku?
Kiedy w końcu mam swój strumyk, kończy się problem nawigacyjny, zaczyna inny - jak nie złamać sobie nogi na tych pniach, które uwielbiają tarasować moją drogę, skąd wiedzieć które spróchniałe kłody złamią się pod moim ciężarem, a które nie? W końcu też zrozumiałem co znaczy zapadająca się ziemia w systemie słabszych korzeni, kiedy nie widać podłoża pod gęstym podszyciem. Iść rzeką? - zbyt wartka lub głęboka. Górą? - gęsty las, strome skarpy, kujące rośliny. Nie było łatwo. Ale pomału przesuwałem się. I to było najistotniejsze.

Wielka Sobota.
Rano trzeba ubrać na siebie całe mokre ubranie, bo drugi zestaw do spania zawsze musi być suchy. Potem szybkie ruchy, aby się zagrzać. Chowam maczetę, bo jak wyrżnę, to nie chcę się na nią nadziać. Upadków miałem wiele - aż w końcu złamałem kijek. Drugi popłynął z rzeką. Kijki bardzo pomagały z balansem, wyczuwaniem dziur w ziemi, oceną głębokości rzeki. Z plecaka wyrwało mi też karimatę do spania - używałem pontonu jako izolacji.

Wielkanoc.
Coś swędzi mnie na ramieniu. Piecze. O kurcze, ugryzł. Ponownie. Szybko zrzuciłem pająka, ale spadł na drugi rękaw i ugryzł po raz trzeci. Nie ból fizyczny był problemem, tylko fakt, że byłem bardzo daleko od jakiejkolwiek pomocy. Szybko zjadam tabletkę antyhistaminową, tak jakby to mogło zneatrulizować jad. Analizuję swoją wiedzę - w Patagonii są tylko dwa śmiertelnie niebezpieczne pająki. Nie była to czarna wdowa, drugiego nie znam. Ugryzienie jest jednak pojedyncze, a nie podwójne, jak od szczęk. Zresztą, pająk prawdopodobnie spadł na mnie jak przerwałem jego sieć na drzewie, a te nie mogą być aż tak toksyczne, jak te naziemne. Nie, pająk był zbyt mały, będę żył. Wielkanocny Pajączek.
A pod koniec dnia prezent - główna rzeka. Wyciągam więc swój dmuchany ponton i przez następne 9km/3h bawię się na całego. Czasami wolałbym nieco wolniej i mniej fal czy progów, ale wydaje mi się, że nad tym panuje. Woda trzaska jak opętana i wpada co chwilę do środka - wczesny kemping ze względu na ryzyko hypotermii.

Wielki Poniedziałek.

Siedzę w swoim dmuchanym pontonie i cieszę się, że nie muszę już iść. Rzeka jest płytka i szeroka, dlatego nogi wystają na zewnątrz, aby pierwsze przyjęły podwodne głazy i wyhamowały. Mam 16 metrów spadu na następnych 4 kilometrach. Przecież nic nadzwyczajnego nie może się wydarzyć...
Nagle wszystkie odgłosy milkną, przytłumiona cisza. Tak jest pod powierzchnią. Łyknąłem wody, ręką chwyciłem się gałęzi. Głowa wynurza się, znowu hałas, huk pieniącej się rzeki. Wszystko dzieje się bardzo szybko, jak w filmie sensacyjnym. Bardzo silny nurt ciągnie mnie wraz z przywiązanym do mnie pontonem. W końcu sznurek pęka. Wdrapuję się na konar zwalonego drzewa i patrzę jak ponton niknie za zakrętem. Nie mogłem rzucić się za nim w tak silny nurt z butami jak kotwice.
Stało się - zwalone pnie zwężyły przepływ rzeki i pomnożyły siłę prądu. Nie udało mi się ominąć przeszkody, wrąbałem w drzewa, byłem w pułapce - rzeka dociskała ponton i nie mogłem ruszyć się w żadnym kierunku. Nie potrafiłem się stamtąd wydostać, aż w końcu wypadłem za burtę. Teraz przemoczony stałem na drzewie na środku rzeki, bez bagażu, w dziczy.
Na szczęście nie panikowałem, nie obwiniałem się na tym etapie. Nie miałem na to czasu. Wróciłem się i przekroczyłem rzekę w płytszym miejscu, po pas. Zacząłem biec aby się rozgrzać. Wtedy pomału dochodziło do mnie co się stało. Musiałem być szybki, bo jeśli nie znajdę pontonu (wypłynął w morze lub zatonął wskutek uszkodzenia), to muszę znaleźć ciepłe schronienie przed zmrokiem.
Po godzinie (2 km dalej) jeden z kamieni lśnił nieco inaczej - biegłem jak opętany, serce waliło z przejęcia. Kamień czy może jednak... znalazłem ponton - jedna z najcudowniejszych chwil w tej podróży. Oczywiście był po drugiej stronie rzeki - trzeba było wpław. W końcu to "Lany Poniedziałek", jak się bawić, to na całego.

Po suszeniu i odpoczynku ruszyłem dalej. Łatwiej było wzdłuż rzeki, ale nie chciałem jej już więcej widzieć - poszedłem przez las. Okazał się on jeden z najgorszych jaki widziałem - maczeta w akcji, kilometr w ponad 2 godziny. Miałem w planie ominąć dom milionera Douglasa Thompkinsa, od którego zresztą otrzymałem odmowę zgody na przejście przez jego teren (Pumalin to jeden z największych prywatnych parków świata), ale zmęczenie wturlało mnie do jego rezydencji.
Douglasa nie było, więc przyjął mnie ogrodnik. Nakarmił, wyprał, dał dach nad głową. Vincente pracuje tam ponad 20 lat i nigdy nie słyszał o przejściu przez góry, nigdy nie mieli też wizyty turysty. Aby kontynuować marsz musiałem czekać na odpływ morza do następnego dnia. Byłem zrelaksowany.
W życiu nie raz popełniamy jakąś głupotę, której później żałujemy. Jest mi wstyd i przykro, że zachowałem się nieodpowiedzialnie - zaryzykowałem zbyt dużo. Rzeka to potężny żywioł, a woda to nie moja domena. Pozostaje wyciągnąć wnioski na przyszłość.

Był to zdecydowanie mój najtrudniejszy treking w życiu. Najgorsza była świadomość, że to nie zabawa, jak już byłem wewnątrz, nie mogłem tego przerwać. Psychicznie trzymałem się jednak dzielnie, a praktycznie zdobywałem nowe doświadczenie. Przeszedłem przez ten gęsty las i z tego jestem zadowolony.

Po świętach.
Kilka razy dzwoniłem z telefonu satelitarnego przesuwając datę spotkania - bo zamiast trzech dni, szedłem tutaj pięć (miałem rezerwę jedzenia). Robert przypłynął promem w umówione miejsce - teraz razem dajemy kajakiem przez fiordy. Na początku wiatr i fale. Potem cisza. Spokój. Relaks - kąpiel termiczna w naturalnych źródłach. Ruszamy dalej - zapada zmrok. I tak w milczeniu wiosłujemy. Nad nami tysiące gwiazd i droga mleczna, tafla morza gładka jak lustro, słychać tylko plusk wiosła i własne myśli. Po północy jemy pyszną kolację przyrządzoną na plażowym ognisku.

Kolejny dzień. Najpierw witają nas delfiny radośnie pływające wokół nas. Chwilę później podpatrują nas odpoczywające na wodzie pingwiny. Morze znowu jest spokojne, podpływamy więc blisko kolonii lwów morskich - a te z ciekawości wskakują do wody, aby się nam przyjrzeć z bliższa. Pierwszy raz widzę też jak woda wpływa na plażę w czasie przypływu, jak na przyspieszonym filmie.
Ostatniego dnia zaczynamy przed wschodem słońca manewrując po omacku między płachami jeszcze nie zakrytego przez przypływ piachu. Pod koniec zaczyna padać deszcz, ale najważniejsze, że nie ma wiatru i fal.

Kajak to nowe doświadczenie, inna perspektywa. Wielkim atutem było również podróżowanie z Robertem, który był przewodnikiem idealnym - zna się na rzeczy, świetnie gotuje, ma humor i masę pomysłów. Kajak nie jest tanią formą zwiedzania, ale w tej branży Patagonia El Cobre bije konkurencję. Będąc w Hornopiren warto zatrzymać się w jego proeklogicznym kempingu.

  Pozostało mi dostać się do Cochamo, gdzie czekał na mnie rower. Mogłem pójść wybrzeżem, albo krótszą trasą przez góry, ale bez ścieżki. Chyba za mało dostałem w kość, bo wybrałem wersję leśną. Miałem co prawda cenne wskazówki miejscowych, ale i tak trochę błądziłem. Kiedy obchodziłem kolejny wodospad i w pewnym momencie zawisłem na lianach i pnączach, próbowałem spojrzeć na siebie z boku - wisi taki przemoczony pachołek w leśnej dziczy i się cieszy. Z czego ja się pytam? Do tego lało tak mocno, że nie byłem w stanie rozpalić ognia - bez ciepłej kolacji. Piękne natomiast okazały się jedne z najstarszych drzew świata - Alerce. Ogromne, dostojne, dumne. Mimo tego że bywało bardzo ciężko, będzie mi gęstego lasu brakowało. Poczułem się już ekspertem w jego penetracji.
Kiedyś wrócę.

Szczególne podziękowania dla Vincente, Roberta i Pablo.

Ceny w dolarach australijskich, styczeń 2013 - 1 AUD = 3.20 zł
Kraj Dni Jedzenie Noclegi płatne (ilość) Zezwolenia
Wstępy
wynajęcie przewodnika Sprzęt
zakup, wynajęcie
Przesyłki sprzętu, innych *Transport Inne Całość
Chile 11.5 $333 (2) $15 $10 $211 $340 $96 $0 $32 $1,037
wynajęcie kajaka wraz z przewodnikiem na 3 dni
transport sprzętu
wstęp do kąpieli termicznych
przesyłka paczki do Santiago
zakup maczety

 

powrót na początek strony