English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt

Podróż wspierana przez College z Sydney

Podróż Siłami Natury

Podsumowanie >> 1 etap 2 etap 3 etap 4 etap
5 etap 6 etap 7 etap 8 etap 9 etap
10 etap 11 etap 12 etap 13 etap 14 etap
15 etap 16 etap 17 etap 18 etap 19 etap

4 etap - Pampa

data startu aktywność kraj miejsce skąd - dokąd dni km km/ dzień komentarz
12.02.2013
pieszo
Argentyna
Pampa
Cerro Castillo (granica Chile) - Estancia La Federica
9
383
42

Wokół tylko trawa. Po trawie chodzę, na niej śpię i odpoczywam, na trawie gotuję i się myję, trawą oddycham. Mało brakowało, a trawą bym się odżywiał. Człowiek Trawa - tak na mnie wołają.
Trawa zwykle jest zielona, bywa też żółta lub brązowa, innym razem czarna lub czerwona. Faluje niczym ocean, jest delikatna, ale bywa też ostra i nieprzyjazna. Zabiła już Grażynkę, moją towarzyszkę podróży - dmuchaną kaczuszkę. Aż dziwne że tyle tej trawy, skoro nie ma tutaj wody - brak rzek, strumieni, nawet deszcz zapomniał o pampie.
Opis stepu byłby jednak niepełny, gdybym nie wspomniał o wietrze. To stały bywalec, są razem z trawą gospodarzami tego terenu. Gdybym był wiatrem, to chciałbym być taki jak ten na patagońskiej pampie - mocny, silny, nieposkromiony, robić to co do niego należy - a wiatr powinien wiać. Nie walczę z pogodą, akceptuję ją taką, jaka jest. To pomaga lepiej znosić dyskomfort, który z sobą niesie.

Bałem się tego odcinka - bałem się, że się zanudzę. Trawa i wiatr, zero wody, nic więcej, przez około dwa tygodnie. Niemniej rzeczywistość okazała się inna.

Przestrzeń pozwała oddychać pełnią życia, a wiatr nie pozwolił słyszeć własnych myśli. Po rozstaniu z Eweliną wymieniłem też swój sprzęt - moim hobby w ostatnim roku było kolekcjonowanie sprzętu ultralekkiego. Czytałem, pytałem, eksperymentowałem. Wymieniałem sprzęt na coraz to lżejszy i coraz to więcej skreślałem z listy rzeczy niezbędnych. W końcu udało mi się osiągnąć ciężar całego ekwipunku poniżej 8 kg (plus jedzenie i woda). Bardzo pomógł mi w tym David Booth spod Canberry.

Jednak początek nie wskazywał na udany pobyt w Argentynie. Najpierw straż graniczna nie pozwoliła oglądnąć meczu, a dzień później, w El Cerrito, zawieruszyli moją paczkę z jedzeniem. Facet który tam mieszkał miał to gdzieś - on nic nie wie, nikt mu nic nie powiedział. Był na tyle nieprzyjemny, że nie odsprzedał nic że swoich zapasów, a swoje jedzenie musiałem jeść za drzwiami. No i musiałem dużo i szybko iść do następnego zrzutu, zanim skończy mi się rezerwa. Kolejnego dnia zgubiłem aparat (nie mam pojęcia co się że mną dzieje), ale szybki 2.5km powrót do miejsca ostatniej przerwy przyniósł pozytywny efekt - aparat leżał przy drodze. Wieczorem natomiast spałem koło domku, a w sprawach przyjacielsko socjalnych zaproponowałem gospodarzowi kawałek mięsa, który dostałem we wcześniejszym domu. Pan asado wziął i zniknął - zostałem w namiocie bez jedzenia i towarzystwa. A do tego wiatr w twarz, ale wiadomo, biednemu zawsze...

Pozytywem natomiast była decyzja o marszu na przełaj. Początkowo bałem się trochę, jak miejscowi będą reagować, że chodzę po ich terenie prywatnym. Będą strzelać bez ostrzeżenia czy szczuć psami? Pierwszy płot przeskakiwałem nerwowo, drugi też. Przy dziesiątym już się zrelaksowałem, a potem już o tym nie myślałem. Leciałem najkrótszą drogą jaką kompas wskazał. Szkoda, że nie miałem dobrej mapy, ale i tak było dużo przyjemniej niż spacer wzdłuż drogi. Największy skrót zrobiłem przez górki w pobliżu Tres Lagos - zaoszczędziłem blisko pół dnia drogi, ale ominąłem punkt zrzutu kolejnego jedzenia. Plan polegał na poproszeniu kierowcy jadącego z naprzeciwka, aby dał znać na stacji, aby wysłali jedzenie z kierowcą jadącym w moim kierunku. Plan planem, a realia wyniosły cztery auta na dobę - w momencie kiedy zastanawiałem się, która trawa będzie najbardziej pożywna, dostałem swoje jedzenie.

Drogę urozmaicały mi zwierzęta. Większość z nich na mój widok uciekała i gromadziła się w stada. Owce orientowały się najpóźniej - mogłem je podejść na kilka metrów, a uciekały nawet kiedy ja już minąłem ich pastwisko. Uśmiałem się. Zające też nie najczujniejsze - trzy razy to bym o mało co nie nabił je na kijek.
Natomiast konie, a czasami i krowy, ciekawskie za mną szły w bezpiecznej odległości.
Guanako słychać było zanim jeszcze je zobaczyłem. Zwykle wódz stada stał dumnie na grani i ostrzegał inne o mojej obecności dźwiękiem przypominającym skrzyżowanie śmiechu i gwizdu. Podejść na bliżej niż kilkaset metrów udało mi się tylko parę razy (jedynie w okolicach Torres del Paine guanako nie boją się ludzi, można je prawie dotknąć). Jeszcze trudniej było z nandu, tutejszą odmianą strusia. Te uciekały panicznie poza zasięgiem aparatu.
Miałem natomiast szczęście z sokołem siedzącym na płocie, czy dzięciołem w transie stukania w drzewo. Tak rąbał, że szkoda mi było jego łba - na przekór przysłowiu, że głową muru nie przebijesz. Widziałem też kilka szarych lisów, w tym jeden bardziej obserwujący mnie, niż ja jego.
Jednak prawdziwy szlagier to znalezienie pośród brązowej trawy brązowego nieruchomego pancernika - bomba! Bał się maluch, więc po szybkiej sesji fotograficznej dałem mu spokój.

Uginając ciało pod naciskiem wiatru w końcu dobrnąłem do La Federica. Taka "estancia" jest mała jak na argentyńskie rozmiary - 28 tysięcy hektarów, 7 tysięcy owiec - trzech gaucho (pasterzy) pracujących na niej. Tam miałem swój kolejny zrzut jedzenia, więc poczekałem aż gaucho powrócą z terenu. Jose i Daniel przyjęli mnie ciepło - ciekawe rozmowy, oglądanie meczu (prąd na spalinowy generator), gorący prysznic i pyszna kolacja (oczywiście jagnięcina). Warunki niezwykle proste, a do tego tak jak u dziadka kiedy byłem mały - skrzekące radio i palący piec. Odpocząłem, wyspałem się w łóżku, najadłem, no i przede wszystkim poznałem styl życia miejscowych. I aż dziw bierze, skąd biorą tyle siły przy uścisku dłoni, skoro nie jedzą śniadania ani obiadu - mocna herbata "mate" trzyma ich przez cały dzień, aż do kolacji.

Ceny w dolarach australijskich, styczeń 2013 - 1 AUD = 3.20 zł
Kraj Dni Jedzenie Noclegi płatne (ilość) Zezwolenia
Wstępy
wynajęcie przewodnika Sprzęt
zakup, wynajęcie
Przesyłki sprzętu, innych *Transport Inne Całość
Argentyna 9 $305 (0) $0 $0 $0 $0 $0 $0 $101 $406
CD wypalanie $8
zaginiona paczka z jedzeniem $63
zgubiona gotówka $22

 

powrót na początek strony