English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt

Podróż wspierana przez College z Sydney

Podróż Siłami Natury

Podsumowanie >> 1 etap 2 etap 3 etap 4 etap
5 etap 6 etap 7 etap 8 etap 9 etap
10 etap 11 etap 12 etap 13 etap 14 etap
15 etap 16 etap 17 etap 18 etap 19 etap

5 etap - Andy

data startu aktywność kraj miejsce skąd - dokąd dni km km/ dzień komentarz
21.02.2013
pieszo, wspinaczka
Argentyna
Estancia Federica - granica w Rio Mayer
6
217
36
zgubiona droga - 3 dni/100 km nadłożone
27.02.2013
pieszo
Chile, Argentyna
Góry
Rio Mayer - Chochrane
6
187
31
ominięcie Villa O'Higgins
05.03.2013
odpoczynek
Chile
Chochrane
1
0
0
Całość
13
404
31

Nie mogę ruszyć się w żadnym kierunku. Wszędzie pnącza, krzaki, zarośla, gałęzie. Krok - nagle trzask - lecę w dół, nie ma gruntu. Dwa kroki dalej - klif. Wywróciłem się już po raz piąty, muszę uważać. Dobrze, że jeszcze nic nie złamałem. Na razie bilans to pokrwawione ręce i nogi, rozdarty plecak oraz 1 kilometr w ciągu godziny. Czy dam radę? Nawet jak przejdę ten gęsty leśny odcinek, to co przez następne 50km (w linii prostej)?
Decyzja o powrocie bolała. Jak by nie patrzeć, to była moja porażka. Szedłem więc na południe - zrezygnowany, głodny i przemoczony. Po 100km wróciłem w to samo miejsce. Trzy dni temu, napotkany tu gaucho polecił mi "łatwiejszą" i krótszą drogę na chilijską granicę. Niestety, bez map lub dokładniejszego opisu, wystraszyłem się.

Wróciłem do swojego pierwotnego planu - obejść góry. Okazało się, że to też nie było takie proste - dwa wielkie kaniony do przebycia. Plecak z jedzeniem na dwa tygodnie ważył masakrycznie. Aby to zredukować, cięższe małe przedmioty nosiłem w kieszeniach, poobcinałem zbędne paski, metki, powyrzucałem niepotrzebne worki i opakowania - jednym słowem dostałem bzika.
Padający deszcz stworzył z podłoża błotko, kochające oblepiać moje buty - ważyły tonę. Mimo wszystko było dobrze - posuwałem się znowu na północ, pionowe klify byłem w stanie obejść, a przez 5 dni natknąłem się tylko na dwa domki pasterskie - dzicz jaką kocham. Jedynie pasterze straszyli trochę pumami, których jest w okolicy podobno sporo. Jednak z ich opowieści wynikało, że to owce padają ich ofiarami, nie ludzie. Mimo to kiedy raz zobaczyłem z bardzo daleka ogoniaste czteronogie szare zwierzę, zacząłem głośno mówić basem, aby odstraszyć napastnika. Zwierzę uciekło, ale pewnie był to tylko lis.

W końcu doszedłem do dróżki dla samochodów terenowych i pokierowałem się w kierunku granicy. Niestety były to tylko budynki służbistów, dokupić jedzenia nie było gdzie. Chwilę później znowu wkroczyłem w górską otchłań. Tym razem byłem dobrze przygotowany - w Chile dostępne są mapy topograficzne (1:50,000), a na GPS-ie miałem zaznaczone punkty, które wypatrzyłem jeszcze w domu na Google Earth. Kompas, mapa, GPS - wiedziałem gdzie jestem, a to psychycznie pomagało.
Mimo to, miałem wciąż około 150 km dzikiego terenu do pokonania. Byłem daleko poza swoją strefą komfortu. Bałem się. Czy przełęcz będzie do przejścia, czy rzeki nie za głębokie, klify, gęsty las (tylko nie to!), czy wystarczy jedzenia, czy mgła nie przeszkodzi w prawidłowej nawigacji? Jednym słowem, był to lęk przed kolejną klęską.

Okazało się, że drogą tą czasami jeżdżą konno pasterze. Cóż z tego, skoro jestem mistrzem gubienia ścieżek. Człowiek Gubi-ścieżka, tak na mnie wołają. Tzn. ścieżek są setki, ale które są moim szlakiem, a które zwierzęce, kończące się nagle na mokradłach lub w zaroślach? Wybrać tą właściwą było sztuką. Poziom mojej koncentracji był niezmiernie wysoki - skan mapy, kompasu, gps-u, terenu - i tak na okrągło. Co jakiś czas musiałem przedzierać się przez haszcze, obchodzić klify i jeziorka. Miałem jednak ten zaszczyt przebywać w pięknym i odludnym miejscu.
Do rutyny należało też przekraczanie rzek. Te mniejsze po kamieniach lub skok przy podporze na kijkach, większe w sandałach, jeszcze większe bez spodni. Przedostatniego dnia miałem do pokonania blisko 10 rzek - największą z nich powinno się pokonywać rano, bo popołudniu rozgrzane lodowce topnieją i podnoszą poziom rzeki.
Co mi tam, głębsze wody już pokonywałem - pomyślałem - zlekceważenie rzeki było błędem.
Wchodzę, jeden krok, drugi, trzeci... coś mi nie gra, silny prąd obraca mnie, porywa, ściąga w dół - tracę równowagę, nie, jeszcze stoję. Wyrwało mi jeden sandał, teraz jedną stopą zadzieram o ostre kamienie. Nie potrafię zrobić kroku, bo stanie na jednej nodze, nawet na ułamek sekundy, może zakończyć się kąpielą - podczas której nie mógłbym stracić plecaka. Stałem w lodowatej wodzie po pas, a pot lał się z głowy. Ostatecznie wyszedłem z opresji cało, ale dostałem lekcję, której nie zapomnę.
Tym razem straciłem klapka w rzece, wcześniej chustę na głowę i butelkę na wodę przedzierając się przez krzaki, natomiast patagoński wiatr rozpruł mi tylną kieszeń i wywiał z niej gotówkę, a wcześniej rozpaczałem za zgubionym GPS-em. Natura zbiera swój haracz.

Jedyni spotkani od dwóch tygodni wędrowcy podarowali mi papkę ziemniaczaną
- "tylko to jest bez smaku" - ostrzegali.
Nie wiedzieli jednak, że mam z sobą najlepszą przyprawę świata, z którą każde danie jest wyśmienite - ta przyprawa to "głód".
Towarzyszył mi on od kilkunastu dni, nie mogłem się od niego odpędzić. To przez tą zgubioną paczkę i drogę - to były zużyte 6-dniowe rezerwy. Każdego wieczoru walczyłem w namiocie z sobą, aby zasnąć, a nie wyjadać jutrzejszych przydziałów.
Na szczęście jeden dzień był nieco inny - spotkałem "carabineros", czyli mieszanki policji, wojska i straży granicznej. Łowiliśmy razem ryby - łosoś był super. Jednak nie zaspokoił mojego apetytu na długo, gdyż głód powracał po każdym posiłku. Szczyt mojego upadku nastąpił w momencie, kiedy to zacząłem przeszukiwać swoje śmieci w poszukiwaniu resztek jedzenia. Raz znalazłem plastikowy słoik po nutelli - wylizany już do cna, ale w wewnętrznych zwojach gwintu ukrywały się resztki czekolady. Wstyd opowiadać, jak udało mi się to wyjeść.
Nagle niebieski błysk daje po oczach. W obecnej kryzysowej sytuacji gospodarki żywnościowej natychmiastowo zarządziłem nieograniczoną przerwę Krystynową, przepraszam, Jagodową. Najpierw zbierałem je pojedynczo, potem garściami, później słoikami. Przerwy robiłem coraz częściej, coraz to dłuższe. Jeśli w pobliżu żyło jakieś zwierzę żywiące się wyłącznie jagodami, to już wymarło z głodu. Taka dawka kalorii pozwoliła mi na chwilę cieszyć się życiem nieco bardziej.


Kiedy zbliżałem się do miasteczka, pomyślałem, że przechodzę z raju natury do raju cywilizacji. Jednak te dwa miejsca mogą być rajami tylko dlatego, że istnieją koło siebie i dopiero przechodzenie z jednego w drugie czyni je tym czymś pożądanym. Szczególnie po dłuższym pobycie w jednym z nich.
W końcu, po 16 dniach, zobaczyłem pierwsze dziecko, pierwszy sklepik. Za papierek dostałem co chciałem - mięso, owoce i słodycze. Byłem znowu w raju.
A tam, daleko w górach, zostawiłem 6 kilogramów samego siebie.

Ceny w dolarach australijskich, styczeń 2013 - 1 AUD = 3.20 zł
Kraj Dni Jedzenie Noclegi płatne (ilość) Zezwolenia
Wstępy
wynajęcie przewodnika Sprzęt
zakup, wynajęcie
Przesyłki sprzętu, innych *Transport Inne Całość
Argentyna, Chile 13 $243 (2) $29 $0 $0 $21 $0 $0 $37 $330
sprzęt - szycie, zakup chusty i sandałów
inne - wypalanie kopii DVD, internet, impreza kempingowa

 

powrót na początek strony