English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt

Podróż wspierana przez College z Sydney

Podróż Siłami Natury

Podsumowanie >> 1 etap 2 etap 3 etap 4 etap
5 etap 6 etap 7 etap 8 etap 9 etap
10 etap 11 etap 12 etap 13 etap 14 etap
15 etap 16 etap 17 etap 18 etap 19 etap

18 etap - Wodospad Angel

data startu aktywność kraj miejsce skąd - dokąd dni km km/ dzień komentarz
04.10.2013
rower, paragliding
Wenezuela
Santa Elena
1
64
-
przygotowania
05.10.2013
odpoczynek
Santa Elena
1
0
0
ropiejąca stopa
06.10.2013
rower
Gran Sabana
Santa Elena - Kavanayen
2
241
120
08.10.2013
pieszo, canoa
dżungla
Kavanayen - Kamarata
4
118
29
5 rzek do przepłynięcia
12.10.2013
rower, pływanie
Kamarata - Kavac - Kamarata
1
19
-
super wąwóz z wodospadem
13.10.2013
canoe, pieszo, wpław
Park Narodowy Canaima
Kamarata - Salto Angel - Canaima
8
245
30
wiosłowanie pod prąd przez 3 dni
21.10.2013
organizowanie
Canaima
1
0
0
szukanie informacji o dalszej drodze
22.10.2013
pieszo, canoa, łódź wiosłowa
Canaima - La Paragua
3.5
121
34
4 rzeki do przepłynięcia
25.10.2013
odpoczynek
La Paragua
2
0
0
czekanie na rower
27.10.2013
rower
La Paragua - Ciudad Bolivar
1.5
201
134
Całość
25
1009
40

Spoglądam w górę. Nade mną ogromne pionowe klify, wokół zielona selwa i szum wody. Do rzeki spada z klifu wstążka wody - udało mi się spełnić kolejne marzenie z dzieciństwa, zobaczyć na własne oczy obrazek znany mi z albumowych książek podróżniczych. Wstążka ta o blisko kilometrowej wysokości jest bowiem najwyższym wodospadem świata - nazywa się Salto Angel. I nie jest prawdą, że jedyną możliwością aby się tu dostać, jest droga lotnicza.

Nie mniej nie było łatwo. Prawdziwe wyzwanie logistyczno - fizyczne. Zdecydowałem się jednak na tą przygodę w nieznane, dłużej, ale ciekawiej.
- "To niemożliwe, do Salto Angel można dostać się tylko samolotem" - tak mówiła większość.
Oprócz dwóch, którzy twierdzili, że można dostać się tam lądem/wodą. Niestety różnili się w szczegółach, ale to był już mój orzech do zgryzienia. Mogłem przecież jechać bezpośrednio rowerem do końca i już za 3 tygodnie byłbym w domu. Wiem jednak, że gdybym nie spróbował, to żałowałbym tego do końca życia.

Początki nie były zbyt kolorowe. Po raz pierwszy w tej podróży zrobiłem dzień wolny z powodu złego stanu zdrowia - dokładniej to bolała ropiejąca rana na stopie. Z każdym dniem chodzenie sprawiało coraz to większy ból. Nie przeszkodziło mi to jednak w realizacji innego dodatkowego planu - ostro siłą natury, a ściślej mówiąc powietrza nagrzanego słońcem, prosto do góry. Niczym ptak uniosłem się w przestworza. Pode mną góry, rzeki, pola, lasy, coraz to mniejsze, dalsze. Paragliding to niezapomniane przeżycie.

 

Na szczęście po zażyciu antybiotyku nastąpiła poprawa stanu nogi i drugiego dnia ruszyłem w drogę z nowymi nadziejami. Czy uda mi się dotrzeć pod wodospad bez użycia silnika?

W Kavanayen rozmawiałem z indianami. Narada, kontakt radiowy z innymi wioskami, po kilku godzinach wyrok brzmi: "Niemożliwe".
Znowu trzeba było wszystko rozbijać na czynniki pierwsze, aby znaleźć gdzie leży problem. Okazało się jednak, że technicznie można. Pozostała kwestia miesiąca czasu i astronomicznej ceny. Próbowałem wjechać im na ambicję, podawałem różne warianty, tłumaczyłem że chodzę szybko itp. Miałem wrażenie, że na odczepnego kazali mi przyjść rano. Zrezygnowany, spakowałem rower i nastawiłem się na powrót tą samą drogą. Trudno. Przełknąłem to, nie miałem sił i determinacji walczyć więcej.

Rano zaskoczenie - cena spadła o 1/3. Wciąż bardzo drogo, ale... decyzja - wyruszamy natychmiast. Tylko załatwić wysłanie roweru.

Sawanna. Nad nami majestatyczne tepui, czyli klifowe ogromne wzgórza, z dalszej perspektywy płaskie u góry. Słońce rozpala trawę do wprost bajkowych kolorów. Wchodzimy w selwę, spotykamy dzika, przekraczamy dziesiątki rzek (większość po wąskich śliskich pniach), wyciszam się. Przestaję liczyć dni. Jakże piękniej od asfaltowej drogi z samochodami. No, może z wyjątkiem krwiożerczych komarów, muszek i leśnych pluskw - swędziało, bardzo. Kiedy rozdrapywałem kolejne zakrzepy krwi po ugryzieniach, przyglądnąłem im się uważniej - o jakie fajne nóżki ma ten zakrzep, a główka, oczka błyszczące, chyba nawet się do mnie uśmiecha. To były pluskwy, nie tylko seryjnie gryzły, ale zamieszkiwały na waleta w moim ciele maskując się pod skórą. Jedynym ratunkiem było łapanie ich na gorącym uczynku - w środku nocy z latarką, kiedy to pęczniały od mojej słodkiej krwi.

Ricardo szedł szybko, często znikał mi z oczu na dłuższy czas. Nie potrafiłem już skakać przez przeszkody jak na początku wyprawy. Teraz wdrapywałem się na pnie drzew powoli. Poza tym nie miałem już swoich wygodnych butów trekingowych - szedłem w biegówkach. Te wbijały się pod kostki, zmieniłem je więc na sandały. W dżungli!
Szliśmy nie tylko szybko, ale też długo i prawie bez przerw. Dzięki temu z wersji 7-dniowej zrobiło się w rzeczywistości 3.5 dnia. Szybciej w domu.

W Kamarata negocjuję następny odcinek. Mogę zobaczyć wodospad z góry i z dołu, ale nie mam sił na obie wersje. Ryzykuję i decyduję się na wersję z dołu - mniej czasu i chodzenia, ale czy na pewno da się wiosłować pod prąd rzeki? Indianie potrzebują jednak dzień przygotowań.
Nie cierpię dnia wolnego jak nie ma nic do roboty (bez prądu, internetu lub komputera). Pojechałem więc zobaczyć wąwóz Kavac. I jakie miłe zaskoczenie - musiałem płynąć wpław wąskim wąwozem, aby na końcu zobaczyć piękną grę światła pośród silnego wodospadu i skał. Warto było.

 

W lodgy też czekały na mnie atrakcje. Po pierwsze trzęsienie ziemi w środku nocy, nawet mocne, super.
Po drugie toaleta pełna niespodzianek - uniesienie sedesu, a tam wąż. Gdybym na niego usiadł, to już nie opowiedziałbym tej historii. Intruz wyrzucony.
Kilka godzin później toaletę próbowały uniemożliwić mi setki biegających mrówek. Następnego dnia miejsce węża zajęła żaba. Kiedy więc później na toalecie zobaczyłem pająka, wybuchłem śmiechem. Co by było gdybym został tu dłużej?

Wypływamy w cztery osoby. Chłopcy się starają, wiosłują dobrze, gotują smacznie, są zorganizowani. Niebezpieczne progi rzeczne omijamy po rozładowaniu canoe i przeniesieniu rzeczy lądem, a łódka opuszczana jest ostrożnie na linie. Jest jednak między nami dystans - nie wiem czy typu biały - indianie, czy turysta - przewodnicy. Zrozumiałem to dopiero czwartego dnia, kiedy dotarliśmy do początku rzeki Churun:
- "Nurt jest silny, nie damy rady wiosłować 40 km pod prąd" - oznajmiają zanim nawet spróbowaliśmy.
Dochodzi do ostrej dyskusji. Czuję, że marzenie wymyka mi się z rąk. Proponuję różne wersje, ale ewidentnie nie chce im się. Dodają, że nawet nie mamy jedzenia na tyle dni.
Wtedy wyskoczyłem z przemową, bo skoro nie ma jedzenia to znaczy, że od początku wiedzieli, że wiosłować nie będziemy. Miałem też spisany kontrakt, że jeśli nie zobaczę wodospadu to płacę tylko grosze - tu jednak chodziło o marzenie, a nie o pieniądze. Oni natomiast byli pewni, że ja w takich okolicznościach zdecyduję się na szybką podróż silnikową. Mylili się. Nie czekałem już na ich opinię.
- "Będziecie łowić ryby i polować, albo popłyniecie po prowiant, a ja w tym czasie pójdę przez dżunglę wzdłuż rzeki".
Chwyciłem maczetę i ruszyłem. Byłem zły i zdesperowany.
- "Pieszo też niemożliwe" - krzyczeli.

 

Chwilę później przedzieraliśmy się przez selwę, która wcale nie była zbyt gęsta. W szortach, jeden w klapkach, drugi w korkach piłkarskich, ja w sandałach. Czwarty płynął canoe i czekał. Wolno bo wolno, ale na gps-ie marzenie było coraz to bliżej.
Początkowo omijałem każdą kałużę. Po czasie szedłem w wodzie po kostki. Aby przyśpieszyć i nie tracić czasu na obchodzenie, przechodziliśmy bagienka i rzeczki po kolana w wodzie, potem po pas, do pach, aż w końcu wpław. Mokrzy i tak byliśmy, bo to końcówka pory deszczowej i lało każdego popołudnia. Na szczęście był to ciepły deszcz, nawet całkiem przyjemny.

Chłopcy pogodzili się z faktem, że ja nie odpuszczę, zaczęli więc współpracować. Wymieniali swój bimber z napotkanymi łodziami turystycznymi na jedzenie, poza tym łowili ryby, a raz do użytku poszła strzelba - ofiarą był kolorowy ptak, wędzony już na wieczornym ognisku. Cieszył mnie fakt, że chłopcy zaczęli się wciągać w wyprawę i czerpali z tego radość. Robili sobie nawet zdjęcia.

Następnego dnia poziom wody opadł, więc połowę czasu wiosłowaliśmy, a silniejsze odcinki przechodziliśmy lasem. Miałem też zaszczyt zobaczyć wydry oraz lecącego tukana. Trzeciego dnia pierwszy rzut oka na wodospad Angel - już z daleka robił wrażenie. Parę godzin później byłem u jego stóp. Marzenie spełnione. Z wewnętrzną ulgą powróciłem do obozu, a indianie po znajomości załatwili mi kolację z turystami.

Czas wyruszać, chociaż całą noc lało i nie chce przestać. Pomiędzy chmurami pojawia się kawałek błękitnego nieba. Śniadanie pachnie apetycznie, ale zrywam się od stołu i biegnę na punkt, z którego dobrze było widać wodospad. Nie chce mi się wierzyć - potężniejszy, piękniejszy, wspaniale oświetlony. Wracam do turystów pożyczyć aparat, bo moja bateria odmówiła posłuszeństwa.
Mało mi. Wycieczki muszą wracać, ale ja jestem bardziej niezależny. Lecę do swoich indian i pytam o ponowne wyjście na punkt widokowy. Nie chcą, ale zmieniają zdanie kiedy zaproponowałem bonus finansowy.

Przepływamy na drugą stronę rzeki, po czym idziemy. I tu nagle niespodzianka - rzeczka dopływowa, którą wczoraj przechodziliśmy po łydki w wodzie, teraz jest nie do przejścia. Z furią dudni i rozbija się o kamienie. Szukamy przejścia, idziemy w górę rzeki. Po 15 minutach zgadzam się zawrócić, bo indianin jest zły, że nie chciałem użyć silnika na pół minuty - byłoby bez problemu. Zerkniemy jeszcze za zakręt rzeki - w dali widać przywrócony pień. Idziemy oboje z nadzieją - wygląda dobrze, szeroki, stabilny, raczej nie śliski. Ściągam buty, bo boso jest bezpieczniej. Mimo to jest to jeden z najtrudniejszych momentów podróży, nie ma mowy o błędzie. Idę ostrożnie, drobnym kroczkiem, z rękoma w poprzek dla lepszego balansu. Nie wiem co podziać ze wzrokiem - trzeba skoncentrowanym patrzyć się pod nogi, ale tuż pod pniem miga wzburzona, szalejąca, rycząca piana wody, pędząca z niesamowitą prędkością. Z całego stresu nie zrobiłem zdjęcia - a nie będziemy tędy wracać, bo umówiliśmy się z chłopcami na odbiór w innym punkcie, gdzie dopłyną na silniku, a spłyniemy bez. Będę tego żałował do końca życia.

Kiedy stanąłem pod wodospadem, zaniemówiłem. Nie tylko z powodu zamkniętych ust, aby nie napić się wody niesionej wiatrem. To był teoretycznie ten sam wodospad co wczoraj - dzisiaj jednak kompletnie inny. Cieszyłem się jak dziecko. Zdjęcia robiłem aparatem chłopców z moją kartą pamięci.

 

Trzy dni chodzenia/wiosłowania pod prąd rzeki Churun, teraz wydawałoby się prosta sprawa - parę godzin w dół. Tyle, że poziom wody podniósł się znacznie, niezbędne były modyfikacje. Nasz bagaż wysłaliśmy łódką turystyczną, mamy więc lepszą stabilność i burty nieco wyżej wody. Dostałem kamizelkę ratunkową.
Ruszamy. Zasuwamy, prąd niesie. Pierwsze fale, katarakty. Jestem cały mokry od zewnątrz, a w środku ze strachu. Przecież my się rozbijemy tą łupinką o kamienie. Po chwili moja rola zamienia się z wioślarza na wylewacza wody z canoe - namachałem się za wszystkie czasy. Na szczęście chłopcy wiedzieli co robią - przed większymi kaskadami wpływali w zatoczkę, obserwowali rzekę i po naradzie ruszali. Godzina prawdziwej frajdy - spływ górską rzeką małą drewnianą łódką. To kolejne ujęcie, którego brakuje mi w dokumentacji. Mijaliśmy plaże na których odpoczywaliśmy kilka dni wcześniej - teraz były pod wodą. Pomału rzeka traciła na impecie. Znajdujemy plecaki ukryte w dżungli i spokojniej kontynuujemy podróż do Canaima. Łącznie osiem dni na łodzi.

Wydostać się stąd też nie było łatwo. Docierały do mnie sprzeczne informacje, latałem od jednego domu do drugiego jak pingpong. W końcu wybrałem teoretycznie najlepszą opcję - z indianinem poszedłem do domu jego matki, gdzie na szczęście była wolna jedna canoa (normalnie rodzina je bierze do kopalni złota). Rzeka Caroni przekroczona, najtrudniejsza część za mną. Tak mi się wydawało.

Stamtąd musiałem tylko przejść 2 kilometry na przełaj do drogi. Trochę mnie pocięły trawy, potem krzaki były tak gęste, że musiałem się wycofać i iść rzeczką. Ale w końcu dotarłem do drogi - była nawet na mapie, więc wszystko proste. W rzeczywistości droga okazała się być ścieżką, znikającą wśród wysokiej trawy sawanny. Szybko jednak dotarłem do jedynej wioski między Canaima a cywilizacją, Las Bonitas, gdzie kilka godzin rozmawiałem z handlarzem złota i diamentów - ciekawe było widzieć minerały w stanie surowym oraz poznać niektóre nielegalne historie. Przy okazji wymieniłem dolary na lokalną walutę, bo miałem do niego zaufanie.

Ruszyłem dalej, mimo że miejscowi bardzo się dziwili:
- "samochodem jedzie się tydzień, jak dobrze pójdzie". Nie wierzyłem.
Dwa dni później uwierzyłem.
Była to najtrudniejsza droga terenowa 4x4 jaką w życiu widziałem. Blisko dwa dni bez żadnych domów, nie minął też mnie oczywiście żaden samochód.
Cała jednak frajda polegała na tym, że droga bardziej przypominała rzekę dla łódek, aniżeli dla pojazdów kołowych. Czasami mogłem wodę obejść górą, przez dżunglę. Czasami jednak selwa była zbyt gęsta, wtedy nie było wyjścia - przez wodę. W takiej błotnistej mazi nie widać jednak dna, a kolein było pełno. Nie tylko więc traciłem równowagę, dwukrotnie nurkując z plecakiem, ale szedłem bardzo powoli, bo na skręcenie kostki nie mogłem sobie pozwolić.

Kiedy nie było dużo wody, to było błoto. Po łydki. Brudne i lepkie. Ślisko. Drugiego dnia przez kilkanaście kilometrów towarzyszyły mi ślady jaguara, widoczne na błocie. Czułem się trochę niekomfortowo. Poza tym trzy razy słyszałem wycie - nie wiem jakiej bestii, ale było to wycie potwora. Raz było na tyle blisko, że szedłem adekwatnie szybko do natężenia dźwięku. Potem dopiero ludzie opowiedzieli mi historie, które burzyły moją teorię ataków jaguara - dobrze, że nie wiedziałem tego wcześniej.
Kiedy były odcinki z twardszą nawierzchnią i mogłem nadrobić dystansu, to zwykle przecinałem pajęczyny twarzą. Pająki bardzo lubię, ale nie na sobie.

Kiedy dotarłem do pierwszej chaty, dowiedziałem się o kolejnej atrakcji - rzeka tak wylała, że po drodze będę miał trzy laguny. Dwie mogę przejść z plecakiem na głowie, jeśli trafię stopami w środek drogi. Trzecia jednak jest głęboka - kolejna canoe do załatwiania.
Teraz rozumiem dlaczego ludzie tu podróżują tylko w porze suchej. Bateria aparatu siadała zupełnie, nie mam więc kompletu zdjęć - do przejścia laguny prosiłem miejscowego, aby zrobił mi zdjęcia swoim telefonem z moją kartą - spoko, tylko rozdzielczość miał ustawioną na minimum jakości.

Szlak ten był kolejnym ciekawym wyzwaniem, absolutnie nie żałuję tak nowego doświadczenia. Po tym etapie musiałem wyrzucić potargane spodnie i koszulkę.

W La Paragua zgłosiłem się do rodziny handlarza złotem - opłacili mi hotel, nakarmili i zorganizowali transport mojego roweru, abym mógł dalej już jechać, a nie iść drogą asfaltową. Udało się, ale czekałem na rower dwa dni. A ja nie cierpię bezczynnie czekać.

Specjalne podziękowania dla ekipy z Venezuela Explorer oraz "złotej" rodziny.

Ceny w dolarach australijskich, styczeń 2013 - 1 AUD = 3.20 zł
Kraj Dni Jedzenie Noclegi płatne (ilość) Zezwolenia
Wstępy
wynajęcie przewodnika Sprzęt
zakup, wynajęcie
Przesyłki sprzętu, innych *Transport Inne Całość
Wenezuela 25 $237 (7) $44 $7 $794 $200 $13 $0 $45 $1340
paragliding $40
przewodnik po dżungli 4 dni $285
canoe z 3 indianami 8 dni $675

 

powrót na początek strony