22.09 – 27.09.1999 (5 dni)
Dopiero po przekroczeniu granicy poczułem prawdziwą Azję, jednak Iran jest w miarę cywilizowanym państwem. Nie można tego powiedzieć o Pakistanie. Właściciel autobusu zaprowadził mnie do swojego domu, nalał wody do konewki i pokazał lepiankę – toaletę. Potem wspólny obiad na siedząco, na macie, restauracja w stylu kuchni polowej pod wiatą. W drogę – przez pustynię. Tutaj mężczyźni chodzą w galabijach, w 99%. Poza tym każdy ma zarost i sandały – są identyczni. Przerwa w drodze, nie pierwsza i nie ostatnia, zachód słońca na pustyni, coś pięknego. Ludzie rozpraszają się, część podróżnych modli się, część załatwia potrzeby (na siedząco) lub starannie myje się w kucki w dzbanku wody. Bardzo fajna atmosfera, jest dziko i inaczej. Do czasu. Rano przy wysiadaniu ktoś zapytał, czy film leżący na ziemi to nie nasz. Oczywiście, że nasz, ale skąd się tam wziął? Szybko, torba od aparatu, przy nogach, Krzysiek szuka i... nie ma aparatu i obiektywu! Gwizdnęli. Jednak szybka interwencja umożliwiła zatrzymać smarkacza, który siedział za nami, miał przy sobie wszystko. Dostał od kierowcy dwa razy po głowie i dla nich po sprawie.
Quetta, pierwsze naprawdę dzikie miasto, dominują riksze i rowery, kolorowe autobusy i ciężarówki. Wszyscy tak samo ubrani, kobiet nie ma prawie wcale. Stołujemy się w taniej restauracyjce, jemy rękoma. Chwytasz chlebem mięso z półmiska, była zabawa. Niestety za 1 USD można kupić już tylko 5 koli, nie 17 jak w Iranie.
Jedziemy pociągiem - nauczeni doświadczeniem robimy zmienne dyżury, pilnując bagaży. Podróż trwa 41h, w pyle i kurzu. Na stacjach zatrzymujemy się, jest to czas aby się umyć, mona też wtedy obserwować handlarzy, którzy oferują przeróżne asortymenty, niekiedy śmieszne. Fajnie było sobie posiedzieć przy otwartych drzwiach, podziwiając krajobrazy oraz wioski, bawiące się dzieci, pracujących robotników, wynudzone wielbłądy, kąpiące woły itp.
Dotarliśmy do Peshawaru, bierzemy kąpiel i jedziemy do Dary, miejsca produkcji ręcznej broni. Niestety, aby tam pojechać trzeba uzyskać pozwolenie, a my nic nie mamy. Schowani w środku minibusa mijamy kolejne punkty kontroli i dojechaliśmy, wychodzimy, a tu strzały. Wszędzie szyldy z bronią. Od razu gliniarz nas zgarnął, poczęstował herbatą i za opłatą oprowadził po paru pracowniach. Tłum wokół. Czułem się jak małpa w zoo. Pokazywał nam różne rodzaje karabinów i pistoletów, a my nie mięliśmy pojęcia co oglądamy. Źle mu oczu patrzyło, nie czułem się tu dobrze, ale ciekawie to wyrabiali. Jedynie szkoda dzieci, bo to one przede wszystkim pracują całą młodość. taką mają młodość.
Po powrocie do Peshawaru spacerujemy nocą, czujemy się tutaj dobrze, bezpiecznie, kupujemy ciuchy, jedziemy rikszą, jest klimat. Niestety, plany nie pozwalają nam na nocleg, chcemy jeszcze zobaczyć Harappę, miejsce cywilizacji Indusu, starszą od Egiptu (3 milenium p.n.e.). Bierzemy nocny autobus, poranny pociąg i ... po informacji, że pociąg jeszcze nie odjedzie, ruszamy na stopa. Udało się, jedna z tych kolorowych ciężarówek wzięła nas na pakę. Robimy sobie zdjęcia, a za nami w następnej ciężarówce gościu z kabiny proponuje nam papierosa, później winogrona, dogania nas i następuje wymiana upominków przy 80 km/h. Później my oferujemy mu gumę do żucia, potem dajemy kartkę z Krakowa. Znowu nas dogania, wychylam się, wyciągam rękę, on też, odbiera, wymiana pozdrowień, bye. Cieszą się, wkładają kartkę za szybę.
Harappa ma malutkie muzeum i ruiny, ale niewiele z nich pozostało. Niezbyt interesujące, ale w ładnym plenerze. Jazda busem do Lahore to niesamowite przeżycie, jak oni tutaj jeżdżą?! Parę razy wydawało mi się, że zderzymy się czołowo, kilkanaście razy myślałem że kogoś potrąciliśmy, jeszcze do tego setki wymuszeń, ale na szczęście zawsze udało się nam jakoś uratować. Czasami kierowca wjeżdżał na drugą dwupasmówkę i jechał pod prąd!!!, tam był lepszy asfalt, potem wrócił na swój kierunek jazdy, lecz teraz ktoś inny jedzie na nas, tutaj to norma.
2 młodzi Pakistańczycy, widząc że granica jest już zamknięta, zaoferowali nam nocleg u nich w domu. Idziemy pustymi, wąskimi, ciemnymi uliczkami, z kilkoma ludźmi. Przedstawili nas rodzinie, poczęstowali kolacją, kupili nam wodę mineralną, podarowali książeczki o islamie itp. Nocleg mięliśmy na dachu, z widokiem na wieś, przy pełni księżyca. Było super, ale nie dla mnie. Zaczęła mnie boleć kostka, dokładniej jakieś ścięgna poniżej. Wieczorem tak bardzo bolało, że nie mogłem ustać. Dali mi jakieś maści, obwiązali. Już na wieczór nie miałem sił iść z tą nogą na dół do toalety. Za to w nocy 3 razy latałem – biegunka. Także pierwsze objawy własnych błędów – noga to pewnie zmiana pełnego obuwia na sandały, bo w prawej też trochę boli, przy noszeniu ciężkiego plecaka. Biegunka natomiast to za mało piję, za mało elektrolitów, trzeba to zmienić. Rano, po dobrym śniadaniu, żegnamy się z naszymi przyjaciółmi i „Chalo India”. Z nogą nieco lepiej, biegunka przechodzi, ale do dobrego samopoczucia to jeszcze brakuje.
W stronę naszego pierwotnego celu, do INDII. Jak się cieszę, w końcu, upragnione INDIE. Granicę poprzedniego dnia przekroczyło 13 osób, jest to jedyne przejście lądowe między tymi dwoma krajami.
Wyżywienie średnia 4,9 $/dzień
Opłaty i wstępy:
Dara – haracz dla Policji w Darze, za brak zezwolenia na pobyt 300 R/3os (1,9 $/os)
Harappa – muzeum i teren archeologiczny 2 R (zniżka) (0,04 $)