8 października 2006
To już ostatnia wyspa na naszej trasie do domu, a na którą przed wyprawą cieszyłem się najbardziej. Niestety Kuba okazała się zupełnym niewypałem, gdyż ludzka nieżyczliwość przekroczyła tutaj granicę dobrego smaku (a nie było tu bariery językowej).
Na dzień dobry niemiłe trzepanie bagażu na granicy, z tym, że co rozpakują to sam sobie musisz spakować, jeśli coś przetną to nowego sznurka lub taśmy już nie dostaniesz. Na lotnisku nie działała żadna informacja, także trochę potrwało zanim zorientowaliśmy się, iż w tym kraju obowiązują równolegle dwie waluty – peso dewizowe i peso krajowe, w stosunku 1:25. Jedni przyjmują tylko jedną walutę, inni tylko drugą, jak ktoś zdecyduje się już mieszać, to przelicznik dla obcokrajowca nie będzie korzystny. Oczywiście jedyny możliwy dojazd z lotniska jest tylko taksówką, także idziemy sporo szukając autobusów publicznych. Ktoś nas w końcu podwozi kawałek, oczywiście wykorzystując brak naszej orientacji w systemie dwu walutowym.
Pierwszego wieczoru chcemy wyjechać ze stolicy do Viniales (200 km). Autobus kosztuje 8 peso dewizowe (czyli 10 USD), ale już dzisiaj nie jedzie. Po targowaniu taksówkarz zabiera nas za tą samą cenę, ale tylko do miasta 26 km przed naszym żądanym celem. Wydaje się nam dziwne, że kierowca jedzie tylko z nami i to taki kawał drogi, za cenę biletu autobusowego. Cóż się okazało – każdy obcokrajowiec musi płacić na Kubie specjalną taryfę, zwykle 5- do 25-krotnie wyższą (dotyczy to noclegów, przejazdów i wstępów). Następnego dnia chcemy dojechać brakujące 26 km, ale oficjalna cena dla białych wynosi aż 6 peso! Taksówką nie ma sensu, bo zmowa kierowców trwa, płaci się od osoby, a nie od kursu. Także pozostaje popularny w tym kraju autostop, ale żeby było śmiesznie, Fidel Castro zabronił Kubańczykom podwożenia obcokrajowców. Ktoś nas jednak wziął, oczywiście za wysoką jak na ten kraj cenę, ale już przystępną – 1 peso.
Zwykle przejazd z lokalnymi jest ciekawym doświadczeniem, lecz tutaj jest on nieco frustrujący. Jeździliśmy autostopem, gdzie godzinami nikt się nie zatrzymywał, a jak już, to żądali zwykle śmiesznie zawyżonej ceny. W Trynidadzie chcąc wybrać się w tereny mniej znane, gdzie nie kursują drogie autobusy, kierowca jedynego państwowego transportu w tamtym kierunku nie zgodził się nas wziąć, wskazując na taksówkę. Ponieważ obsługa dworca obiecała nam wcześniej bezproblemowy przejazd, znowu skończyło się awanturą - z łaską nas wzięto. Nie mogliśmy jednak pozwolić „nabijać się w butelkę” i płacić jakieś nieadekwatne kwoty, tylko dlatego, że jesteśmy biali. Nie pozwoliliśmy, aby komuniści napełniali swoje kieszenie w ten sposób.
Noclegi w hotelach też bardzo drogie, lecz na szczęście istnieją wyznaczone domy, które mogą przyjmować wyłącznie obcokrajowców (naturalnie Rząd zabrania przyjmowania białych do domów prywatnych). Do pokoju mogą wejść tylko i wyłącznie 1 lub 2 osoby, także podróżując np. w trójkę, musisz brać 2 pokoje. Taki pokój to koszt zwykle od 15 – 25 peso, lecz w tym przypadku można się targować (z autobusami zapomnij), gdyż jesteśmy poza sezonem.
Tak zaczyna się nasza podróż po Kubie. Byliśmy przygotowani na trudy wynikające z systemu, ale nie byliśmy gotowi na brak życzliwości miejscowych. Cóż z tego, że bardzo podobało nam się w górach w Vinaiales, w przytulnym miasteczku Trynidad, w ciekawej tętniącej życiem Hawanie, jak i włóczenie się po prowincji między wyżej wymienionymi miejscami. Cóż z tego, gdyż była to codzienna walka z systemem i niestety z ludźmi. Nawet na prowincji przyjaznych uśmiechów można było doliczyć się na palcach jednej reki. Ludzie byli z dystansem, z podejrzliwością, z zawiścią. Każdy zakup to walka o uczciwą cenę. No i tak jak to powiedziała inna kupująca na targu, my jako że jesteśmy obcokrajowcami, powinniśmy płacić za banana 1 peso dewizowe, a nie krajowe. Tak bardzo szukaliśmy jakiś bezinteresownie miłych ludzi, że dałem się nabrać na stary numer z „przyjacielem”. Zdobył nasze zaufanie, podniósł morale, kiedy na końcu zażądał pieniędzy. Byliśmy tak zaszokowani, że daliśmy mu, i to nie mało, ale żeby nie oglądać już jego twarzy. Później próbowano nas oszukać w knajpce, przy wymianie walut, przy przejazdach… nawet wyżywienie w domu w którym spaliśmy, jak już było wiadomo że to nasza ostatnia kolacja, to nie zawierała już pełnego menu, które otrzymaliśmy dnia poprzedniego, według naszej umowy. Miła gospodyni, ale tylko pierwszego dnia, kiedy to jeszcze byliśmy potencjalnymi klientami. Zapomniała powiedzieć ”adios” jak wychodziliśmy, poleciała na górę sprawdzić pokój, czy aby coś nie zginęło.
Ostatni nasz przejazd na wyspie to desperackie wejście do lokalnego autobusu (zwanego wielbłąd), które są przepełnione do granic możliwości. Ekstremalnie uważając na bagaż (kieszonkowcy krojący torby nożami) dojechaliśmy jednak w pobliże lotniska, płacąc za ten przejazd 2000 razy mniej niż za taksówkę!
Byliśmy szczęśliwi opuszczając Kubę. A ja przecież nawet lubię podróżowanie w ciężkich warunkach, gdzie trudy podróży traktuję jako atrakcję. Tutaj niestety był to wyzysk białych, dyskryminacja. Moich uwag nie podzielą pewnie zachwyceni turyści grup zorganizowanych, lub po prostu przepłacających za wszystko – oni otrzymują życzliwe uśmiechy i gorliwą pomoc Kubańczyków – niestety te gesty były przez nich opłacone.
Tutaj nie pasuje wymówka „ponieważ są biedni” – byłem w biednych krajach, gdzie oprócz tych żerujących na turystach zawsze spotykało się wspaniałych prostych ludzi. Nawet kraje o podobnym systemie (np. Chiny), które nie są łatwe do podróżowania, a ludzie nie należą do najmilszych, wspomina się jednak z nostalgią. Natomiast największa zaletą tego komunistycznego państwa jest bezpieczeństwo, ale mimo tego ważnego punktu, z odwiedzonych przez mnie wszystkich krajów, Kuba jest ostatnia na liście państw godnych polecenia.
Przykro mi.