Relacja na bieżąco
<< Azja Środkowa reportaż szczegółowy
Wyjazd - 6 lipca 2009
Zaczęło się od frustracji. Opóźnienie wyjazdu nastąpiło "dzięki" firmie Stud-Tour z Warszawy, które kręciło z naszymi wizami. Żałujemy, że korzystaliśmy z ich usług. Pojechaliśmy do Krakowa już z plecakami i mieliśmy rano odebrać paszporty przesłane przesyłką konduktorską, ale Stud-Tour znowu zakpił ze swoich klientów. Paszporty łaskawie przesłano nam dopiero po naszej interwencji dopiero po 16, co oznaczało, że już spóźniliśmy się na nocny pociąg do Lwowa. Aby jednak nie tracić czasu (wiza Turkmeńska nakazuje wjazd w sztywnym terminie) nastąpiła zmiana planów i weszliśmy do biura podroży - parę godzin później lecieliśmy czarterem do Turcji. Morza Egejskiego nawet nie widzieliśmy - już nocą stopowaliśmy do większego miasta, skąd wzięliśmy bezpośredni autobus do Gruzji. Od teraz staramy się zapomnieć, że mamy tak mało czasu (szczegóły działania Stud-Tour na stronie travelbitu w forum dyskusyjne, wątki Azji Środkowej).
Chciałem jechać lądem, ale dzięki przelotowi nie musimy rezygnować z Zakaukazia, tylko trochę przyspieszyć.
Poniżej krotki opis podroży
Gruzja, 8 lipiec
Rozpoczęliśmy od kąpieli w Morzu Czarnym na kamienistych plażach Batumi, a dnia następnego ruszyliśmy już z plecakami w góry, w deszczu. Ale poranek pod lodowcem oświetlonym słońcem wynagrodził wszystko. Pierwszy dzień w dolinach, natomiast drugi na połoninach otoczonych ze wszystkich stron wysokimi skalnymi górami Kaukazu. Piękne tereny Swanetii, gościnni mieszkańcy Mestii. Ale nie ukrywam, że po rozmowach ze znajomymi, jak i książce Kapuścińskiego "Kirgiz schodzi z konia" oczekiwałem po Gruzinach sporej otwartości. I nie zawiodłem się - tak mili i bezinteresowni gościnni ludzie na szeroką skalę. Gdzie jeszcze na świecie są na porządku dziennym gesty typu: kierowca minibusu kupuje pasażerom śliwki, właściciel kafejki daje Ci darmową herbatę, ludzie z radością przechowują nam bagaże, nie oszukują na dworcach, kierowcy czasami nadrabiają drogi i nie kasują cię więcej, taksówkarze podają uczciwą cenę, itp. Jesteśmy pod wrażeniem.
Do tego wszystkiego doszła Wardzia - miejscowość słynie z XIII-wiecznego skalnego miasta, gdzie mogło kiedyś przebywać nawet 60 tysięcy ludzi! Skalne korytarze, komnaty, kaplice, sklepy itp, ich organizacja, rozmiar i wiek robią piorunujące wrażenie. A do tego wszystkiego nie ma sklepiku z pamiątkami, restauracji, nachalnych kierowców taksówek itp. Raj! Po nocy spędzonej w namiocie z widokiem na skały (za darmo na terenie hotelu) zwiedziliśmy drugi raz ten obecny klasztor, tym razem z przewodnikiem. Potem poszliśmy zobaczyć niedaleki "Żeński Monastyr", który okazał się równie wspaniały. Nie tak wielki, ale bez żadnych ludzi, kas, nikogo. W tej pustce wspinaliśmy się po starych zardzewiałych drabinach, skalnych półkach wiszących nad przepaścią, krętych zapuszczonych korytarzach. Wrażenia niezapomniane.
Potem pojechaliśmy do Armenii, a po powrocie zwiedziliśmy jeszcze Tbilisi, gdzie pierwszy raz od rozpoczęcia wyprawy spaliśmy w hostelu (wszystkie poprzednie noce w namiocie).
Ciężko mi powiedzieć, czy jestem w Azji, tu jest jak w Europie, tylko trochę opóźnionej. Mam nadzieje, że nas Polaków szybko dogonią.
Armenia, 12 lipiec
Armenia to pięknie położona wyżyna. Same bezdrzewne górskie łąki, skalne półki, a pośród nich, poukrywane klasztory. Większość z nich powstała około X - XII wieku. Zbudowane z kamienia, płonące świece w mrocznych wnętrzach, wspaniała akustyka, niepowtarzalna atmosfera. Turystów niewielu, zresztą nie pobiera się żadnych opłat. Spędziliśmy noc na dziko w namiocie pod jednym z nich, a odwiedziliśmy Eczmiadzin, Garni, Gegard i Sanahin. W tych niesamowitych klasztorach powstawały od tysiąca lat
manuskrypty, dla których zakonnicy poświęcali całe swoje życie. Można je zobaczyć w muzeum Matendaran w Erewaniu, gdzie przewodniczka z pasją opowiada o księgach, skarbach kultury swojego narodu.
Ludzie w tym kraju przeszli samych siebie. Bezpłatny autostop, poczęstunek i gościna, chęć pomocy i zaufanie. Poza Gruzją i Armenią jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się zostawić bagaż w minibusie i pójść na miasto, znając kierowcę zaledwie 2 minuty. Ale ludzie tutaj są naprawdę godni zaufania.
Azerbejdżan, 16 lipiec
Ten kraj nie dogonił w gościnności Gruzji i Armenii, ale miał też swoje miłe akcenty. Zdarzało się, że ludzie nam pomagali, ale były też nieprzyjemne odmowy przechowania bagażu, naciągania przez przewoźników itp. sytuacje. Dopiero tutaj poczułem, że jestem jedną nogą w Azji.
Azerbejdżan jest też najbardziej swobodnym i tolerancyjnym muzułmańskim krajem świata. Na porządku dziennym jest tu konsumpcja alkoholu w miejscach publicznych, czy też zobaczyć można wyzywające, skąpo odziane kobiety.
Po zwiedzeniu grobowców w Gandży, pojechaliśmy nocnym autobusem do stolicy. Tętniąca życiem promenada nad największym jeziorem świata (Morze Kaspijskie), ładne stare miasto z europejską architekturą. Baku jest zbudowane na ropie, wygląda bogato i całkiem cywilizowanie.
To tutaj swojej fortuny dorobili się m.in. bracia Noblowie. My pojechaliśmy zobaczyć pola naftowe, gdzie poza wszechobecnymi maszynami wiertniczymi, wrażenie na nas wywarły płonące skały. Jest to miejsce gdzie od setek lat nieprzerwanie pali się samoistnie gaz wydobywający się z wnętrza ziemi. Ciekawe zjawisko, w dodatku to ogień bez dymu, spala się czysty gaz.
Następnie pojechaliśmy do Gobustanu, słynącego z petroglifów i rożnych znalezisk naszej wczesnej cywilizacji, nawet sprzed 34-36 tysięcy lat! Na stopa złapaliśmy milicję, a ta za opłatą została taksówką i zawiozła nas na błotne wulkany. Wzgórze z kilkudziesięcioma stożkami wielkości od paru centymetrów do paru metrów, z których wydobywa się błoto. Zamoczyliśmy ręce wewnątrz wulkanów, gdyż te okazały się zimne. Występują jeszcze tylko w paru miejscach na świecie i mają związek z wydostawaniem się gazu ziemnego na zewnątrz skorupy ziemskiej.
Iran, 18 lipiec
W Iranie bylem 10 lat temu i do tej pory uważałem go (razem z Tonga) za najlepszy odwiedzony kraj. Teraz jechałem, aby przekonać się, czy nadal zasługuje na to miano, czy też będę musiał go zdetronizować. No i już na granicy zaczęło się - krzyki, przepychanki, bijatyki, nieład w kolejce z paszportami. Początek tragiczny, ale złe dobrego początki.
Jednak Irańczycy ponownie udowodnili, że są jednym z najsympatyczniejszych narodów świata. Mimo iż taksówkarze i niektórzy sklepikarze starają się turystę oszukać jeśli tylko mają okazję, to cała reszta nadrabia za nich z nawiązką. Jeśli jesteś typem samotnika i unikasz kontaktu z ludźmi, nie masz czego szukać w Iranie. Tutaj ludzie podchodzą do ciebie bez przerwy, czasem tylko powiedzieć HELLO, WITAMY W IRANIE, a czasem kończy się to dłuższą konwersacją. W 95% przypadków są to bezinteresowne zaczepki.
Plac Imama Chomeiniego w Isfahanie rano i w południe wydaje się być wymarły. W żarze słońca stoją tylko piękne minarety i zdobione zielono-błękitne meczety. Wieczorem sytuacja zmienia się diametralnie - na trawie rozkładają koce całe rodziny i znajomi, wspólnie jedzą, grają w piłkę, dyskutują. Ludzi jest tak dużo, że kiedy siadaliśmy, nigdy nie dłużej jak po dwóch minutach ktoś zapraszał nas do swojego grona. Mężczyźni witali się ze mną, kobiety z Eweliną. Następuje wymiana grzeczności, poczęstunek herbatą, czasami też deserem lub fajką wodną. Isfahan ma cudowne meczety, mosty, place, bazary itp, ale tak naprawdę atmosferę miasta tworzą jego fantastyczni mieszkańcy.
Do Persepolis dotarliśmy jeszcze przed wschodem słońca. Obecnie niewiele po pałacach pozostało, właściwie same ruiny, ale wiedza o znaczeniu stolicy Persów czyni miejsce to godnym odwiedzenia. Do odległych o 5 km królewskich grobów (m.in. Dariusza) udaliśmy się na piechotę, jednak po czasie samochody zatrzymywały się i nas podwozili (nawet nie machaliśmy ręką).
Dotarliśmy również do jednego z najgorętszych miejsc na ziemi - pustyni Ka-Lut. I szczerze przyznam, że dla mnie, jako fanatyka pustyń, jest to jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie w tejże kategorii. Natura przez stulecia wyrzeźbiła tutaj niesamowite skalne wieże i zamki. W zachodzącym słońcu, w niemiłosiernym blisko 50st upale, przy wietrze niosącym rozgrzane ziarenka piasku, chodziliśmy pomiędzy skałami i nie mogliśmy się nadziwić jak piękna jest nasza planeta.
W Yazd błądziliśmy glinianymi uliczkami starego miasta, jak i pojechaliśmy zobaczyć milczące wieże. Jeszcze niedawno tutaj Zorostrianie składali martwe ciała swoich bliskich na pożarcie sępom. Natomiast w świętym mieście Szyitów, Maszgadzie, podziwialiśmy przeogromny kompleks meczetów, dokąd przybywa ponad 10 milionów pielgrzymów rocznie. Miejsce to ma swoistą religijną atmosferę.
Przez cały nasz pobyt towarzyszyło nam przyjemne nastawienie Irańczyków. Mało kto zna angielski, ale pomoc zaoferują Ci wszędzie, ugoszczą, poczęstują, czy też najczęściej po prostu przywitają się z uśmiechem i odejdą. Są tak mili, że nadal po odwiedzeniu 122 krajów, mieszkańcy Iranu i Tonga zasługują na najwyższe notowania. Normalnie w lipcu i sierpniu ze względu na wysokie temperatury (w nocy ponad 30st) mało jest tu turystów, a po ostatnich wyborach prezydenckich i związanych z tym demonstracjami, liczba ta jeszcze radykalnie spadła.
Ewelinie nie było aż tak łatwo - musiała nosić długie rękawy oraz nakrycie głowy, w miejskich autobusach siadać w osobnym kobiecym sektorze, mężczyźni często ją ignorowali, taka to tutejsza kultura. W dodatku na ulicy nie wolno zbytnio okazywać uczuć - pocałunek czy przytulenie, a jak na miesiąc miodowy to trochę ciężkie. A my chcąc zobaczyć jak najwięcej w krótkim czasie, spędziliśmy 5 z 6 nocy w autobusach, a jedną noc w hostelu na sali wieloosobowej. Cóż, nie narzekamy, bo cieszę się, iż mogę znowu polecić Iran jako inne, egzotyczne, bezpieczne, przyjazne turyście państwo.
Turkmenistan, 24 lipiec
To bardzo zamknięty kraj, porównuje się go do Korei Północnej. Turyści wpuszczani są tylko pod opieką miejscowego przewodnika. Jest jednak jedna droga, aby poruszać się po kraju niezależnie - wiza tranzytowa. Ciężko ją dostać i wydaje się ją zwykle na 3 lub 5 dni, poruszać się można tylko pomiędzy ustalonymi przejściami granicznymi wjazdu i wyjazdu z kraju.
Z górskiej przełęczy zjechaliśmy prosto do stolicy. Aszchabad to kontrowersyjne miasto, ale co najważniejsze, budzi emocje. Wzniesione praktycznie od nowa po ostatnim trzęsieniu ziemi w 1948r, wygląda kosmicznie. Szerokie arterie, wielkie place i pałace, tańczące fontanny, zielone parki - wszystko z rozmachem, trzymane sterylnie czysto i w symetrycznym porządku. Zapatrzony w siebie były prezydent Turkmenbashi (zmarł w 2006r) postawił wiele swoich pomników, a jeden z nich, potężny i cały ze złota obraca się w kierunku słońca. Wszyscy mieszkańcy musieli znać jego książkę "Ruhnama" (takowa krąży nawet po orbicie), pytania z tej subiektywnej historii i tradycji Turkmenistanu były na wszystkich egzaminach, nawet na prawo jazdy. Centrum miasta wzniesione jest z białego marmuru, który aż razi w oczy odbijanymi promieniami słonecznymi. Czegoś tu jednak brakuje - acha, ludzi! Mam wrażenie, że albo nie mogą tu wchodzić, albo też nie mają tu czego szukać My spragnieni nie umieliśmy znaleźć żadnego sklepiku, tutaj nawet miejskie autobusy nie jeżdżą po centrum. Podobnie było w nowej surrealistycznej dzielnicy Berzengi, gdzie przy wspaniałym parku z fontannami (w tym najwyższa na świecie), królują wysokie wieżowce z białego marmuru - niestety, wyglądają na niezamieszkane, jak atrapy. Ten przepych i bogactwo (wybudowane na ropie i gazie) wygląda na propagandę, gdyż przedmieścia miasta wymagają jeszcze sporo podstawowych remontów.
Współpodróżni z minibusu nie bardzo chcieli nas wypuścić w środku nocy na odludnej pustyni. My jednak uparliśmy się i w końcu ruszyliśmy z latarkami przed siebie. Pomału znikały światła samochodów, a daleko przed nami sztuczny wulkan buchał ogniem (palący się gaz ziemny). Po kilku kilometrach marszu zatrzymaliśmy się i podziwialiśmy mleczną drogę już zupełnie sami, w ciszy. Tuż po wschodzie słońca w namiocie zrobiło się na tyle gorąco, że trzeba było się zbierać. Wspinaliśmy się na wydmy, podziwialiśmy pająki i jaszczurki, aż w końcu południowy żar zapędził nas z powrotem do drogi, gdzie łapaliśmy autostop. Pustynia Karakum podobna jest do australijskich, także dzięki temu czułem się tu swojsko.
Turystów jest tu bardzo mało, więc miejscowi zagadują, są pomocni i ciekawi. Zaproszono nas też w gościnę, był poczęstunek i opowieści. W końcu przekonałem się, że to prawda, iż palniki gazowe w kuchni palą się cały czas. A to dlatego, iż gaz jest bezpłatny, natomiast zapałki to produkt deficytowy - więc miejscowi nie wyłączają gazu. Po zwiedzeniu miasta wróciliśmy do naszych sympatycznych gospodarzy - niestety w tym czasie jakiś sąsiad-kapuś zadzwonił do imigracji, a ta zabroniła nam spać w prywatnym domu. Rozbiliśmy więc namiot na dworcu autobusowo-minibusowym.
Szkoda mi tylko tak przyjaznych Turkmenów, że mają tak cholernie szurniętą władzę, dyktatorów na siłę dowartościowujących się, kosztem dobra własnego narodu.
Uzbekistan, 27 lipiec
Cudowna rzeka Amu-Dari przez stulecia spokojnie torowała sobie drogę do ujścia w Morzu Aralskim. Aż tu nagle wielcy uczeni Związku Radzieckiego postanowili rzekę żywcem pokroić. Zdawali sobie sprawę z konsekwencji ekologicznej, ale dla Moskwy ważne były tylko zyski, bo bawełna w latach sześćdziesiątych była niezłym biznesem. Wykopano więc tysiące kilometrów kanałów irygacyjnych, którymi spływała „krew” Amu-Dari. Rzeka umierała, aż w końcu brakło w niej wody. To samo stało się z rzeką Syr-Dari zasilającą Morze Aralskie od strony Kazachstanu. Pojechaliśmy do wioski rybackiej Moynaq, leżącej w latach sześćdziesiątych nad błękitnymi wodami tego czwartego pod względem wielkości jeziora na świecie. Teraz widok jest żałosny – pod klifami na piasku leżą zardzewiałe wraki kutrów rybackich. Obecnie najbliższa linia brzegowa cofniętego Morza Aralskiego jest 150 km stąd. Niedaleko stoi zdezelowana fabryka konserw rybnych, nikt też nie przyjeżdża więcej na plażowe wakacje, tysiące ludzi straciło pracę. Miasteczko wygląda zaniedbanie, ludzie opowiadając o tragedii, niespełnionych obietnicach i straconych nadziejach, nie mają w sobie optymizmu. Ich życie toczy się dalej, na pustynnym skrawku zapomnianej przez Rząd ziemi.
W Khiva stołowaliśmy się w lokalnej mordowni, gdzie przysiedliśmy się do dwójki miejscowych obalających właśnie flaszkę wódki. 5 minut rozmowy i zostajemy zaproszeni przez Raszida do jego domu. Mieliśmy okazję przekonać się o fantastycznej uzbeckiej gościnności, gdzie przez 2 dni czuliśmy się jak u siebie w domu. Poza obfitym poczęstunkiem trzeba było z gospodarzem wódkę pić. I to nie z kieliszków tylko z półmisków, z obowiązkowym przemówieniem w formie toastu. Ewelina lepiej mówi po rosyjsku, ale ja też już sporo rozumiem, więc konwersacje toczyły się do późna. A sama Khiva to jedno z najlepiej zachowanych średniowiecznych miast, z krętymi glinianymi uliczkami, zdobionymi drzwiami, medresami, pięknymi meczetami i wysokimi minaretami. Otoczona jest starym murem obronnym, na którym znajdują się groby mające w przeszłości na celu powstrzymanie najeźdźcy (uszanowanie miejsc świętych). Jej główna ulica jest już odrestaurowana, ale odchodzące w bok małe uliczki wciąż pełne są normalnego, prostego życia jej mieszkańców.
Buchara leżała w samym centrum jedwabnego szlaku, na skrzyżowaniu dróg z Chin, Bizancjum i Indii. Mimo niszczycielskiej działalności Stalina, wciąż stoi tu kilkanaście wiekowych meczetów, medres, bazarów czy karawanserajów. Minusem jednak jest ich nadmierna komercjalizacja i w większości z nich sprzedaje się turystyczne pamiątki. Jak do tej pory było to też jedyne miejsce na naszej trasie, gdzie dzieci krzyczały za nami po francusku o słodycze.
Najwyższy szczyt sztuki architektonicznej wraz ze zdobieniami w detalach można podziwiać w Samarkandzie założonej w XIV wieku przez Timura. Ryszard Kapuściński napisał, że nie ma takiego zwierzęcia, które byłoby w stanie stworzyć coś tak pięknego, a jednocześnie być tak straszną bestią jaką był Timur. Tylko człowiek zdolny jest do tworzenia arcydzieł będąc równocześnie okropnym tyranem i mordercą. Nie trzeba być znawcą sztuki, aby Samarkandzkie mauzolea, meczety i medresy wprawiły nas w zachwyt.
Takim to akcentem zakończyliśmy cześć podroży związanej ze zwiedzaniem miejsc kultury, na wschód od Samarkandy zaczynają się góry, które będą nam towarzyszyć już do końca tej wyprawy.
Afganistan, 4 sierpień
W ambasadzie Afganistanu w Duszanbe otrzymuję informację, iż plan mojej trasy jest najzupełniej bezpieczny. Uradowani więc ruszamy i już niedługo przekraczamy granicę w Sher Khan Bandar. Mieliśmy nadzieję, że w tak omijanych przez turystów zakątkach świata jak zwykle mieszkają mili i gościnni ludzie.
Po Tadżyckiej odprawie granicznej przekraczamy most i jesteśmy w Afganistanie. Przed nami 3 motory i samochód na polskich rejestracjach. I tu doznajemy szoku – maszyn nie wpuszczają ze względu na ich bezpieczeństwo. Nam zezwolono wejść, ale oznajmiają, abyśmy do Kunduz jechali dopiero jutro, bo wieczorami Talibowie urządzają zasadzki. Policjantów, wojskowych, pracowników rządowych rozstrzeliwują na miejscu, turystów… być może też. Policjant pokazuje nam niedalekie pole i mówi – Tam dzisiaj strzelaliśmy się z Talibami. Gotowała się w nas pokusa zwiedzenia tego egzotycznego kraju, a z drugiej strony wiedzieliśmy, że to nie zabawa.
Policja ulokowała nas w pałacu prezydenckim, gdzie przebywają urzędnicy rządowi. Do naszej dyspozycji otrzymaliśmy niezamykany pokój, z biurkiem i łóżkiem. Proszono nas, abyśmy stąd nie wychodzili. Dopiero wieczorem z pokoju wyciągnął nas młody policjant i zaprosił do siebie. Pysznego jedzenia nie brakowało, a nawet rozlali półlitrówkę wódki na czterech. Tacy to byli Muzułmanie, jak ulica nie widzi, to piją alkohol. Było ciekawie, pogadaliśmy do późna. Jednak biorąc ich porady zapadła decyzja o jutrzejszym powrocie do Tadżykistanu. Bardzo nam było ciężko rezygnować z podroży po Afganistanie, ale skoro tam się strzelają to nie było sensu się pchać.
Rano przeszliśmy się główną ulicą miasteczka. Ludzie patrzyli na nas jak na intruzów z obcej planety. My jednak podchodziliśmy do sklepików i od razu zaczynała się ciekawa dyskusja. Oczywiście cały czas nasze ruchy śledziło wojsko. Kiedy oddaliliśmy się z centrum do wioski, od razu przyjechali za nami samochodem, wyszli z karabinami i kazali wchodzić do auta, przestrzegając przed Alkaida i Talibami. Wydawało nam się to aż przesadne, ale chyba wiedzieli co robią. Wróciliśmy więc do miasteczka, porobiliśmy zdjęcia miejscowym i ze smutkiem poszliśmy na odprawę graniczną.
Tadżykistan, 2 sierpień
Jedno słowo – góry. A z górami wiąże się wiele rzeczy – w tym droga. Dla nas w pamięci utkwiła szczególnie ta między Kolabem i Khorogiem, gdzie wąska, kręta kamienista trasa slalomowała pomiędzy osypującą się pionową skałą, a przepaścią wprost do górskiej rwącej rzeki. Gdyby chociaż kierowca jechał ostrożnie, ale gdzie tam, mając kilkudziesięciotonową ciężarówkę szalał na oślep, ledwo wyrabiając się na zakrętach głębokiego kanionu. Na szerszych poboczach wyprzedzał nawet osobówki, a my ze strachu chcieliśmy wysiąść. Na szczęście pozostali kierowcy złapani na stopa okazali się troszkę bardziej rozważni, dzięki czemu mogliśmy skupiać się na widokach. A te w Tadżykistanie raczej nie zawiodą nikogo. Kilkaset kilometrów jechaliśmy wzdłuż granicy z Afganistanem, przez rzekę spoglądaliśmy na wioski, których nie było nam dane odwiedzić podczas tej podroży.
Wjechaliśmy w Dolinę Wakhan, gdzie rzeka oddzielała od siebie nie tylko państwa, ale także górskie pasma. My koncentrowaliśmy się głównie na południowej stronie, gdzie królowały wielkie, siedmiotysięczne szczyty afgańskiego Hindukuszu. Podziwiając je zażywaliśmy kąpieli w gorących źródłach, odwiedzaliśmy kolejne wioski, robiliśmy piesze wycieczki w góry. Jedyny minus pogawędek z miejscowymi stanowił fakt, że jedno z ich pierwszych zapytań było o nasze zarobki w Polsce. Poza tym podczas całej podroży po Azji Środkowej nie spotkaliśmy człowieka, który nie wspominałby z nostalgią czasów Związku Radzieckiego, jako okresu ogólnego dobrobytu.
Następnie wjechaliśmy na Pamir Highway. Ta zniszczona stara droga również jest malownicza, prowadzi kilkaset km od Khorog (2100m) do Karakol (3900m). Ze względów strategicznych wojsko przez ponad sto lat nie dopuszczało tutaj ruchu turystycznego – zmiany nastąpiły dopiero w ostatnich kilkunastu latach.
Poznany niemiecki turysta Gunter posiadał ciężarówkę, wewnątrz której woził swój doskonale wyposażony dom. Podróżował bez wytyczonych celów i ograniczeń czasowych, więc bez problemów zgodził się zawieźć nas do wioski Jingajir, miejsca startu naszego trekingu. Jak się jednak okazało, droga która tam prowadziła nie powinna nawet istnieć na mapie. Była to tylko cześć starych samochodowych śladów we wszystkich kierunkach. Mimo iż ciężarówka z napędem na cztery koła spisywała się dobrze, to parę razy osiadła na podmokłym terenie, groził nam przymusowy kemping. Adrenalinka, pot na czole, wycie silnika, przechył samochodu, przejazd przez rzekę, głębokie koleiny itp. Po 2 godzinach dotarliśmy jednak do wioski. Jakie było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że jest ona nie zamieszkana. Skorzystaliśmy więc z noclegu w opuszczonym domu. Z samego rana pożegnaliśmy naszego kierowcę, który ruszał z powrotem póki podłoże skostniałe było z mrozu, a my z całym naszym 50 kg dobytkiem ruszyliśmy na treking.
Przyjemnie maszeruje się dolinami Pamiru - wielkie, długie, głębokie, łatwe w nawigacji, bez stromych podejść. Największą przeszkodą okazało się przekraczanie silnych górskich potoków jak i sama wysokość, gdyż przez 5 dni byliśmy powyżej 4 tysięcy metrów, gdzie organizm nie pracuje już tak wydajnie jak na nizinach. Bardzo się zdziwiliśmy, kiedy to przez pierwsze dwa dni natykaliśmy się na małe wioski (kilka jurt). Okazało się, ze ludzie z Jingajir na okres letni przenoszą się ze swoim inwentarzem w wyższe partie gór, na lepsze pastwiska. Ich gościna była miła, w końcu udało nam się przespać w prawdziwej nie turystycznej jurcie. Wymiana uprzejmości, oni częstują nas mlekiem i masłem z jaka, a my ich rybną konserwą i cukierkami krówkami. Okazało się, że mieszkańcy są Kirgizami, a nie Tadżykami. Oglądaliśmy ich dzienny rytuał pracy ze zwierzętami, gdyż poza nimi wiele tam nie mają, nie rosną tam żadne drzewa, warzywa ani owoce (na opał używają odchodów zwierzęcych). Z najwyżej położonej wioski zrobiłem sobie wycieczkę na sąsiedni 5-tysiącznik, skąd rozlegała się wspaniała panorama ośnieżonego Pamiru, z niedalekim Pikiem Lenina. Nasz 5-dniowy marsz (104 km) przy bezchmurnej pogodzie przyniósł niesamowite wrażenia, totalne odizolowanie od cywilizacji (ostatnie 3 dni), wyciszenie się i radość z możliwości bycia w tak pięknych miejscach.
Kirgizja, 15 sierpień
Pobyt w tym kraju zakłóciły nam wieści z Australii. Nie dość, że w dobie kryzysu gospodarczego nasze podanie o pobyt stały zostało odłożone do rozpatrzenia o kolejny rok, to jeszcze wieści o naszym domku w Sydney nie były najciekawsze. Spędzaliśmy więc większość czasu rozwiązując problemy w kafejkach internetowych.
Ale pierwsze wrażenie Kirgizji możemy określić dwoma słowami – jurty i konie. W dodatku rozłożone na zielonych pagórkowatych bezdrzewnych terenach. Nasz pierwszy stop wiózł nas powoli (przeładowany kamaz) przez ten sielankowy krajobraz. Humory poprawili nam również spotkani inni polscy podróżnicy, jak i wspaniała urozmaicona kuchnia z mnóstwem fajnych knajpek do wyboru. Zajadaliśmy się odrabiając straty z trekingu.
Po zobaczeniu Osh, Biszkeku i jeziora Issyk Kol, przyszedł ponownie czas na góry. Tym razem Tian-Shan, miał on jednak charakter alpejski, sporo drzew w głębokich dolinach, strome podejścia na przełęcze, jak i skalne szczyty górujące ponad wszystkim. Przewyższenia dawały się we znaki, ale widoki były tego warte. Szczególnie podobało nam się nad turkusowym jeziorem Ala-Kol, gdzie spędziliśmy trochę czasu. Zejście nastąpiło przez Arashan, słynący z naturalnych gorących źródeł, gdzie zażyliśmy kąpieli. Powrót do miasteczka Karakol nastąpił po 3 dniach, które pozwoliły nam się odprężyć psychicznie, bo fizycznie dostaliśmy mały wycisk. Stąd już autostopem udaliśmy się w kierunku granicy z Kazachstanem.
Kazachstan, 26 sierpień
Kazachstan to największy i najbogatszy kraj Azji Środkowej. Paradoksalnie jest też najbardziej biurokratyczny. Skutki tego odczuliśmy przede wszystkim dzięki obowiązkowej rejestracji, gdzie zabrano nam paszporty aż na 4 dni! W sumie i tak mieliśmy szczęście, bo spotkani Francuzi przyszli w czwartek, ostatniego dnia ich rejestracji (w ciągu 5 dni od wjazdu do kraju), a policyjne biuro okazało się tego dnia nieczynne – w piątek turyści musieli wkładać kasę do paszportów, aby uniknąć wysokiej oficjalnej kary. Kolejna biurokratyczna bzdura która pokrzyżowała nam plany, to brak możliwości przedłożenia wizy turystycznej. Także nie doczekaliśmy się na wystawienie naszej chińskiej wizy pracowniczej i musieliśmy w trybie ekspresowym (czyt.100% droższym) załatwiać wizy sąsiednie, aby zdążyć opuścić Kazachstan na czas. Pozytywna strona tej decyzji to fakt, że podroż została nieoczekiwanie przedłużona na rzecz Rosyjskiej Republiki Ałtaju oraz Mongolii (gdzie będziemy kontynuować sprawy związane z wizą do Chin).
Pobyt w Kazachstanie wspominać jednak będziemy miło, a to dzięki spotkanym tam ludziom. Zarówno tym przygodnym z miejskiego autobusu, kafejki, sklepu, autostopu, kempingu itp, jak i naszym couchsurfingowym (CS) gospodarzom. W Ałmaty u Tani i Vladimira spędziliśmy 4 wesołe wieczory, które pozwoliły nam się zrelaksować po całodziennej urzędowej walce. Ostatniego wieczoru urządziliśmy imprezę wraz z ich innymi CS gośćmi – party obfitowało w atrakcje typu pożar, ale na szczęście spaliła się nie nasza torba. Poza tym w Ałmaty czuliśmy się jak w Polsce, podobny styl ulic i osiedli.
Podczas weekendu wybraliśmy się do Kanionu Chertyńskiego. W założeniu miała to być relaksująca, spokojna wycieczka. Na dworcu autobusowym ludzie dobrej woli, lecz złej wiedzy, wskazali nam nasz minibus. Kierowca również zapewniał, że wie gdzie nas wyrzucić. Koło mostu nad rzeką Chartyn była jednak kontrola policyjna – a my bez paszportów. Wściekli nakrzyczeliśmy na gliniarzy żądając pisemnego oświadczenia, iż zabraniają nam podróżować z kserokopiami dokumentów wraz z pismem z ich policyjnego urzędu, poświadczające miejsce przebywania naszych oryginałów. Po długiej naradzie policja w końcu zezwoliła nam iść wzdłuż rzeki kanionu. Już w ciemnościach ruszyliśmy szutrową drogą, przekonani, że do kanionu jest jakieś 12-15 km. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że właściwa droga do kanionu jest z zupełnie innej strony, ponad 40 km stąd.
Nasze poranne dobre nastroje popsuł nagle fakt, iż droga szutrowa po prostu się skończyła. Marsz wzdłuż rzeki okazał się męczący i czasochłonny, więc wspięliśmy się na wielki płaski step. Pozbawieni ciekawych widoków maszerowaliśmy dalej przez pół dnia. Kiedy GPS wskazał już 12 km w linii prostej, postanowiliśmy zejść do rzeki, aby nie przegapić najpiękniejszej części kanionu, tzw. Piaskowych Zamków. Marsz wzdłuż rzeki okazał się jednak koszmarem – bardzo strome zbocza zmuszały nas do karkołomnego slalomu z maksymalną prędkością 1 km/h. Po czasie poddaliśmy się i postanowiliśmy wspiąć się z powrotem na step. Wybraliśmy jednak nie najlepsze miejsce do wspinaczki, bo wejście okazało się bardzo trudne. Szarpiąc czterema kończynami po obsuwających się piargach baliśmy się, aby nie ześlizgnąć się w dół. Jak już wdrapaliśmy się na step, GPS wskazał 300 m odległości od punktu, gdzie opuściliśmy step 5 godzin wcześniej. Dzień dopełniły następujące atrakcje: syczący wąż na drodze i nocleg w namiocie z burzą z piorunami.
Następnego dnia daliśmy się jeszcze zwieść dwóm dróżkom wiodącym donikąd, po tym psychicznie odpuściliśmy sobie kanion. Jednak parę godzin później ujrzeliśmy przez lornetki samochód, najpierw jeden, potem drugi, trzeci itd. 15 aut! Wystrzeliliśmy niczym dziki w ich kierunku, to musiało być tam. Co prawda najkrótsza droga znowu okazała się schodzeniem i wchodzeniem przez pomniejsze kaniony, to jednak nasz ponad 40-km marsz dobiegał końca. Ludzie poratowali nas wodą, a zamkowe piaski wynagrodziły trud swoim pięknem. Powiedzenie, że to Wielki Kanion w skali mikro nie jest przesadne. W tej niesamowitej scenerii rozbiliśmy namiot, sąsiedzi zaprosili na herbatę, a gospodarz kempingu przyniósł nam arbuza. Inspekcja sprawdzająca prawidłowość opłat parkowych, po usłyszeniu naszej opowieści, czyli wyjaśnieniu powodu ominięcia kas wjazdowych, zamiast żądać kar lub łapówki, zaskakująco zwolniła nas z zapłaty. Nazajutrz pochodziliśmy sobie po okolicy i zatrzymaliśmy stopa, który szybciutko po 12-km szutrowej drodze dotarł do asfaltu.
Dzięki temu, że zamiast do Chin zmierzamy do Rosji, zza okna pociągu spoglądaliśmy na ogromne, bezkresne stepy tego 9-go pod względem wielkości kraju na świecie. A pociąg, jak to w klasie plackartnyj bywa (wagon to jeden wielki przedział z 54 łóżkami), to miejsce nowych spotkań i długich konwersacji, w końcu czasu na to było sporo (przejazd 33 godziny).
Rosja, 7 wrzesień
W pociągu panował popłoch - to oznaczało, iż zbliżamy się do granicy z Rosją. Kobiety przymilały się do pasażerów, starając się wepchnąć im część swojego nadbagażu. My pomogliśmy handlarkom biorąc czapki, kurtki, buty i alkohol. Na granicy śmiechy i rozmowy zamilkły, ale dla nas kontrola przebiegała szybko i bezproblemowo.
Kierownik naszego wagonu obudził nas, do miasta Barnauł wjechaliśmy o 3 w nocy. Trzeba wspomnieć, że rosyjskie dworce kolejowe są ładne, czyste i bezpieczne. Praktycznie jedynym potencjalnym zagrożeniem jest wszechobecna milicja, ale tą udało nam się ominąć. Na dworcach znajdują się proste pokoiki do przenocowania, lecz niestety wszystkie były zajęte. Ciemnymi ulicami miasta poszliśmy więc do hotelu, ale zobaczywszy makabrycznie wysokie ceny, wróciliśmy na dworzec kolejowy. Pozostała nam opcja przenocowania w poczekalni - bezpłatnie wśród bezdomnych i milicji, albo płatnie, gdzie śpi się na kanapach lub ławkach pod okiem czuwającej dyżurnej. Wybraliśmy wariant płatny, ale spokojniejszy. Następnego dnia poprawił nam humory również fakt, kiedy okazało się, że na wizie tranzytowej nie trzeba dokonywać rejestracji.
Nasza wiza była wystawiona tylko na 5 dni, zmierzaliśmy więc w miarę szybko do granicy z Mongolią. Najpierw autobusem, potem już autostopem. Ten niestety okazał się trochę problematyczny - na dłuższych odcinkach żądano zapłaty, często wyższej niż koszt biletu autobusowego. Nie było targowania - trzaskali drzwiami i odjeżdżali. Oczywiście doczekaliśmy się na przyjemniejszych kierowców, ale trochę frustracji było. A z biegiem kilometrów zaczęły pokazywać się nam piękne góry Ałtaju.
Czuliśmy się jak w Polsce, pośród złotej jesieni, rwących strumieni, kolorowych liści drzew, łąk i pól rzepaku. Jedynie syberyjskie wioski różniły się od naszych - tutaj dominują konstrukcje drewniane. Również noce w namiocie okazały się chłodne, mimo iż był to początek września, temperatura spadała w nocy poniżej zera. Przynajmniej te drewniane wioski i szczypiący w policzki mrozik pozwolił nam odczuć, iż jesteśmy w objęciach Syberii.
Mongolia, 10 wrzesień
Mongolia to kraj jedyny w swoim rodzaju, jest niepowtarzalna. Unikatowi są jej mieszkańcy oraz dzika przyroda. To państwo o najmniejszym zagęszczeniu na świecie, 1.6 osoby na kilometr kwadratowy (1.5 miliona kilometrów kwadratowych zamieszkuje 2.5 miliona ludzi, z czego 1/3 żyje w stolicy. Poza tym więcej Mongołów mieszka poza granicami swojego własnego państwa – aż 3 miliony mieszka głównie w Rosji i w Chinach). W dodatku spora cześć ludzi to nadal prawdziwi nomadowie – nieustannie wędrujący z miejsca na miejsce, w poszukiwaniu lepszych pastwisk dla swoich zwierząt (dlatego też nie widać z nimi świń czy kur, gdyż te zwierzęta nie nadają się na wędrówki). Przemieszczają się średnio 3-5 razy w roku, a złożenie takiej jurty to parę godzin pracy. W Mongolii praktycznie nie ma płotów, bo prawo głosi, że gdzie się rozbijesz, tam twoja ziemia. To trzeba nazwać po imieniu – wolność (rzecz nieznana w krajach rozwiniętych). Ale życie tam wcale nie jest łatwe – prawie połowa kraju to pustynia, a w pozostałej części dominują mało urodzajne stepy i góry. Jeśli dodać, iż jest to jeden z najwyżej położonych krajów na świecie (średnia 1580m n.p.m.), to nietrudno wyobrazić sobie jakie srogie warunki panują tu zimą. Ale nawet latem czy jesienią, sadów owocowych tu nie uświadczysz.
My zaczęliśmy nasze zwiedzanie kraju od skrajnie zachodniego aimagu (prowincji), Bayan-Ulgi. Ku naszemu zdumieniu, 90% populacji tamtejszego regionu stanowią Kazachowie. Ludzie powiadają, iż tutaj właśnie jest ostatnia ostoja tradycyjnej kultury kazachskiej, gdyż ta w Kazachstanie została już zniszczona przez bolszewików. Wynajęliśmy konie, a w tym kraju to rzecz nietrudna, gdyż ratio koni do ludzi wynosi 13:1, no i ruszyliśmy przed siebie, poprzez stepy i łąki w góry. Tutejsze konie są niskie, ale silne. Pierwsze w życiu przejście z kłusu do galopu nie stanowiło więc żadnej psychicznej bariery – cieszyłem się jak dziecko. Nie była to jednak zwyczajna wycieczka, gdyż z nami mknął stary Kazach z orłem u boku. Tutaj od wieków miejscowi chwytają i trenują orły, które później są wykorzystywane podczas zimowych polowań. Była akurat jesień, więc o prawdziwym polowaniu mogliśmy tylko pomarzyć, ale zademonstrowano nam jak ptak szybuje i chwyta w swoje szpony przynętę ciągniętą na sznurku przez dziadka. Jak orzeł najadł się już do syta, mogliśmy przyjrzeć się bestii dokładniej, poznać ciężar i siłę jej szponów nosząc ją na ramieniu zabezpieczonym specjalną skórzaną rękawicą.
Dzięki couchsurfingowi w miasteczku Ulgi, po raz pierwszy zetknęliśmy się z pracującymi tam wolontariuszami z “Peace Corps” (siły pokojowe). To głównie dwudziestoparoletnia amerykańska młodzież pracująca głównie w szkolnictwie (język angielski), służbie zdrowia i programach rozwoju gospodarki. Pomijając wszelkie motywy polityczne tej organizacji, jestem pełen uznania dla tych młodych ludzi, którzy zrezygnowali z dóbr życia codziennego i zadeklarowali się pracować w kraju trzeciego świata przez dwa lata, w warunkach często odbiegających od normy (w mieszkaniach bez bieżącej wody, w jurtach paląc w piecu, czasami bez prądu itp.). Po tym okresie powrócą do USA nie wzbogaciwszy się finansowo prawie w ogóle, ale za to z ogromnym bagażem doświadczenia życiowego. A dla nas byli oni ciekawym towarzystwem, miejscem odpoczynku i bazą noclegową, ale co najistotniejsze w podróży – źródłem wiedzy i przepustką do poznania prawdziwej Mongolii. Wolontariusze przekazywali nas sobie nawzajem z miasteczka do miasteczka, dzięki czemu odwiedziliśmy też miejsca generalnie omijane przez turystów. Byliśmy w ich miejscach pracy, towarzyszyliśmy im podczas spotkań miedzy sobą jak i miejscowymi. To było ciekawe doświadczenie.
Niestety Mongolia nie jest krajem idealnym, a najbardziej rzucającą się w oczy negatywną rzeczą jest pijaństwo. Chociaż o dziwo mimo tego mankamentu, jest krajem bardzo bezpiecznym, nawet relatywnie rzecz biorąc w Ułan Bator. Alkohol dominuje spotkania towarzyskie, kulturalne, sportowe itp. Nie było dnia, abym nie spotkał wstawionego lokalnego mężczyzny. Dlatego też nie powinien dziwić fakt, iż właścicielami hoteli, restauracji, pubów itp. są kobiety, jak i one okopują większość posad w urzędach. To one prowadzą społeczeństwo. Oczywiście nie wszyscy mężczyźni piją, piszę jednak swoje spostrzeżenia. Mieliśmy raz przyjemność być zaproszeni na horhog, czyli tutejszą imprezę połączoną z konsumpcją właśnie zarżniętego barana, wspólnymi grami, śpiewami, jak i oczywiście lejącą się strumieniami wódką. Z czasem impreza przeobraziła się w popijawę, a cześć ucztujących (uwaga, impreza szkolna – nasi bohaterowie to nauczyciele, wzór i przykład dorastającej młodzieży) dosłownie nie mogła ustać na nogach, padali jak muchy. Niektórzy jednak doczołgali się do… jeszcze teraz jestem przerażony - …samochodu i starali się odjechać (na szczęście mieli problem z odpaleniem). To był dla mnie szok.
Druga rzecz którą ciężko mi było zrozumieć, to kierowcy. Większość z nich była bez wyobraźni – nadmierna prędkość to najczęstszy przypadek. Na drodze pełnej wertepów 80km/h to zdecydowanie ponad normę, w dodatku w nocy. Pewnego razu jak skoczyliśmy w górę, to wszyscy pasażerowie uderzyli głowami w dach, a kierowca aż wypuścił kierownicę z rąk. Na nasze szczęście lądowanie nastąpiło na dwa, a następnie na kolejne dwa koła, nie na dach. A my tak cieszyliśmy się jeszcze przed skokiem, że nie pojechaliśmy tym drugim jeepem, gdzie kierowca był kompletnie pijany. Jedną rzecz jednak podziwiam u tutejszych kierowców – orientacja w terenie. Skąd oni wiedzą, którą szutrówkę spośród setek nieoznakowanych rozwidleń wybrać, bez GPS, mapy i kompasu? A jednak jadą do celu, często ponad tysiąc kilometrowe odcinki, w tym również w nocy, bez widocznych charakterystycznych punktów orientacyjnych.
Nie chciałbym jednak, aby to zabrzmiało jak krytyka Mongolii. Staram się jednak zwrócić uwagę na różne aspekty, zarówno pozytywne, jak i negatywne. I na pewno warto odwiedzić ten kraj, ze względu na wspominaną wcześniej oryginalność. Tak jak kraje Azji Środkowej były w pewnym sensie podobne do siebie, tak wjazd do Mongolii to przejście do innego świata. Na dzień dobry problem z komunikacją – język angielski, a nawet rosyjski już nie jest w powszechnym użyciu. Przez ponad miesiąc pobytu tutaj, nikt nie sprawdził naszych paszportów (nie do pomyślenia w postradzieckich republikach), policja nie wzbudza uczucia nadciągającego niebezpieczeństwa. Co ciekawe, puby i kluby nocne powinny być oficjalnie zamykane o północy. Jednak powszechna jest procedura “opłacenia” policji, aby sobie poszli o rejon dalej, aby knajpa mogła nadal urzędować. Toteż nie ma co liczyć na wsparcie władz po godzinie 24, możesz dzwonić o pomoc – nie przyjdą. Podobało nam się również zobaczyć krowę pod bankiem, samochodowy kantor wymiany walut, motorowe taxi z kierowcami w kaskach budowlanych, kobietę w autobusie bez zażenowania odciągającą sobie mleko z piersi, sklepowe półki pełne polskich produktów, starców w tradycyjnych strojach obok dziewczyn w miniówkach i na wysokim obcasie, czy też zaparkowany sportowy samochód, a obok czekający na właściciela koń. Jest to kraj kontrastów i ciekawostek, rzeczy już niemożliwych w “naszej” cywilizacji. Ludzie na ogół są pomocni i życzliwi (szczególnie w Ulan Bator).
Nie zmarnowaliśmy oczywiście okazji, aby powędrować po takiej okolicy. Pierwszy treking odbył się w parku narodowym Tsambagarav Uul – 3 dni bez spotkania ludzi, pustka i dzicz, ośnieżone górskie szczyty i bezkresne pastwiska. W namiocie było trochę zimno, witała nas nawet śnieżyca, innym razem wichura, ale iść możesz gdzie oczy poniosą (dopóki skalna ściana czy głęboka rzeka nie zagrodzą ci przejścia). Na gościnę też możesz liczyć - nawet najbardziej odludna jurta będzie twoim schronieniem, jeśli tylko o to poprosisz. Witaliśmy się z pasterzami, mijaliśmy stada dzikich koni i wielbłądów. Natomiast na północnym-wschodzie kraju maszerowałem po bagnach, górskich grzbietach i lasach brzozowych, jak i sosnowych. Ewelina natomiast pojechała w tym czasie na pustynię Gobi (ja ze względów finansowych odpuściłem sobie, byłem tam 8 lat temu). W Ułan Bator mogliśmy się wreszcie porządnie najeść, zmienić nasze menu z wszechobecnej baraniny i kozy (nasze nie ulubione mięso), na smaczną wołowinę i krowi ser. Ciekawie było też zobaczyć Muzeum Historii Naturalnej, gdzie prawdziwą sensacją są szkielety dinozaurów, wykopane na Gobi. Miasto po dłuższym pobycie na prowincji było dla nas rajem.
Wciąż czekamy na chińska wizę, więc pozostają nam jeszcze krótkie wypady w pobliska okolicę.