English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt

Mikronezja 2016

Nauru

3.08 do 5.08.2016, 2 dni, kurs bankowy 1 € = 1.5 AUD (Dolar australijski)

  

Wstęp

Jest to kraj z dosyć oryginalną niedaleką przeszłością. Mało kto słyszał o tej najmniejszej republice, a trzecim najmniejszym niepodległym krajem świata (21 km2, za Watykanem i Monako), a tym bardziej niewielu zdaje sobie sprawę, że jeszcze paręnaście lat temu był to najbogatszy kraj świata jeśli chodzi o zarobki liczone na jednego mieszkańca. Wynikało to z dwóch prostych przyczyn – kraj eksportował wysokiej jakości fosforyty, a jednocześnie oficjalnie żyjących na wyspie Naurańczyków jest zaledwie dziesięć tysięcy. Niestety, statystyki z danymi uśrednionymi często nie odzwierciedlają realnej sytuacji, gdyż większość mieszkańców w przepychu nie żyje, a zyski z górnictwa czerpią tylko nieliczni.

Jeśli kiedykolwiek w historii jakieś małe państewko było zasobne w bogactwa naturalne, to nie obeszło się bez ingerencji państw obcych. I w tym przypadku również nie pytano Mikronezyjczyków o zdanie. Kraj przeszedł przez ręce Niemców, Australii, Nowej Zelandii, Wielkiej Brytanii oraz Japonii. Niepodległość uzyskali dopiero w 1968 roku, niewiele wcześniej zanim surowce zaczęły się wyczerpywać. Wszystkie powyższe kraje eksportowały na swoje potrzeby tyle skał osadowych, ile były w stanie wykopać. Co prawda co do pochodzenia tych skał teorii jest kilka, jednak nie zmienia to faktu iż fosforyt jest używany jako nawóz, a jedną jego chemiczną częścią składową są organiczne części zwierząt, między innymi takie jak odchody. Uproszczając sprawę, Nauru to raczej jedyny kraj na świecie, który utrzymuje się, jakby nie patrzeć, z "kupy".

Jeżeli szukamy rajskiej wysepki z palmami i pięknymi plażami, omijajmy Nauru z daleka.

fosforytyWysiedliśmy z samolotu i od razu uderzyła nas fala gorąca. Po wyjściu z chałupy pełniącej rolę głównego terminalu i urzędu imigracyjnego, zorientowaliśmy się, że nie ma tu naganiaczy, żadnych autobusów czy taksówek (podobno w całym kraju nie ma oficjalnych taksówek). Ruszyliśmy więc pieszo z całym bagażem, ale niedługo trzeba było czekać, aż ktoś się nam zatrzymał i zawiózł prosto do hotelu.

Zwiedzanie wyspy rozpoczęliśmy od jej wnętrza. Prosto z hotelu ruszyliśmy szutrową dróżką w kierunku środka, bez dokładniejszego planu. Chcieliśmy po prostu zobaczyć te słynne fosforyty, o które jest tyle szumu. I trzeba przyznać, iż pomimo wszechobecnego szarego pyłu i kurzu, las skalnych drzewek wygląda oryginalnie, niczego podobnego wcześniej nie widziałem. Maszerować zresztą długo nie musieliśmy, bo prawie każdy przejeżdżający samochód nas podwoził. Zobaczyliśmy więc i kopalnie odkrywkowe, które wydobywają, a następnie kruszą i mielą fosforyty, jak i widoczki z licznych wzniesień. Nie jest to panorama jakiej oczekuje się na wyspach Pacyfiku, ale nie zobaczyć tego w Nauru, to też byłby grzech.

Po kolejnych kilku spacerach i autostopach próbowaliśmy zdobyć najwyższy szczyt kraju. Nasi autostopowicze zawieźli Command Ridgenas pod same anteny radiowe, lecz teren był ogrodzony i musieliśmy się wycofać. Ulga dla mnie, gdyż mam w zwyczaju wchodzić na najwyższe punkty krajów, a nie na nie wjeżdżać. Brzmi dumnie, ale w przypadku Nauru mówimy tutaj o 20 minutowym spacerku z dzieckiem na plecach. Ścieżka zaczyna się przy drodze na Buada Lagoon, gdzie po lewej stronie trzeba przejść przez szutrówkę dla ciężarówek i tuż przy budce strażniczej ze szlabanem, skręcić w lewo wąską ścieżką do góry. Command Ridge, tak nazywa się ten teren, to seria krzewiastych wzniesień. Ten najwyższy, 65 metrowy, został nam wskazany przez towarzyszące nam lokalne dzieciaki. Na nim, jak i na kilku sąsiednich, znajdowała się zardzewiała broń, pochodząca z czasów II wojny światowej. W pobliżu znajduje się również japoński bunkier, ale ja nie jestem fanem takich atrakcji.

Wewnątrz wyspy znajduje się jeszcze jeden interesujący obiekt, ale ominąłem go z premedytacją. Jest to australijski ośrodek dla uchodźców, detention center. Jest to delikatna sprawa, gdyż po tym jak Nauru zaczęło wyczerpywać zasoby swojego jedynego bogactwa naturalnego i stało na skraju bankructwa, Australia zaproponowała im pomoc finansową w zamian za możliwość założenia tam właśnie wcześniej wspomnianego ośrodka. Niestety warunki w jakich żyją uchodźcy są dalekie od standardów ustalonych przez Prawa Człowieka (Human Rights), i jest to niezręczna polityczna rozgrywka.

Drugiego dnia postanowiłem przejść cały kraj dookoła. To nierzadka okazja, gdyż zwykle geograficzne, urzędowe lub polityczne wytyczne ograniczają nas od takich dokonań. PinnaclesPlan był prosty – przejść większość z 19 km drogi asfaltowej obiegającej wyspę, i tylko w 3 miejscach zboczyć z niej, aby pozostać w jak najmniejszej odległości od wybrzeża.

Z hotelu Menen udaliśmy się na północ i niemalże od razu trafiliśmy na ciekawą formację skalną, zwaną Pinnacles, stojącą przy plaży w Anibare. Ponieważ akurat był odpływ, to mogliśmy się nieco poszwendać. Nie trzeba dodawać, że cała plaża była tylko dla nas – skaliste dno i kamieniste plaże ogólnie rzecz biorąc nie przyciągają miejscowych, a turystów tu raczej brak.

Kolejna atrakcja wyspy to Hole in the Wall, czyli otwór w ścianie. Chociaż atrakcja to tutaj słowo na wyrost. Ale co robić w Nauru, trzeba zobaczyć każdą inność, inaczej moglibyśmy się zanudzić. Zresztą, poszukiwanie czegokolwiek, zmusza nas do większego kontaktu z ludźmi, a te raczej jest tylko pozytywne. W każdym razie jakieś 200 metrów przed wioską Anabar, po prawej stronie znajduje się ogrodzona hodowla jakiś warzyw, z niebieskim budynkiem i tablicą potwierdzającą że ten dar został ufundowany przez bratni Tajwan. Natomiast po lewej stronie, czyli w stronę wnętrza wyspy, jest leśna wąska piesza ścieżka między drzewami, Hole in the Walltrochę zarośnięta krzakami (trochę dalej w kierunku wioski znajduje się polna droga dla samochodów – to już za daleko). Po prostu idź ścieżką, podziwiaj dżunglę, uważaj na liany, nie zatrzymuj się bo zjedzą cię komary, aż dojdziesz do formacji skalnej z naturalnie wyżłobionym otworem.

Mniej więcej na wysokości północnego krańca wyspy znajduje się supermarket Capelle and Partner, czyli sklepik samoobsługowy. Obok niego jest smażalnia ryb, a po stronie plaży zbudowane są zadaszone wiaty – idealne miejsce na posiłek i wypoczynek. W porze obiadowej relaksuje się tutaj sporo pracowników z pobliskich zakładów, jest więc kolejna okazja do nawiązywania znajomości.

Nauru znajduje się zaledwie 40 km na południe od równika, nie będzie więc problemem marsz na południe – słońce w oczy nie świeci. Przyda się natomiast nakrycie głowy. Teraz już bez większych ceregieli kierowaliśmy się w kierunku portu, a zarazem najbardziej zamieszkanej części wyspy. Tutaj musiałem zdecydowanie pokombinować, aby nie odejść od morza zbyt daleko. Pewna część portu była ogrodzona, ale przez większość czasu szedłem pomiędzy kontenerowcami, wózkami widłowymi i ciężarówkami. Mój najdalszy punkt od brzegu nie przekroczył 150 metrów. Była to jednak najbiedniejsza część wyspy – rozlatujące się budynki były w takim stanie, że nie rudery przy porcieprzypuszczałem, że można tak mieszkać. Nie w kraju raju. Mimo iż Naurańczycy są ogólnie bardzo pokojowi, tam czułem się nieswojo, nawet się trochę bałem o bezpieczeństwo. Zgroza. W porcie doskonale też widać dwa potężne stalowe "żurawie", służące do załadunku statków w fosforyty. Jest to też wizytówka Nauru, aczkolwiek metalowe konstrukcje nie są moim punktem fotograficznego pożądania (z wyjątkiem Wieży Eiffel lub Harbour Bridge).

Pozostało jeszcze zamknąć pętlę, a to wiązało się z przejściem przez stolicę kraju, Yaren. Troszkę się tutaj naśmiewam, gdyż Yaren to parę budynków, ale znajduje się wśród nich dom prezydenta i siedziba rządu, a więc technicznie jest on stolicą. Prezydenta nie spotkałem, straży pilnującej posiadłości również. Yaren znajduje się przy pasie startowym dla samolotów, który nie zmieścił się na wyspie i końcówkę trzeba było dorobić na rafie koralowej. Ot, takie tam zwyczajne dzieje Nauru.

noclegi – muszę przyznać, że pierwszy, i pewnie ostatni raz, spałem w najlepszym hotelu w państwie. Menen Hotel jest drogi, ale do zaakceptowania - 155 AUD (€ 103) za pokój za noc. Jeśli chodzi o jakość – cóż, czasy świetności hotel ma już za sobą – pomału się rozlatuje, brakuje prętów w balkonowej balustradzie, odpada tynk, w basenie gniją resztki nakapanej wody. Jednak bieżąca woda w kranie była, lodówka i światło działało, nie było więc źle. Przy hotelu działa bar i restauracja.

Rezerwacja noclegu to rzecz dosyć trudna – szczegóły na końcu artykułu o wizie.

transport – Nauru Airlines to też oryginalna sprawa. Nawet nie przez sam fakt, że posiadają zaledwie kilka boeingów, lecz przez fakt, iż jest to jedyna mi znana linia lotnicza, która obsługuje kierunki międzynarodowe, a nie posiada lotów krajowych (nie trudno się dziwić ze względu na rozmiar państwa), aczkolwiek obsługuje loty krajowe innego kraju (pomiędzy wyspami państwa Mikronezja). Jest też jedyną linią operującą w swoim kraju.

W kraju nie ma postoju taksówek, ale jeśli popytamy w hotelu, to znajdzie się ktoś, kto nas obwiezie po wyspie. Po wyspie krążą też zakładowe i szkolne autobusy, na które jest szansa się załapać, ale dla nas najczęstszą formą przemieszczania się poza własnymi nogami był autostop. Średnia machania była poniżej pięciu minut.

jedzenie – przywiozłem z Australii z sobą 6 litrów wody, bo słyszałem że jest strasznie drogo. Nie było jednak tak źle – butelka wody za AUD 2, posiłek w restauracyjce od AUD 6, piwo AUD 4. Właścicielami knajpek często są Chińczycy.

przelot – jedynym przewoźnikiem jest Nauru Airlines. Bezpośredni lot w jedną stronę do Nauru jest z Brisbane (Australia) od AUD 600 (€ 380), Nadi (Fidżi) od AUD 410 (€ 260), Honiara (Wyspy Salomona) od AUD 230 (€ 145) oraz z Tarawa (Kiribati) od AUD 185 (€ 115). Linie jeszcze obsługują loty na Wyspy Marshalla (Majuro) i Mikronezję (przez Tarawa). Tanio więc nie jest.
Mój bilet międzynarodowy wyglądał następująco:
Brisbane – Nauru – Majuro – Tarawa – Brisbane. Łącznie AUD 1678 na osobę (€ 1060).

pogoda – pora monsunowa występuje pomiędzy listopadem a lutym, a średnie temperatury przez cały rok wynoszą pomiędzy 25 a 30 stopni C.

waluta – obowiązują dolary australijskie

wiza – nie da się ukryć, ale zabawy trochę jest. Nauru niechętnie wystawia wizy turystyczne, plotki niosą, że rocznie wystawionych zostaje tylko około 60. Bywały też przypadki, że Australijskich parlamentarzystów nie wpuszczano. Wizy nie muszą posiadać jedynie niektórzy mieszkańcy wysp Pacyfiku oraz obywatele Rosji i Izraela.

Oficjalnie otrzymanie wizy nie powinno przynieść wiele problemów – wystarczy wypełnić wniosek, dołączyć fotografię, oraz rezerwację hotelu.

PinnaclesProblem stanowi jednak hotel - wynika to z faktu, iż aby dostać wizę, trzeba mieć zarezerwowany nocleg, a do wyboru nie ma zbyt wiele – jeden rządowy Menen Hotel, który nie odpowiada na emaile, oraz prywatny, Od'n Aiwo, który nie posiada nawet strony internetowej. Więcej hoteli nie ma (aczkolwiek słyszałem później od dwóch Włochów, że dostali potwierdzenie do wizy od trzeciego operatora, jeszcze innego miejsca, coś w formie B&B lub Pension).

Strona internetowa Hotelu Menen zawsze twierdzi, że miejsc nie ma, nawet za dwa lata. Na emaile obsługa nie odpisuje. Skontaktowałem się więc z Nauru Airlines w Brisbane, gdzie pomagała mi Fabiana, rodowita Nauruwianka. Niestety po kilku telefonach stwierdziła, że hotel Menen nie ma miejsc w wymaganym przeze mnie czasie, ani nic miesiąc wcześniej czy później, a przede mną czeka na rezerwację jeszcze para z Włoch.

Z pomocą przyszła strona znajomego i znanego podróżnika Wojtka Dąbrowskiego www.kontynenty.net, gdzie wyczytałem, że Wojtek spotkał w Nauru Polkę, Panią Mirkę. Pani ta okazała się nie tylko bardzo uczynną osobą, lecz również osobą wpływową, gdyż była kiedyś żoną prezydenta kraju, a więc pełniła funkcję pierwszej damy. Spróbowałem to wykorzystać.

Jako że kraj jest niewielki (10,000 mieszkańców), zadzwoniłem więc do Fabiany z zapytaniem, czy zna Panią Mirosławę. Fabiana zapytała o powód mojego pytania, a kiedy wyjaśniłem historię i próbowałem połączyć tę historię z moją sytuacją wizową, dziewczyna szokująco oznajmiła - "Znam Panią Mirkę, ma się dobrze. To moja mama".
Uuups, nic dodać nic ująć – następnego dnia miałem rezerwację w hotelu Menen. Złożyłem podanie elektroniczne do konsulatu Kiribati w Brisbane nauru.consulate@brisbane.gov.nr , a kilka dni później otrzymałem elektroniczne zezwolenie na wjazd na wizie turystycznej (aczkolwiek mieszkańcy Europy powinni ubiegać się w innych placówkach Kiribati, zwykle tych najbliższych ich miejscu zamieszkania). Podczas kontroli imigracyjnej na miejscu, nie pobrano od nas opłaty wizowej – powinna ona wynieść między AUD 50 (€ 31). Nie kłóciłem się tym razem :)

Kiedy opowiedziałem historię Wojtkowi Dąbrowskiemu, uśmiał się i powiedział, że kiedy on tam był, to syn Pani Mirki zarządzał tym hotelem i obwoził go po wyspie.
Natomiast kiedy wracałem Nauru Airlines do Australii, jedna ze stewardes spytała się nas, jakim to językiem rozmawiamy między sobą. Kiedy powiedzieliśmy jej, że to polski, to powiedziała, że ma polskie korzenie. Wtedy ja już bez ogródek powiedziałem – "Twoja mama to Pani Mirosława". Tym razem ja zaskoczyłem jej inną córkę.
Na wyspie próbowaliśmy odnaleźć Panią Mirkę, ludzie wskazali nam jej dom, ale niestety nie zastaliśmy jej - była w tym czasie w Melbourne.

powrót na początek strony