7.08 do 14.08.2016, 7 dni, kurs bankowy 1 € = 1.50 AUD (Dolar australijski)
Wstęp
Tutaj statystyki też robią wrażenie – Kiribati to 1/3 obszaru Europy, chociaż powierzchnia tylko lądowa wszystkich 33 atoli to zaledwie 800 km kwadratowych, czyli mniejsza od Krakowa. Najdalej od siebie odsunięte wyspy z zachodu na wschód to około 4000 km, mając 3 różne strefy czasowe. Na zachodzie mamy archipelag wysp Gilbert, ze stolicą Tarawa, pośrodku wyspy Phoenix, najrzadziej odwiedzane ze względu na kiepskie połączenie, a na wschodzie wyspy Line, najbardziej popularne (m.in. Wyspa Bożego Narodzenia), z dobrym połączeniem z Hawajami.
Ta wschodnia wyspa z archipelagu Line jest pierwszym miejscem na ziemi, która wita nowy dzień. Wyspy na północ i południe od niej, mimo że słońce świeci dla nich tak samo, mają jeszcze dzień wczorajszy. To dobrze dla kraju, bo wcześniej linia zmiany daty dzieliła Kiribati, tak że w tym samym czasie pół kraju miało niedzielne przedpołudnie, a sąsiednie wyspy już zaczynały poniedziałkową pracę w nowym tygodniu. Mieszkańców jest 110 tysięcy, a połowa z nich mieszka na stołecznym atolu Tarawa. To oznacza, że poza Tarawa i Wyspą Bożego Narodzenia (Kirimati) jest praktycznie pustawo.
Szokuje mnie, kiedy czytam historię wysp z czasów II wojny światowej. Tam się odbywały japońsko-amerykańskie masakry liczone w tysiącach poległych! Na Kiribati ściągają miłośnicy tamtej epoki, oglądać resztki bunkrów, broni, zatopionych wraków samolotów i okrętów. Ja opuściłem takowe atrakcje.
Obecnym problemem jest globalne ocieplenie. Wygląda bowiem na to, że Kiribati będzie jednym z pierwszych państw na świeci, które zniknie pod powierzchnią oceanu :( Rząd Kiribati przygotowuje się na taką ewentualność i już zakupił teren na jednej z wysp Fidżi, gdzie planuje przenieść całą ludność kraju w przypadku utraty gruntu pod stopami.
Abaiang
Po wylądowaniu w Tarawa przywitała nas na lotnisku przedstawicielka lokalnego biura podróży i wręczyła do ręki bilety na połączenie krajowe, które zakupiliśmy jeszcze w Australii, ale nie są to bilety elektroniczne. Weszliśmy więc na pokład malutkiego śmigłowego samolotu i polecieliśmy na sąsiedni archipelag – Abaiang. Po klikunastu minutach niezmiernie widowiskowego lotu wylądowaliśmy na trawiastym lotnisku. Ludzie wyszli, nowi weszli, samolot odleciał. A my nie wiedzieliśmy, gdzie podążać. Poza tym, że nie chcieliśmy na zachodni kraniec wyspy, bo tam mieścił się homestay, czyli rodzinny hotelik. Dogadałem się więc z miejscowym, dyrektorem pobliskiej szkoły, aby zorganizować dla nas transport. W tym celu dostaliśmy do naszej dyspozycji ciężarówkę, która zawiozła nas na północny kraniec wyspy – tam gdzie kończy się droga.
Wysiedliśmy z ciężarówki z całym majdanem. Nieopodal były jakieś drewniane konstrukcje, ale nie było tam żywej duszy. Co było robić, zostawiliśmy plecaki pod palmą i ruszyliśmy na lekko w stronę ostatniej minionej wioski Takarano, gdzie widzieliśmy jakąś zbiorową imprezę. Kiedy tam dotarliśmy, od razu przyjęto nas życzliwie, poczęstowano, napojono, pogadano. Szef wioski zgodził się gościć nas we wiosce i po chwili już czekały dwa motory, które zawiozły nas z powrotem na koniec wyspy. Nasze plecaki leżały tak jak je zostawiliśmy, nikt ich nie ruszył. Rodzina która miała postawione drewniane struktury w pobliżu, z automatu została naszymi gospodarzami. Trudno nazwać te budynki domami, chociaż taką funkcję pełniły. To po prostu były platformy wzniesione na palach nieznacznie ponad powierzchnię ziemi, przykryte dachem. Bez ścian, przewiewnie. Tak mieszkają ludzie na Kiribati. Ale przynajmniej tam gdzie my byliśmy, prawie wszyscy mieli baterię słoneczną ufundowaną przez rząd Tajwanu, a więc posiadają oświetlenie w nocy. Wieczór spędziliśmy towarzysko.
Następnego dnia lokalni pokazywali nam swoje domostwa, zwierzęta hodowlane, przynosili kokosy zerwane prosto z palmy, towarzyszyli w kąpieli, aż w końcu obwieścili długo oczekiwany komunikat – przyszedł odpływ! Zabraliśmy z sobą dużo pitnej wody, jedzenie i namiot – i weszliśmy do morza. Woda sięgała po łydki, czasami po kolana, marsz po rafie był powolny, ale przyjemny. Minęliśmy kilka wysepek, aż w końcu po 5 kilometrach (2 godziny) wybraliśmy jedną bezludną wyspę (Riannabaara) na nasz dom na jedną noc. Rozkosz!
Wyspa nie do końca była niezamieszkana – bowiem ptactwa i krabów było całkiem sporo. Obejść można ją było w pięć minut, więc poza robieniem ogniska, spacerami po plaży i kąpielą w turkusowej wodzie, gonieniem krabów, niewiele tu można było robić. Potem nadszedł przypływ i zostaliśmy odcięci od świata, dosłownie. Niezłe uczucie. Długo szukałem takiego miejsca na Google Earth, blisko cywilizacja, a jednocześnie daleko. Kiedy po mniej więcej 24 godzinach nadszedł ponowny odpływ przy świetle dziennym, ruszyliśmy w drogę powrotną. Wokół szalały uwięzione niskim stanem wody rekiny rafowe – niegroźne miłe zwierzątka, niezmiernie szybkie.
Po powrocie załapaliśmy się na szkolną ciężarówkę, na której przejechaliśmy pół wyspy, a brakującą część przejechaliśmy na napotkanych motorach – z dzieckiem pośrodku i z plecakiem na plecach.
Tarawa
Tarawa – po wyjściu z lotniska proponuję wziąć lokalny transport do Buota. Tam kończy się droga, a zaczyna prawdziwa Tarawa. Jeśli pojedziesz w lewo po wyjściu z lotniska, zobaczysz nieciekawą blacho-falistą i betonową infrastrukturę, z upchanymi ludźmi, zagospodarowanymi wszystkimi kawałkami ziemi, bez prywatności, spokoju i piękna. Odradzam spędzanie czasu w zachodnio-południowej części wyspy, może że mamy jakieś inne priorytety.
W Buota aby przedostać się na sąsiednią wyspę Abatao, albo bierzemy lokalną łódkę, albo pieszo przez przesmyk – zależnie od tabeli przypływów i odpływów. Stąd dróżka tylko dla pieszych, ewentualnie rowerów, idzie na północ. Co jakiś czas mamy domostwa, a nawet możliwości oficjalnego noclegu.
Maszerowaliśmy bez celu w kierunku północnym przez dwa dni, a kiedy nadszedł zmierzch, zatrzymaliśmy się w pobliskim domostwie i spytaliśmy się o możliwość rozbicia namiotu. Oczywiście nie było najmniejszego problemu, dostaliśmy możliwość kąpieli w wiadrze wody, świeże kokosy, wrzątek, a nawet zaproponowano nam spanie w domostwie i wspólny posiłek, ale nie chcieliśmy nadużywać ich gościnności. Zostając na uboczu czuliśmy się bardzie komfortowo.
Tutaj również można było poczuć wyspiarski styl życia miejscowych - żyją z tego co im przyniesie natura - morze i ziemia. Żyją skromnie, ale wydają się być szczęśliwi. Po kilku dniach beztroskiego błądzenia między wysepkami i ich mieszkańcami, wróciliśmy na lotnisko.
noclegi – nie korzystałem z oficjalnych noclegowni. Aczkolwiek napotkałem trzy możliwości noclegu na północ od lotniska – wszędzie cena była taka sama AUD 50 od osoby za noc. Wszędzie też jest możliwość zakupienia wyżywienia.
Abaiang
Na południowo-zachodnim krańcu wyspy Abaiang znajduje się homestay. Nas jednak interesowała północna część, ze względu na możliwość marszu na sąsiednie wyspy podczas odpływu.
Tarawa
Wyspa Abatao – Tabon Te Keekee Eco Lodge – zaraz na początku wyspy, blisko cywilizacji. Najmniej atrakcyjna z trzech opcji, ale najbliżej.
Następna wyspa – Santa Faustina Homestay – rewelacyjny miejscowy właściciel mówiący bardzo dobrze po angielsku, ekologicznie nastawiony do świata. Domki zawieszone nad wodą. Możliwość zorganizowania odbioru z lotniska i transport łódką.
Nabeina – Tabuki Retreat – zdecydowanie najładniej położona, ale trochę zaniedbana, mili gospodarze (aczkolwiek właścicielem, tak jak w przypadku Tabon, jest obcokrajowiec), jednak ich angielski nie pozwalał na głębszą rozmowę.
transport – po wyspie Tarawa przemieszczaliśmy się pieszo. Jedyny koszt to przepłynięcie łódką z Buota na Abatao, za cenę jednego lub pół dolara (nie pamiętam), oraz za kilka dolarów transport minibusem z lotniska do Buota. W drodze powrotnej stopowaliśmy i mimo chęci zapłaty, miejscowi nie przyjęli pieniędzy :)
Na Abaiang z lotniska na północ wyspy wynajęliśmy ciężarówkę po kosztach paliwa – AUD 40 (€ 25) za całość. W drodze powrotnej zapłaciłem kierowcy szkolnej ciężarówki AUD 5 oraz złapaliśmy lokalne motory, czasami płatnie, czasami nie.
Przelot z Tarawa na Aibaiang – AUD 134 dla dwóch osób i dziecko w obie strony, czyli około AUD 30 (€ 19) na osobę dorosłą w jedną stronę. Lot około 10-15 minut. Można też płynąć motorówką pomiędzy tymi wyspami, około 4-6 godzin.
jedzenie – lepiej wziąć ze sobą, gdyż w nieturystycznych miejscach ciężko coś kupić z wyjątkiem ryb.
przelot – najbardziej popularną częścią Kiribati jest Christmas Island (Wyspa Bożego Narodzenia), na którą leci się zwykle z Hawajów. Ja odwiedzałem zachodnią część, ze stolicą w Tarawa, przyleciałem tam raz z międzylądowaniem z Nauru, w drodze powrotnej z Wysp Marshalla.
Mój bilet międzynarodowy wyglądał następująco:
Brisbane – Nauru – Majuro – Tarawa – Brisbane. Łącznie AUD 1678 na osobę (€ 1060).
pogoda – średnia temperatura przez cały rok waha się w granicach 30 stopni. Pora cyklonów i deszczowa to okres od listopada do marca, pozostały termin jest tą częścią przyjemniejszą
waluta – obowiązują dolary australijskie
wiza – obecnie nie ma już wymogów wizowych dla większości krajów, wliczając Polaków.