1.06 do 3.06.2018, 3 dni, kurs 1 USD = 1100 IQD (dinar iracki)
Wstęp
Irak kojarzył mi się zwykle z wiadomościami o zamachach, wojnie i agresją Państwa Islamskiego. Tak przynajmniej jest przedstawiany w telewizji. Ale oczywiście jak wszędzie, oprócz tego całego "zła", dominuje tam życie codzienne, pełne trosk i pracy, spokoju ducha i nadziei na lepsze jutro. Przecież miejscowi to najczęstsze ofiary zamachów i przemocy stosowanej na ich własnym terenie. Też chcą żyć w pokoju.
Tyle że ja nie pojechałem do samego Iraku sensu stricto. Tam nawet nie dostałbym zbyt łatwo wizy, nie przekroczyłbym granicy iracko-kurdyjskiej. Pojechałem do Kurdystanu, czyli autonomicznej jednostki Iraku, z własnym rządem, prezydentem, armią itp. Kurdystan uznaje zwierzchnictwo Iraku w zamian za 20% dochodów ze sprzedaży irackiej ropy. Wszystko sprowadza się do pieniędzy :( Kurdów jest około 25 milionów, z czego w Iraku mieszka ich około 1/5. Jest to jeden z najliczniejszych narodów na świecie bez własnego niepodległego kraju.
Dzień I
Klasztor Mar Mattai był pierwszym obiektem na naszej trasie. Jest to jeden z najstarszych chrześcijańskich klasztorów na świecie, bo z 363 roku, ale w chwili obecnej większość konstrukcji została odnowiona, zatracił więc on charakter antyczny. Zniszczenie budynków nie powinno być zaskoczeniem, gdyż klasztor był niejednokrotnie grabiony i atakowany, włączając konflikt z Państwem Islamskim w 2015 roku. Ze wzgórza klasztoru widać pagórkowate ukształtowanie terenu, wzdłuż których przebiegała niedawna linia frontu. Tuż za nią, niecałe 30 km od miejsca gdzie staliśmy, znajduje się miasto Mosul, który w niedawnej wojnie sporo ucierpiało. Klasztor jest przyjemny, można poczuć religijną atmosferę włącznie z przypinaniem obroży na łańcuchu wokół szyi wiernych, zapach kadzideł, atmosferę pikniku wielopokoleniowych lokalnych rodzin.
Następnie pojechaliśmy do najświętszego miejsca Jezydów – Lalish. Jezydyzm to religia łącząca islam i chrześcijaństwo. Ziemia jest dla nich święta, chodzą więc boso, nie mogą pluć, stanąć na próg, nie uznają przemocy (dlatego między innymi nie walczą w kurdyjskiej armii – Peszmerg), a niestety są bardzo prześladowani, ostatnio byli bardzo brutalnie traktowani i mordowani przez terrorystów z Państwa Islamskiego. W Lalish bardzo nam się podobało, gdyż było to miejsce żyjące, naturalne, udało nam się wtopić w tłum, być zaproszonym na herbatkę, pogaduszki, czy rzucić się na fotograficzną rzeź niewiniątek podczas miejscowego chrztu dzieci.
Niedaleko znajduje się Khanis, gdzie w zielonkawej rzece Gomel kąpią się lokalni chłopcy. Skaczą do wody z brzegu, a niektóre z odpadniętych nadrzecznych skał, na których stoją ci chłopcy, noszą wciąż wyraźne antyczne płaskorzeźby. Tuż nad rzeką królują wzniesienia, a na niektórych z nich zobaczyć można grobowce wykute w skale. Do tych na niższym poziomie można było się wspiąć. Miejsce te jest pozostałością po Imperium Asyryjskim, a same grobowce datują się na VIII wiek przed naszą erą. W pobliżu możemy również zobaczyć małe fragmenty legendarnych ręcznie wykutych i zbudowanych kanałów nawadniających, mających w przeszłości prawdopodobnie wiele wspólnego z legendarnymi ogrodami Babilonu.
W momencie już pomału zachodzącego słońca wspięliśmy się drogowymi serpentynami do Raban Hormizd Monastery, w pobliżu miejscowości Alqosh. To wkomponowany w zbocze stromej góry klasztor chrześcijański, stare i autentyczne groty mnichów wymieszane są z nieco nowocześniejszymi murami kościołów. W środku panował półmrok, a części podziemne wciąż miały atmosferę jakby nie zmieniły się od wieków. Z tarasów rozlegał się widok na całą okolicę, w tym można było na horyzoncie w lekkim zarysie dostrzec Jezioro Mosul z legendarną Rzeką Tygrys – zbyt daleko na szczegóły.
Na noc dojechaliśmy do miejscowości Dohuk, gdzie po zakwaterowaniu w hotelu wyruszyliśmy na miasto. Obowiązywał Ramadan, więc tuż przed zachodem słońca ulice były niemal puste – natomiast życie zaczynało się po zmierzchu. Wtedy po domowej uczcie na ulice wychodziły całe rodziny, było gwarno i ruchliwie, życie nabierało rozpędu. Nasz przewodnik zabrał nas tam gdzie się bawią miejscowi – tzn. sami mężczyźni, bez kobiet i dzieci. Dostaliśmy swój plastikowy stolik, cztery krzesła, wodną fajkę oraz zestaw domina do gry. Karwan wytłumaczył nam zasady i rozpoczęliśmy współzawodnictwo – nie potrafiłem przestać grać, wciągnęło mnie całkowicie. Natomiast musiałem przestać zaciągać się sziszą, gdyż czułem jej moc w czaszce – na szczęście przerwy pozwalały na powrót do normalności :)
Dzień II
Następny dzień zaczęliśmy również od śniadania, bo mimo iż był Ramadan, to niektóre knajpki były otwarte, tyle że wejście było zasłonięte białym prześcieradłem. Jeść można było, a na ulicy byliśmy w stanie zobaczyć miejscowych pijących wodę. Nie jest więc ten Ramadan obchodzony tutaj zbyt ortodoksyjnie, ale oczywiście pozory są zachowane - nie objadaliśmy się więc w ciągu dnia na środku placu.
Wyjechaliśmy za miasto i niemalże od razu byliśmy w górskiej scenerii. Strome zbocza, doliny, zielono-brązowy krajobraz, daleko na horyzoncie nawet ośnieżone tureckie szczyty. W pewnym momencie zaczęliśmy wspinać się do góry, wyżej i wyżej, aż w końcu droga się kończy, a nam drogę zastawia żołnierz. Niestety do środka Pałacu Saddama Husseina wchodzić już nie wolno i pilnuje go grupa żołnierzy. Pozwolono nam jednak pochodzić w okolicach tego zrujnowanego pałacu, pięknie położonego na samym szczycie góry z widokiem 360 stopni. Pałac to jednak zbyt mocne słowo – pozostałości tego czegoś wyglądają raczej jak rozwalony, splądrowany i opuszczony domek jednorodzinny, z dziurawymi ścianami i wystającymi drutami z żel betonu. I tak udało mi się zrobić "kroczka" do wewnątrz i zrobić klka zdjęć, ale zaraz pojawili się wartownicy. Nie da się jednak zaprzeczyć, że widok stąd był imponujący.
Dyktator, jak wielu im podobnych miał nierówno pod sufitem – mimo iż z Bagdadu przylatywał tutaj śmigłowcem nie częściej niż raz w roku, oczywiście bez zapowiedzi, więc służba musiała codziennie przygotowywać śniadania, obiady i kolacje na wypadek, gdyby "mistrz" się zjawił. Skoro Saddam miał takich pałacy około osiemdziesięciu, to ciężko to opisać – jednak dla Iraku takie zachcianki wodza były najmniejszym utrapieniem – jak każdy dyktator, władzę trzymał poprzez bezpardonową czystkę najmniejszego okazania nieposłuszeństwa. Ludzi karmił ciągłym strachem.
Karwan to niezły przewodnik, ale jako kierowcy trochę mu nie ufałem. Raz minął restaurację w której mieliśmy zjeść, więc od razu zawracał na wąskiej jezdni, nie zważając na fakt iż znajduje się tuż za ostrym zakrętem – kiedy byliśmy ustawieni bokiem do jezdni, nadciągnęła ciężarówka – ku naszemu szczęściu wyhamowała jakieś 10 metrów przed nami. Po tradycyjnie obfitym posiłku, gdzie na stole jest więcej potraw niż możemy zjeść, trzeba było ruszać się dalej.
Nasz kierowca zawiózł nas na nieoficjalny punk widokowy na historyczne asyryjskie miasto Amedi, zbudowane na płaskowyżu z opadającymi klifami. Mimo iż słońce świeciło nam prosto w obiektyw, widok "podniebnego miasta" był imponujący. Później pojechaliśmy do samej cytadeli, ale prawdę mówiąc, poza starożytną bramą Badinan, współczesne miasto od wewnątrz nie robi najmnijeszego wrażenia – zdecydowanie polecam widok z góry.
Następnie przez kilka godzin wracaliśmy do Erbil. Tam pożegnaliśmy się z Karwanem, a sami wyruszyliśmy na nocne życie na lokalny bazar, a potem zajrzeliśmy na koncert disco-kurdystano, zapaliliśmy wodną fajkę przy ochroniarzu z karabinem, piliśmy naturalne soki owocowe, zaliczyłem wizytę u lokalnego fryzjera, jedliśmy uliczne jedzenie, zawieraliśmy znajomości z powoływaniem się na Lewandowskiego itp.
W końcu Maciek i Kamil ruszyli na lotnisko, a ja po przespanej nocy poszedłem jeszcze pozwiedzać Erbil za dnia. Warty odnotowania jest Grand Mosque, czyli nowoczesny meczet wielki, oraz cytadela górująca nad miastem. Wewnątrz możemy zobaczyć pozostałości starej glinianej zabudowy, ale niestety z większością małych uliczek pozamykanych dla odwiedzających. Zdecydowanie cytadela prezentuje się dużo ciekawiej z zewnątrz niż od środka, aczkolwiek widok z góry na miasto jest całkiem niezły.
Transport/jedzenie/noclegi
transport – Można poruszać się środkami komunikacji publicznej, ale ta działa raczej tylko pomiędzy większymi miejscowościami. Aby zobaczyć konkretne atrakcje, zdecydowanie łatwiej jest wynająć samochód, a ze względu na liczne wojskowe punkty kontrolne - wraz z lokalnym kierowcą.
Z Kamilem i Maćkiem wynajęliśmy lokalnego przewodnika o imieniu Karwan Wahed, który prowadzi jednoosobowe usługi turystyczne Iraqi Kurdistan Tours. Zdecydowanie mogę polecić Karawana, dobry energiczny i starający się chłopak.
Jego cena dla nas wyniosła 125 USD za dzień i obejmowała ona jego osobiste towarzystwo, gdzie obwiózł nas według ustalonego programu swoim samochodem, cena obejmowała także paliwo i odbiór z lotniska/hotelu. Dodatkowo musieliśmy zapewnić Karwanowi wyżywienie oraz nocleg.
Moi znajomi byli tam dwa dni przede mną, ja dołączyłem na kolejne dwa dni, a ostatniego dnia przed wylotem spędziłem samotnie pół dnia w Erbil.
Dojazd taksówką na lotnisko po targowaniu wynosił około 5-7 USD.
jedzenie – dobre, ale po paru dniach szybko może się przejeść ze względu na małe urozmaicenie. W przydrożnych restauracyjkach stół był bogato zastawiany różnymi warzywami, ryżem, lokalnym wypiekiem pieczywa, oliwkami, itp., a na danie główne zwykle serwowano mięsiwo, z przewagą jagnięciny. Czasami taki syty posiłek kosztował nas na czterech tylko 20 USD, czasami dwa razy więcej.
noclegi – w Erbil spaliśmy w 3-gwiazdkowym Merci Hotel. Karwan załatwił pokój 3-osobowy ze śniadaniem za 60 USD, a swoją ostatnią noc płaciłem 30 USD za jedynkę. Booking.com bierze nieco więcej. W Dohuk spaliśmy w 4-gwiazdkowym hotelu Kristal i za naszą całą czwórkę zapłaciliśmy 60 USD (bez śniadania).
przelot – od marca 2018 ponownie otwarte jest lotnisko w Erbil. Najbardziej popularne połączenie jest z Istambułu, ale oczywiście można dostać się tam z innych kierunków, w tym bardzo popularnych z Doha czy z Dubaju. Poza sezonem, podczas promocji przewoźnika Pegasus, znajomi wykupili bilet powrotny z Pragi (brak połączeń z Polski), za nieco ponad 300 Euro. Oczywiście w czasie europejskich wakacji taki bilet jest o wiele droższy, nawet i dwukrotnie. Mój bilet był w podobnej cenie, wylot z Mediolanu, a powrót innym przewoźnikiem do Istambułu.
pogoda – pora sucha przypada na okres od maja do października. Jest to też okres największych temperatur, sięgających powyżej 30 stopni w ciągu dnia.
waluta – dinar iracki, najlepszy kurs wymiany mają dolary amerykańskie
wiza – bezpłatne od ręki na lotnisku. Jednak z kurdyjskim stemplem nie możemy wjechać na teren Iraku właściwego.