Po 2 upojnych miodowych tygodniach po ślubie dotarłam na internet. Wcale mnie tu co prawda nie ciągnęło, nie chciałam się odrywać od mojego ślicznego, cudownego, czarującego męża. Ale dostałam tyle kartek, listów, gratulacji, ze wstyd byłoby szybko do was nie skrobnąć. Nie lubię listów ogólnych , ale wybaczcie mi. Ślub był jeden i trudno mi go rozbić na tysiące indywidualnych opowieści. A do tego nie będę się przecież streszczać, bo to zupełnie nie w moim stylu.
Urodziłam się...(...) i w Sydney go zobaczyłam. Brat Magdy Michał był naj(...). pojechał na pustynie i wrócił z pierscio(...). wieczór panieński zosta(...). (...) wreszcie do Polski.
Nareszcie. 10 czerwca. Rano Michał wyruszył z miasteczka Żory do Tychów. Oczywiście autostopem, z bukietem kwiatów i parasolem. Kciuk i pół ramienia zalewały mu strumienie deszczu. Lekko ogarniał go niepokój i nie potrafił go zidentyfikować. Czy boi się, że spóźni się na własny ślub czy oddania swojej kawalerskiej, długo pielęgnowanej wolności. Twierdzi, że to pierwsze. Ja w tym czasie mordowałam się z fryzjerem, makijażem i zawiązywaniem gorsetu. Oczywiście wyglądałam olśniewająco w swojej sukni "a" z dekoltem "v" i bukietem sprowadzonych ulubionych tulipanów. Michał też wyglądał jak książę, a raczej jak dystyngowany podróżnik do Indochin w latach 20 dwudziestego wieku. Mam na myśli ten lniany garnitur i białą wietnamską koszulę bez krawatu.
Pod klatką stał stary rozklekotany trabant - młodzieńcze marzenie Michała. Ja cieszyłam się, że jest zielony a on martwił, że za bardzo zadbany. W strugach deszczu (gwarantującego szczęście i błogosławieństwo w wielu religiach świata) zasiadł Michał za kierownicą. I tak jak zawsze w naszym życiu zaczęliśmy wspólną, pełną niebezpieczeństw (Michał pierwszy raz po 15 latach prowadził trabanta), trochę zakręconą (zapomniał prawa jazdy i nic nie widział w lusterkach) podróż życia.
Hamujemy pod kościołem. Biją dzwony. Czterrrrnasta. Wchodzimy uśmiechnięci do kościoła Bł. Karoliny i osłupieliśmy. W wielkiej świątyni ozdobionej niezdarnie rysunkowymi freskami jak grafiti było ... prawie zupełnie pusto! Widzę moja mamę, ale gdzie siostra? Widzę przyjaciół z Tychów, ale gdzie ci sydnejowscy? No i poza mamą Michała nie ma dosłownie nikogo z jego rodziny! A świadkowie?
No i tak stoimy i stoimy i nie wiemy czy iść pod ołtarz, czy przewinąć film i jeszcze raz podjechać trabantem, czy co?
Wszyscy się spóźnili. Zaczęliśmy 15 po, taki akademicki kwadrans.
Potem było uroczyście. Z wielkim uśmiechem powiedzieliśmy sobie to co trzeba i poczuli się jednością. Michał był trochę rozczarowany, że ksiądz nie powiedział "teraz możesz pocałować pannę młodą" - trochę za dużo się naoglądał filmów amerykańskich. Ksiądz miał charakterek i trochę przypominał nam afrykańskich misjonarzy. Ochrzanił nas troszeczkę za piękne, kupione w Bangkoku obrączki. Najpiękniejsze obrączki świata - nierdzewne jak nasza miłość i całkiem podróżnicze.
Przepełnieni miłością wyszliśmy na dziedziniec i zasypano nas grosikami i mnóstwem kwiatów. I tu gorąco dziękuję tym co przybyli nas uściskać, a także tym co w tym czasie w Sydney pili toasty za nasze zdrowie, a wszystkich innych upomnieć, że nie dojechali i stracili to całe przedstawienie!
Ruszyliśmy dziarsko na stopa! To było z kolei nasze wspólne marzenie. Dojechać stopem. I tak złapaliśmy pierwszego pana, który czarnym, nowoczesnym samochodem wjechał z wrażenia pod prąd wioząc nas po Tychach. Wysadził nas na ul Budowlanych. Zasada naszego ślubnego stopa brzmiała - jedziemy tylko tam gdzie kierowca - nie może nas od razu podwieźć na sale. Stanęliśmy więc w środku miasta na przystanku. I tu mała dygresja australijsko polska. W kraju kangurów natychmiast zostalibyśmy zauważeni, obsypani żartami i gratulacjami. W kraju domowych psiaków nikt nas nie widział! Ludzie patrzyli przez nas jakbyśmy byli przezroczyści. Nie do końca, bo ukradkiem cykali nam fotki z komórek. Jeden pijak tylko podbiegł z otwartymi ramionami licząc na trochę grosza jabolowego.
Samochody mijały nas obojętnie myśląc, że kręcimy reklamę. W końcu zatrzymała się kobietka, której nie przeszkadzało, że ma tylko 1 miejsce. Wysadziła nas na Mikołowskiej i tam jeszcze 2 autka i sympatyczny podjazd pod drzwi naszego dworku.
Och jakże szczęśliwi byli nasi goście czekający od 20 min z kieliszkiem szampana w ręku. A kelner bandyta chodził między nimi sprawdzając, czy aby nie podpijają zanim nie dotrzemy!
Potem już poleciało, tort, pierwszy taniec do muzyki "love generation" Sinclaira, rolady i kluski, wino, pięcioosobowa orkiestra, wódka, słońce, noc, grill na zewnątrz (taki australijski akcent), ciotki, wujkowie, przyjaciele, Uzar który nie doliczył się ile lat ma moja siostrzenica, Asia z wielkim brzuszkiem namawiająca bobusia żeby nie rodził się w terminie czyli już, kochający Śląsk Michał i wujek który obiecał mi milon czereśni itd.
Pokazaliśmy też pokaz slajdów udowadniając, że już od dziecka mieliśmy zapędy podróżnicze (Ewelinka na karuzelowym samolocie, Michałek płynie przez Bałtyk na materacyku dmuchanym). Sprawdziliśmy zakres wiedzy o nas małym quizem mieszając nasze rodzinki. Oczepiny - welon złapała Ewelinka moja imienniczka z rodziny, a pożyczony od świadka tajski krawat jej chłopak (szczęścia życzymy).
Nagle około 2, a może 3, impreza się skończyła. Tak niespodziewanie, że my nie byliśmy na to jeszcze przygotowani. Rozpierała nas energia, chcieliśmy tańczyć. Chcemy się bawić do rana!!! Ostatnie podrygi przy Iron Maiden. Ostatnie tańce. Chcielibyśmy jeszcze, żeby wesele trwało i tańczyć, tańczyć. I tak roztańczeni wróciliśmy do domku - już nie stopem i teraz będziemy poważni, ustatkowani i zostaniemy domownikami. cha, cha, cha...
a w nocy (...)
pozdrawiamy
Ewelina i Michał Kozok
ps. Michał, mimo że jest podpisany, nie widział i nie czytał tego tekstu, więc jego podpis jest fałszerstwem, tak samo jak przedostatnie zdanie w nim zawarte.