Wakacje. Wyczekane, wypracowane, wymarzone. Przez cały rok nie podam nikomu kawy. Nie będę pracować. Ale też nie będę miała własnego łóżka.
Na imprezę pożegnalną w ulubionym pubie na Woolloomooloo przyszło dużo osób. Zadziwiła mnie tym razem nasza organizacja – we wtorek na kilka godzin przed wylotem plecaki spakowane, nasze 3,5 letnie życie sydneyowskie w zaklejonych pudłach, banki załatwione i nawet zdążyliśmy zjeść. Ale nie było ostatniego spojrzenia na Sydney z nostalgią. W drodze na lotnisko, pod katedrą skręciłam nogę w kostce. Paskudnie boląco i złośliwie. Na 3 godziny przed wylotem. Tak trudno czasem pogodzić się z czymś nieprzewidzianym. Cały mój misternie ułożony plan biegania po bezludnych plażach , trekingi w Nowej Zelandii pływanie na rafach stanął pod znakiem zapytania. Jedyna wizja jaką miałam to bezczynne siedzenie pod palmą na plaży. Wiem, że większość marzy o takich wakacjach. Dla mnie jednak to był koszmar. W samolocie było źle. W Nowej Zelandii na lotnisku już bardzo źle. Musiałam wpakować się na wózek, który Michał pchał dzielnie. Dobrze ze Nowa Zelandia to kraj przyjazny inwalidom. Po nocy na lotnisku z nogą w górze było już trochę lepiej. A potem po prostu zaczęły się wakacje.
Tonga – królestwo najgrubszego króla na świecie. Tyle wiedziałam o tej wysepce na Pacyfiku. Tuż przed linią zmiany daty (zresztą przesuniętej na prośbę króla, który nie chciał mieć tego samego czasu co wyspa Samoa). Jedyny nieskolonizowany kraj na oceanie spokojnym. Królestwo składa się z kilku archipelagów wysp, maleńkich rozrzuconych po błękicie, otoczone rafą. W samolocie oprócz nas tylko kilku białych. Za to kilka ton wielkiej masy Tongijczyków. Nie żartuję, tutaj grubość jest w cenie. Niektórzy pasażerowie dostali „dostawkę” pasa bezpieczeństwa. Ubrani tez byli ciekawie. Na czarnych sukienkach zarówno kobiety jak i mężczyźni mieli zawiązaną słomiankę tzw. ta’ovala. Wielki grubas podróżujący koło mnie obwieszony był dodatkowo cukierkami jak naszyjnikami z kwiatów. Ludzie uśmiechali się do nas niezwykle przyjaźnie. W samolocie śledziłam interpretację dzienników Kapitana Cooka. Nazwał on wyspy – Przyjacielskimi. Tonga – znaczące południe wyparło nazwę. Ale postanowiłam sprawdzić skojarzenie kapitana i ocenić co kryje się za tymi uśmiechami.
Na lotnisku cały tłum rodzin oczekiwał na swoich krewnych – a jeszcze bardziej na kolorowe pluszowe prezenty, które tamci wieźli z Nowej Zelandii. Po krótkiej odprawie – malo lelej – dzień dobry wyspo. Otoczyli nas taksówkarze. 10 dolarów do stolicy. Nie ma mowy. Z drugiej strony moja noga nie nadaje się do kilkukilometrowego spaceru do ulicy, z której jeżdżą autobusy lokalne. W końcu podchodzi do nas Tongijczyk, jeden z kierowców. Chodźcie podrzucę was za darmo do drogi a tam złapiecie busa za dolara do stolicy. Nie musieliśmy jednak czekać na komunikacje miejska bo natychmiast zatrzymał się nam autostop do samej Nukualofy. Wysiadamy w informacji turystycznej, pięknie przygotowanej w starym wyspiarskim stylu. Niestety wiadomości są przygnębiające – zlikwidowano drugi prom, a ten jedyny już odpłynął. Wróci za tydzień. No nic, spędzimy dzień na wyspie Tongatapu, centrum polityczno gospodarczym Tonga. W drodze do schroniska zatrzymuje się nam samochód z mieszaną rodzinką. Ulitowali się nad moim kuśtykaniem. On jest 77letnim Holendrem, który spędził życie na wyspach, ona wielką Tongijką. I to ona decyduje w tej rodzinie. Podwożą nas do najtańszego hoteliku Angela (35 dolarów za pokój). Drogo. Ale z powodu mojej nogi nie możemy szukać noclegu na dziko. Zrzucamy plecaki i spacerujemy po wyspie. Oglądamy białą niczym nie wyróżniającą się willę – pałac królewski. Monarchy nie ma w domu, większość czasu spędza w Auckland. Tuż pod płotem grają w rugby. Wszyscy do nas zagadują, śmieją się. Większość z nich mówi po angielsku. Przy morzu Chińczyk prowadzi aerobik. Podrygują młode, wielkie Tongijki. Król, który od czasu wpisania do Księgi Rekordów Guinnessa jako najgrubszy monarcha świata, odchudził się o kilkadziesiąt kilo, promuje teraz sport w swoim państwie. Jemy w knajpce tanio jak na tutejsze warunki za 5 dolarów tongijskich. Wszystko tu jest drogie gdyż na wyspę trzeba produkty sprowadzać najczęściej z Nowej Zelandii. Jest też jedna restauracja pełna białych z wielowymiarowymi cenami. Omijamy ją łukiem i wpadamy wprost na naszą znajomą rodzinkę. Proponują nam następny nocleg bo wyjeżdżają na stałe do Australii a czynsz zapłacili do końca następnego tygodnia. Odbierają nas rano z hoteliku , zostawiamy u nich duże plecaki i na lekko jedziemy zwiedzać wyspę. Autobusy dokądkolwiek odchodzą z 2 dworców naprzeciwko informacji turystycznej w cenie maksymalnie 3 $ tongijskie. To nie Azja nie trzeba się targować, nikt nie naciąga. Ale też nikt nie krąży po dworcu z jedzeniem, a my jesteśmy głodni. Udaje nam się kupić tylko paczkę orzeszków pistacjowych. Jedziemy na zachód. Autobus zatrzymuje się pod resortem – bo tu zawsze wysiadają turyści. Tłumaczymy mu, że my chcemy dalej. Wysiadamy na końcówce półwyspu Ha’atafu. Ponad godzinę zajmuje nam obchodzenie go po rafie. Idziemy po kostki w wodzie. Gdzieniegdzie pływają błękitne rybki, to znów uwięziona modra rozgwiazda. Pełno czarnych ogórków morskich. Gdzieś w oddali po kolana w wodzie brodzi świnia zjadając owoce morza. Smaczne muszą tu być te prosiaczki. Podobno po drugiej stronie wychodzi ich w morze cała gromada podczas odpływu. Zmęczeni i spaleni słońcem, nie przysiadamy nawet na maleńkich ukrytych plażach, bo zbliża się przypływ. Przyspieszamy. Próbujemy nawet wdrapać się na stromy brzeg, ale ani moja noga, ani gęsty busz na to nie pozwalają. Oboje oddychamy z ulgą widząc złoty piasek plaży resortu. I nagle jak nagroda za cały nasz wysiłek wielki humbak robi skok. Potem skacze drugi raz, i trzeci. Macha płetwami. Nie robimy zdjęć, bo po prostu stoimy jak sparaliżowani w obliczu jego piękna. Chwila trwa a my wolimy ją przeżywać bez aparatu. A potem jest już za późno na fotki, wieloryb przestaje baraszkować.
Autostop tutaj jest niezwykle łatwy. Jedziemy do Houmy zobaczyć „blow holes” – dziury w skałach przybrzeżnych, które przy każdej większej fali wybuchają fontannami. Wygląda to jak wodny koncert na organach. Odpoczywamy trochę na plaży Keleti. Jadąc po południowej stronie mijamy plantacje palm kokosowych i dyń, które eksportują do Japonii. Podobają mi się ludzie, uśmiechnięci, grubi, owinięci swoimi matami. Po każdym podwórku biegają świnie. Na noc wracamy do znajomych. Śpimy niespokojnie, bo od 5 rano ktoś się dobija do szyby. Okazuje się, że to rodzina przyszła po łóżko. My nie możemy go wydać. Robimy sobie herbatę w kuchni tak brudnej, że jest prawdziwym rajem dla karaluchów. Mieszkańcy pozwolili nam zjeść wszystko z lodówki, nie znajdujemy jednak niczego z datą ważności nie przekroczoną o 4 miesiące. Po klucze przyjeżdża ich znajomy Tongijczyk – Fana, który zabierze nas na drugą stronę wyspy do siebie. Najpierw jednak musi zapakować do wozu koguta, zamkniętego jak się okazało w drugiej łazience. Michał ma zamiar mu pomóc, ale wycofuje się. Po chwili kogut związany dziecinnym śliniaczkiem łopocze na naszych plecakach. W domu Fan zapędza mnie od razu do kuchni – mówiąc, ze dobra kobieta powinna gotować. Dom jest duży i czysty, szkoda tylko, ze Fana dorobił się w Stanach na handlu narkotykami. Płaci za to ceną strachu , bo tak naprawdę nigdzie nie jest bezpieczny. Złapaliśmy stopa do 13sto wiecznej bramy, zbudowanej z ważących po kilka ton koralowców (Haamonga), grobowce dawnych tuj – królów (Lapaha) i dojechaliśmy na lotnisko.
Lecimy na archipelag Ha’apai. Wydaje nam się mniej komercyjny niż Vava’u, no i lot jest tańszy (120 $tongijskich). Wrócimy promem – pływa tylko raz w tygodniu więc musimy lecieć. Warto – maleńki airbus na 12 osób przemyka nad swoim tęczowym cieniem. W dole jak oczka w wodzie kolorowe wyspy. Błękit, granat, niebieski kontrastują z białym piaskiem. Michał, który zawsze poluje na kolory skacze od okna do okna. Międzylądowanie na Vava’u jest dodatkową atrakcją. Widzimy wysokie klify schodzące w morze. W końcu lądujemy na Lifuce , największej wyspie z grupy Ha’apai. Odczekujemy, aż odjedzie jedyny busik i ruszamy pieszo. Jest gorąco. Przechodzimy po grobli z drogą asfaltową na drugą wyspę i od razu zatrzymuje nam się pierwszy samochód. Dokąd? Do pierwszej wioski. Najlepiej takiej w której jest kościół katolicki, bo jutro niedziela a planujemy zobaczyć ucztę po mszy. Mijamy maleńki kościółek i idziemy na plażę. Rozbijamy namiot. Przybiegają dzieci. Mała konsternacja, bo oficjalnie kemping na Tonga jest nielegalny. Dzieci uczą się naszych imion i uciekają przed zapadnięciem zmroku. Rano idziemy na mszę. Okazuje się, ze na tej stronie wyspy tylko 6 rodzin należy do kościoła katolickiego. Dawniej była ich większość, ale odkąd Mormoni zaczęli przysyłać pieniądze proporcje się zmieniły. Silny jest też kościół metodystów. Po nabożeństwie z pięknymi śpiewami i siedzeniem na matach jesteśmy zaproszeni na ucztę. Mięso je się tu tylko w niedzielę. Zwykle przy większych okazjach jak śluby czy pogrzeby zabija się prosiaka. Tym razem jemy kawałek owcy w liściach taro i owoc drzewa chlebowego o którym czytałam w dziennikach Cooka. Rodzinka proponuje nam nocleg, więc zostawiamy plecaki i ruszamy stopem na koniec wyspy. Marszem zajmuje to około godziny. Czuję, że jestem na wyspie Pacyfiku. Wokół mnie błękit wody, palmy kokosowe i żadnych ludzi. Jest cudownie. Do wody wchodzimy w ubraniach – szanując tongijskie zwyczaje niepokazywania ciała w kostiumach. To oczywiście jest dozwolone na plażach resortów hotelowych. Zresztą naszym ubraniom przyda się małe płukanie. Michał wpada na pomysł przejścia na drugą wyspę po rafie. W przewodniku jest napisane, że to pestka tymczasem jego głowa niknie co chwile w falach i wymaga to od niego dobrej umiejętności pływania. Oddycham z ulgą, gdy po drugiej stronie pojawia się jego dumny łeb. Wraca znacznie krócej płynąc wpław.
W resorcie „Sandy Beach” wykupujemy wycieczkę pływania z wielorybami w Happai Divers (90 $tong.). to był nasz cel i coś co przyciągnęło nas na Tonga. Tylko w dwóch miejscach na świecie można pływać z tymi wielkimi ssakami. Widziałam już wieloryby w Australii, Nowej Zelandii, ale zawsze z łódki lub brzegu. A tu można z nimi dzielić ich przestrzeń. Nie wszystkie wycieczki są sukcesem. Za pierwszym razem widzieliśmy tylko ogon maleństwa. Raz żeglowaliśmy tylko w zepsutej łodzi oglądając dalekie fontanny wielorybów. Rozczarowani mimo ich obecności. Bo przyjechaliśmy tu po to jedno niezapomniane wrażenie. I w końcu do 3 razy sztuka. Trzecie wypłynięcie. Są, blisko nas, matka, eskortujący ją mężczyzna i ogromne maleństwo. Dwa cielska leżą na dnie 18 metrów pod nami, a przed naszym nosem pląsa mały wielorybek. Nurkuje, szepcze coś matce i nagle dwa starsze odrywają się od dna i wypływają powoli tuż obok nas. Odległość według naszego przewodnika wynosiła 5 metrów, ale ja miałam wrażenie, że dalej wyciągnę rękę i dotknę czegoś niesamowitego. Chwila trwała zanurzona gdzieś w błękicie, a potem cała trójka zanurkowała machając nam na pożegnanie ogonami.
Mieszkanie z Soanem i jego rodziną też było doświadczeniem jedynym w swoim rodzaju. Ojciec 4 córek, jednego chłopaka, spodziewał się kolejnego malucha, a 7 planował. Najmniejsza pociecha Mele pełzała dookoła nas na czworakach i w czasie naszego pobytu zrobiła pierwsze kroki. Gdybyśmy zostali dłużej Michał pewnie miałby chrześniaka. Codziennie rano budził nas kogut około 5, a chwilę później dzwony kościoła. Po modlitwie ojciec szedł zależnie od przypływu zarzucić sieć lub wybrać z niej ryby. Starsze dzieci szły do szkoły. My ścigaliśmy wieloryby. Gdy wracaliśmy Soane uczył Michała codziennych czynności Tongijczyka. Raz wieczorem wziął nas pod palmę poza obrębem domu. Ledwo szłam nie widząc drogi prowadzona jak zwykle przez dziewczynki. A on wspiął się szybko na czubek i zrzucił kilka kokosów, dziesięciolatka szybko je zebrała. Mężczyźni ściągnęli zieloną powłokę, dzieci oczyściły skorupy, a my od razu wypiliśmy sok z dwóch połówek. Nigdy przedtem nie spijałam tyle mleka kokosowego co na tej wyspie. Świeży, rozłupany kokos często był naszym głównym pożywieniem. Soane za pomocą deski z nożem utarł cały miąższ na wiórki. Włosiem kokosowym, które pierwotnie otaczało skorupę, wycisnął z wiórków mleko dolewając nieco wody. Zużyty kokos to pożywienie dla świń (te to mają uczty),a mleko dodał do gotujących się warzyw i ryb.
Kuchnia to miejsce na ognisko (teraz używa się już zapałek, ale dawniej Soane rozpalał ogień przy pomocy 2 patyków), klepiska, mat do siedzenia w części jadalnej i zadaszenia bez ścian. Jedliśmy też raz yam – korzeń, który dochodzi wielkością do 2 metrów. Smakował jak słodki ziemniak. Źródło wody to deszczówka zbierana w ufundowanych przez Australię betonowych zbiornikach. Dużym ułatwieniem na wyspie jest to, ze wiele osób mówi po angielsku. Dzięki temu z Soanem mogliśmy rozmawiać na tyle różnych tematów. W domu i kościele siedziało się na matach. Robione były tradycyjnie przez kobiety ze specjalnych liści. Proces był długi – obieranie skóry z rośliny, suszenie, moczenie w morzu, suszenie a potem wyplatanie. W domu sąsiadów, do którego zaprowadziły mnie dzieci na podłodze wśród suszonek siedziało 5 kobiet w różnym wieku i plotły tapę. Potem się je farbuje we wzorki naturalnymi barwnikami. Drugą specyficzną rzeczą dla Tonga były słomiane spódniczki. Nosili je zarówno kobiety jak i mężczyźni, przy czym te pierwsze miały je znacznie dłuższe – od piersi aż do pól łydki. Przewiązane były pasem z włosia kokosowego. Nosiły je dzieci do szkoły, urzędnicy państwowi i zwykli ludzie. W czasie żałoby dodatkowo dopina się do pasa trawy. Dla mnie najważniejsze było to, że nie są to stroje dla turystów. W wielu krajach na lotnisku wita turystów tłum w spódniczkach z trawy. A po zainkasowaniu napiwku przebiera się w dżinsy i wraca do pubu. Na Tonga turystyka poza resortami prawie nie jest rozwinięta. Na Happai nie ma sklepików z pamiątkami, a nawet nie można kupić widokówek (poza maleńkim sklepikiem z książkami).
Dom Soane otoczony był tylko prowizorycznym płotem bez bram. Po podwórzu raz po raz plątały się rożne zwierzęta. Pies, którego przypisaliśmy właścicielowi okazał się psem sąsiadów. W końcu przyplątała się też właściwa świnia. Na podwórzu przy każdym domu rosło drzewo chlebowe. Dla mnie największym problemem była toaleta, w tylnej części podwórka. Gdy musiałam skorzystać z niej po zmroku towarzyszyły mi dzieci, które uwielbiały moja latarkę. A potem przez szpary podglądały czy wszystkie części ciała mam na pewno białe. Ale ja miałam wtedy zupełnie inne problemy. W dziurze siedział olbrzymi pająk i setki karaluchów, które nie bały się światła. Łazienkę stanowiły dwa wiadra przy zbiorniku wody, oczywiście bez ścian.
Pewnego dnia udaliśmy się na główną wyspę Lifukę. Musieliśmy tam załatwić sobie bilet powrotny do Tongatapu. W planach mieliśmy powrót promem, ale w trakcie naszego pobytu umarł tongijski król. W związku z tym prom został odwołany, miał dotrzeć dopiero przed pogrzebem po tłumy żałobników. Wystraszyliśmy się, ze nie dostaniemy nawet lotu. I faktycznie znaleźliśmy się na liście oczekujących na samolot. Cóż więcej mogliśmy zrobić? Trochę niespokojni postanowiliśmy pozwiedzać okoliczne wysepki. Okazało się jednak, ze nie tylko nam prom pokrzyżował plany. Nie dowiózł benzyny więc na wyspie nic już prawie nie pływało, a wkrótce przestanie także jeździć. Postanowiliśmy przejść na wyspę obok po rafie. Ruszyliśmy o 17 tuż przed największym odpływem. Odcinek 500 metrów zajął nam prawie godzinę. Gdzieniegdzie rafa poprzecinana była głębokimi kanałami z rwącym prądem. Mieliśmy na wyspie 12 godzin do następnego odpływu. Obserwowaliśmy rybaków zajadając kokosy. Jeszcze godzinę po odpływie ostatni rybacy na koniach opuścili naszą wyspę. Zostaliśmy sami z palmami, szumem morza i romantycznym zachodem słońca. A potem ktoś rozwinął nad nami niebo pełne gwiazd. O 5 zadzwonił nie pasujący do tropików budzik. Za pół godziny maksymalny odpływ, trzeba ruszać. Księżyc oświetlał nam drogę. Byliśmy sami pomiędzy wyspami. Na drugim brzegu zaczęło wstawać słońce. Maszerowaliśmy przez wioskę wraz z dziećmi do szkoły. Po drodze latały świnie, a w ogródkach piały koguty. A mieszkańcy ubrani na czarno przygotowywali się do żałoby po królu.
Udało nam się odlecieć. Ale już do końca podroży nic nie przebiło niezwykłej życzliwości Tongijczyków.
Nowa Zelandia. Przylecieliśmy na północną wyspę do Auckland. Uderzyła nas różnica temperatur. Od razu ruszyliśmy do Parku Narodowego Tongariro, tak jakbyśmy nie umieli się jeszcze oderwać od nazwy poprzedniej wyspy. Jechaliśmy oczywiście stopem, który i w tym kraju okazał się łatwy i przyjemny. Często podwożono nas dalej, do wylotu drogi czy początku szlaku. Spaliśmy w chatce górskiej z pięknym widokiem na wulkany. Rano jakby ktoś wyłączył wielki ekran. Żadnych widoków. Mimo wszystko ruszyliśmy na przełęcz czerwonego krateru. Jestem jednak nie przyzwyczajona do gór, a pierwszy raz trafiłam na tak złe warunki. Widoczność spadła poniżej 50 metrów. Pierwszy raz otaczała mnie zewsząd intensywna biel. Pode mną śnieg. Przypomniałam sobie stopy zapadające się w piasku i błękit oceanu. Kolejne podejście to dla mnie koszmar. Wiatr przewracał mnie i trudno mi było zrobić krok. W końcu, pewnie parę kroków od szczytu zdecydowaliśmy się na odwrót. Czasem sztuką jest zawrócić.
Rankiem przeczekaliśmy ponurą pogodę, deszcz, śnieg i w końcu ruszyliśmy 8 kilometrową drogą do autostrady, która wywiozła nas do błękitnego nieba i słońca na północ.
Zatrzymaliśmy się w Waiotimo Wonderland, gdzie po krótkiej kąpieli w gorącej rzece, zapłaciliśmy ogromną sumę 25 dolarów za wejście do rezerwatu termalnego. Z wielkich dziur buchała para, cała ziemia bulgotała, grzała, oddychała. Mówi się, że to westchnienie kochanki matki ziemi rozdzielonej od ojca nieba w procesie powstawania świata Maorysów. Mnie zauroczyły kolory gorących, parujących jeziorek, Michał widział już podobne w Yellow Stone. Potem spacer do błotnych basenów (poza parkiem) z zapachem zgniłych jajek i pruknięciami mazi. Tam też spaliśmy, a rano wyruszyliśmy do kolejnego gejzerlandu – Whaka. Tu kolejne rozczarowanie ceną (25$), brakiem zniżek dla studentów i nieprzyjemną obsługą. Weszliśmy zobaczyć komercyjny skansen wioski Maorysów, zamkniętego w domku biednego ptaszka kiwi i pryskające gejzery. Słońce nadawało krainie mgły i pary wygląd piekła. Wojenny taniec Maorysów był bardzo turystyczny tańczyli go tzw. plastikowi Maorysi, czyli tacy, którzy za pieniądze sprzedają swoją kulturę i tradycję. Ale sam taniec z charakterystycznym „haka”, czyli wywieszonym na końcu groźnie językiem przetrwał na współczesnym boisku odgrywany przez drużynę przed meczem rugby.
Nowa Zelandia wymaga osobnej podróży i niejednej zapisanej strony. Dla nas był to przerywnik – przeskakując przez tropikalne, gorące wyspy dobrze zatrzymać się w mroźnych górach.
Polinezja Francuska. Pappete, stolica Tahiti, było zachmurzone, szare, duszne. Pełne betonowych klocków z szyldami sklepów. Pierwsze kroki skierowaliśmy do portu towarowego – co jeszcze spotęgowało przygnębiające wrażenie. Szliśmy kawał drogi szukając małych, powciskanych pomiędzy wielkie ładunki biur. W końcu zobaczyliśmy nasz prom i udało nam się zlokalizować sprzedaż biletów. Nie ma miejsc na pokładzie tylko w kabinach. No to nie płyniemy, zorganizujemy się na okolicznych wysepkach. Gdy jednak pani zrozumiała, że traci klientów, znalazły się miejsca. Jak się później okazało całkiem sporo. W mojej książce o podróżach śladami kapitana Cooka autor znalazł w porcie tabliczkę z napisem: „prom przypływa, kiedy przypływa a odpływa kiedy jest gotowy”. Nasz na pewno nie był gotowy na czas. Ładowanie trwało. Rozłożyliśmy karimaty obok bardzo kolorowych plecionych mat miejscowych. Wypływamy gdy nad Mooreą odbija się zachód słońca. Główna wyspa Tahiti dalej pokryta jest nieprzychylnymi chmurami. Nad ranem rozpoczął się nasz romantyczny rejs. Zamiast egzotycznych drinków popijaliśmy wodę a „kajutę” dzieliliśmy z kilkunastoma Polinezyjczykami. Prom przybijał do portów archipelagu Wysp Towarzystwa Hauhine, Raitea, Tahaa, aż wreszcie pojawił się zarys Bora – Bory.
Z mijanych wysp szczególnie mi się podobała Tahaa, mała, górzysta, zielona wyspa wyglądająca na niekomercyjną. My niestety płynęliśmy w sam środek przemysłu turystycznego. Ale ze względu na inny kształt wyspy Bora-Bora i otaczającą ja sławę piękna chcieliśmy jej dotknąć. I faktycznie wielka góra wystająca z ze środka małej wysepki tonęła w chmurach jak zamek z tajemniczej bajki. Po przekroczeniu wąskiej bramy w rafie znaleźliśmy się na tak błękitnej wodzie jakiej jeszcze nie widzieliśmy. Wyspa otoczona rafą i motu, czyli piaszczystymi wysepkami faktycznie była jak zamek otoczona fosą. Z brzegu sterczały palmy i bujna zieleń przetykana kolorowymi kwiatami. Nad płytką wodą stały maleńkie hotelowe chatki. Trzeba przyznać, że hotele nie szpeciły nowoczesną zabudową. Wzorowane na miejscowym budownictwie wpasowywały się w krajobraz.
Zostawiliśmy plecaki w pierwszej chacie w porcie pod opieką wyspiarza i jego bardzo groźnego psa. Ruszyliśmy pieszo przez wioskę. W końcu udało nam się stopem dostać pod restaurację „Krwawa Mary”, gdzie zaczynał się szlak na punkt widokowy. Góra dalej zasłaniała się chmurą, jakby czekała, aż nas lepiej pozna, by się odsłonić. Za to widok na ocean ze wszystkimi jego kolorami był cudowny. Następnym pragnieniem było zanurzenie się w tej idealnej wodzie. Trudniej było znaleźć plażę bez napisu ”teren prywatny, tylko dla gości hotelowych”, czy „tabu, teren prywatny”. W końcu jednak znalazłam się sam na sam z kolorowymi rybkami. Z gęstych chmur na zmianę przebijało słońce, to znów spadał gwałtowny deszcz. Noc spędziliśmy na plaży pod tym samym niebem i nad tym samym morzem za które turyści płacą setki dolarów. Żeby jeszcze dodatkowo podnieść atrakcyjność miejsca wypiliśmy polską wódeczkę miodową, która czekając na odpowiednią okazję przyjechała z nami aż tutaj (nie znaczy to, iż wcześniej okazji nie było, ale ciągle zapominaliśmy o maleńkiej buteleczce na dnie plecaka). W nocy niestety zwęszył nas pies i szczekaniem trochę psuł atmosferę. W końcu nawet przyciągnął właściciela, ale ten zareagował na nas pozytywnie i spaliśmy beztrosko do rana. A po przebudzeniu ruszyliśmy stopem do portu. Już dojeżdżając dostrzegliśmy biało niebieski prom. Więc przypłynął na czas. Teraz tylko kupić bilety i ... niespodzianka. Prom zabiera teoretycznie tylko 12 pasażerów i nie ma już biletów. Ani na pokładzie, ani w kabinach, ani jako ładunek. No, chyba że kapitan nas wpuści. Znając ceny lotów usiedliśmy markotnie na ziemi wpatrując się intensywnie w dźwig, który obsługiwał Le Capitane. Liczyłam wielkie paki i bloki ładunku. Chcę rozmawiać z kapitanem – to moje najlepiej przećwiczone po francusku zdanie. W końcu rozładunek się skończył i kapitan zszedł na brzeg. Nie wiedział nawet ile radości sprawił mi tym jednym „tak po kilku godzinach stresu i napięcia. Tymczasem okazało się normalne, że ludzie wchodzą tylko na prom, a dopiero potem kupują bilety (około19$ do Tahiti). Tutaj pokład był maleńki, odkryty, osłonięty tylko z jednej strony falistym daszkiem. Ułożyliśmy się w rogu, ale wielki wytatuowany Polinezyjczyk doradził miejsce w środku. Miał rację. Kiedy ocean huśtał, wszyscy leżeli już gęsto pokotem a z nieba chlusnęła ulewa – tylko nam się dostało najmniej deszczu. Spaliśmy jak dzieci ukołysani falami.
Na pokładzie zaprzyjaźniłam się z Francuską, która podróżowała z 3 dziewczynkami. Ojciec jednej z nich pracował na statku. Nadje pracowała jako matematyczka w szkole na trzyletnim kontrakcie. Zaproponowała nam nocleg w następnej wiosce zza Papette. Dzięki temu o 4 rano mieliśmy transport z portu, śniadanie i o 7 już staliśmy na drodze. Zanim zaczęliśmy zwiedzać Polinezję Francuską autostopem myśleliśmy, ze będzie to raczej trudne. Spodziewaliśmy się, że rdzennym mieszkańcom kojarzyć się będziemy z najeźdźcami, a Francuzi, którzy tu zarabiają krocie nie zatrzymają się dla autostopowiczów. Na szczęście myliliśmy się zupełnie. Zatrzymywali nam się zarówno lokalni jak i kolonizatorzy, i to już od pierwszej chwili, kiedy kilka dni wcześniej szliśmy pieszo z lotniska do stolicy. Objazd wyspy w ich towarzystwie był więc prawdziwą przyjemnością. Problemem był tylko język, bo oboje znamy tylko kilka francuskich zdań z piosenek. Każdy kierowca starał się nam pokazać wyspę jak najlepiej. Często podwozili nas dalej niż jechali, albo też zatrzymywali się nam przy wodospadach, grotach, a nawet po to, by pokazać nam jak rosną migdały. Pyszne takie prosto z drzewa. Dotarliśmy do wypustki wyspy Tahiti-iti i tam szliśmy kilka godzin wąskimi, czarnymi plażami z palmami koksowymi. Pierwszy raz widziałam czarny powulkaniczny piasek, tak różny od tego białego na Bora-Bora. Muszle odcinały się od niego kontrastowo, ale morze straciło swoją przejrzystość. Wracaliśmy przez plantacje w głębi wyspy, a chmury rozsuwały się dla nas jak zasłony odkrywając pasma górskie ze szczytami dochodzącymi do dwóch tysięcy metrów. W ciągu jednego dnia objechaliśmy całą wyspę. Podobały mi się wysokie wodospady, a także zwykłe drogi przez wioski i ogrody pełne kwiatów. Michał nie mógł oderwać oczu od zielonych zboczy gór i ostro schodzących dolin. Zachód słońca zobaczyliśmy sobie w przystani jachtowej.
Nasza Francuska miała gości – 2 innych francuskich nauczycieli. Wieczór upłynął nam więc na dyskusjach o problemach wyspiarsko - kolonizatorskich. Francuzi nie są na wyspie szczególnie lubiani, ale często sami są temu winni stwarzając barierę pomiędzy sobą i miejscową ludnością. Z drugiej strony utrzymują ekonomię wyspy. Wieczór, jak na Francuzów przystało zakończył się w restauracji. Lokalny specjał surowa ryba z bananami w orzechu kokosowym z gorącym owocem drzewa chlebowego – podanym w bardzo francuskim stylu.
Rano Nadje podrzuciła nas do promu. Pół godzinki zajęła nam nasza podróż na sąsiednią wyspę Mooreę (10$w jedną stronę). Prosto z portu udaliśmy się na szlak. Tam jednak ogarnęła nas „tropikalizacja”, czyli nie chciało nam się nic a nic. Otaczało nas gęste wilgotne powietrze, słońce wypalało dziury w myślach, ciało ciążyło nienaturalnie. Na szczęście weszliśmy w lasek i zwalczyli słabość wraz z dość stromym podejściem wśród lian i paproci. Po godzinie zobaczyliśmy dwie zatoki wcinające się w wyspę błękitną wodą i bramę rafy. spotkaliśmy też grupę miejscowych ukwieconych dzieci. Dotarliśmy aż do punktu widokowego Belvedere, gdzie zaczynała się droga asfaltowa. I tradycyjnie autostopem dookoła wyspy.
Wieczorem u Nadje jej córka uczyła mnie tahitańskiego tańca – bardzo erotycznego wywijania biodrami. później zawiozły nas na lotnisko i pożegnały zawieszając na szyi łańcuchy muszli. To tradycyjne dla tej części świata – na powitanie zarzuca się wieniec z kwiatów, przy pożegnaniu z muszli.
Samolot do kolejnej części naszej przygody spóźnił się kilka godzin, więc rozłożyliśmy karimaty i śnili o pięknych Tahitankach opisanych przez kapitana Cooka. Na jawie nie widzieliśmy ich zbyt wiele chociaż kusiły z pocztówek. Ale każdej kobiecie dodawał uroku kwiat za uchem, a mężczyznom tatuaże jak za dawnych lat.
Odlecieliśmy, ciągle jeszcze w zapachu gardenii.
Trójkątna wyspa na Pacyfiku powstała z połączenia trzech narożnych wulkanów. Najbardziej odizolowana od innych wysp czy lądów. Samotna, tajemnicza i pełna kamiennych posągów o poważnych twarzach. Wyspa Wielkanocna. Na nią cieszyłam się najbardziej. Pierwsze moais, czyli posągi zobaczyliśmy zaraz po przejściu przez Hangaroę – jedyną wioskę na wyspie. Zanim poczytałam o posągach wyobrażałam sobie, że stoją one dumnie wpatrzone w morze. Tymczasem ustawione były tyłem do oceanu, a przodem do wioski. Kiedy pierwsi odkrywcy przybyli na wyspę posągi stały. W 19 wieku wszystkie leżały powalone u stóp swoich podestów atu. Prawdopodobnie na skutek walk międzyplemiennych. Reszty dokonały tsunami i trzęsienia ziemi. Teraz stoi tylko kilka grup podniesionych przez fundatorów z różnych krajów. Tajemnic związanych z wyspą jest wiele, a nie przeżył nikt kto mógłby je wyjaśnić. Dlaczego stawiano moais, jak je przemieszczano (ważą po kilka ton), co kryje się na tablicach z hieroglifami? Ostatnich, którzy być może znali odpowiedzi wywieziono do niewolniczej pracy w Peru, innych wyniszczyły choroby. Więcej niż tajemnic jest tylko teorii.
Późnym popołudniem wybraliśmy się na spacer do dawnej osady. Domki zbudowane z płaskich kamieni w kształcie owalnych łodzi z wejściem tak małym, że trzeba było wczołgiwać się do środka na czworakach. Zobaczyliśmy też jedyne stojące w głębi lądu moais. A wieczorem umówioną wcześniej taxi (u taksówkarza w domu zostawiliśmy wcześniej bagaże) za 6000 pesos (ok. 12$) przejechaliśmy na jeden z odległych rogów trójkąta. Cała wyspa wygląda jak jedno wielkie pole namiotowe, pokryta równą trawą, prawie bezdrzewna i płaska. Jednak kemping poza wioską od niedawna jest zakazany. My na szczęście nieświadomi tego pojechaliśmy na zaznaczony w starym Lonly Planet kemping, przeszli przez płot i rozbili namiot pod budką strażnika. Rano zostawiliśmy rzeczy i pobiegliśmy na jedyną piaszczystą plażę wyspy okoloną palmami sprowadzonymi z Tahiti. Nie to nas jednak ciągnęło – plaż mieliśmy dosyć. Stali tam jednak kolejni kamienni niby ludzie, patrzący na nas pustymi oczami. Byliśmy z nimi zupełnie sami.
Gdy gotowaliśmy sobie śniadanko na kuchence zjawili się strażnicy i uświadomili nas w zakresie zakazu kempingu oraz wielu innych zakazów na wyspie. Przeprosiliśmy, zwinęliśmy namiot i ruszyli w drogę.
Zaczęła się nasza wędrówka szutrową drogą. Mijaliśmy liczne leżące moais, w tym największego wzniesionego, dochodzącego do 10 metrów. Obok leżał jego czerwony kapelusz wykonany z innego rodzaju kamienia wulkanicznego. Doszliśmy też do dumnej piętnastki przywróconej do pionu przez Japończyków. Za każdym razem patrzyłam na nie z równym podziwem. Milczące kolosy znały te wszystkie tajemnice. I wreszcie wulkan Rano Rakurum. Przynajmniej jedno było jasne w jaki sposób wykuwano moais w skale. Po obu stronach krateru wulkanicznego leżały rozrzucone wielkie kamienne głowy. Odcinały się swoją grafitową szarością od zielonej trawy. Znaleźliśmy też kilka wyciętych już w skale, ale ciągle jeszcze będących jej częścią. W tym ten największy ponad 20sto metrowy. Nieodciętą pępowiną innego kolosa była mała stopka, przytwierdzająca go do podłoża.
Ruszyliśmy dalej z naszymi plecakami, drogą wzdłuż wybrzeża. Nagle z chmur wylało się słońce oświetlając krajobraz ciepłym światłem. Szliśmy dalej rozganiając stada pasących się koni. Przed zmierzchem podwieźli nas trochę rybacy. Na szczęście na równiutkiej trawie wyspy leżą czarne, powulkaniczne skałki tworząc ochronę dla tych, którzy pomimo zakazu chcą spać pod gwiazdami.
Kolejny dzień zaczął się jak zwykle kilkukilometrowym marszem z plecakami. W końcu jednak tuż za pasem startowym lotniska znaleźliśmy dobre miejsce na nocleg. Ukryliśmy plecaki w krzakach i już „na lekko” udali się na kolejny wulkan Wyspy Wielkanocnej Rano Kau. Wspięliśmy się ścieżką na szczyt i udało nam się kupić dwa bilety w cenie jednego (10$). Już sam wulkan okazał się miejscem bajecznym. Stroma krawędź porośnięta trawą opadała gwałtownie do granatowego jeziorka, na którym rosło plamami sitowie. Poprzez kolorystykę i kształty jakie tworzyło na wodzie miałam wrażenie jakbym patrzyła na mapę świata. Po drugiej stronie brzeg wulkanu był wygryziony i uzupełniał krajobraz o dwa dodatkowe kolory niebieskiego – oceanu i nieba. Wioska Orongo znajdująca się na szczycie dawała dobre wyobrażenie o tym jak żyli miejscowi. Ostre klify od strony morza i jedyna możliwość dotarcia do wioski od strony krateru jakby naturalna twierdza na szczycie. Do tego owalne domki zakamuflowane porośniętymi trawą dachami. Ludzie żyjący tu czcili boga ptaka.
Wróciliśmy ścieżką do stolicy bardzo głodni na bardzo dobre kurczaki z serem i dużą ilością awokado. Muzeum na końcu wioski było ciekawe, ale byliśmy naprawdę padnięci po długiej wędrówce i zbyt obfitym posiłku. Orzeźwiło mnie dopiero morskie powietrze, a także deszczyk towarzyszący nam do samych naszych porzuconych plecaków.
Rano nie bez żalu pożegnaliśmy wyspy Pacyfiku i pomimo 5,5 godzin lotu wylądowaliśmy ciągle w tym samym kraju – Chile.