Chiny 1 – co ja robię w oceanie ludzi?
Witam wszystkich po długiej przerwie. Ponad miesiąc minął od przylotu do Chin, ale potrzebowałam tego czasu, żeby się przystosować do nowych warunków. Michał jest zupełnie inny pod tym względem. Gdziekolwiek się go wrzuci - czuje się jak ryba w wodzie. Ja po przyjeździe tu poczułam się co najwyżej jak rybka w akwarium.
Pomysł przyjazdu do Chin nie był nowy. Zawsze marzyliśmy o mieszkaniu w różnych częściach świata. Ale w jakiś sposób był dla mnie zaskoczeniem. Bo tak na prawdę wyruszyliśmy z Polski w stronę Australii i lata, a ten prawie roczny przystanek w Chinach zawdzięczamy biurokracji australijskiego urzędu imigracyjnego.Jesteśmy wiec w Yishui, prowincji Shandong i uczymy angielskiego na Normalnym Uniwersytecie. Nie wiem czy mógłby być Nienormalny, ale taka jest nazwa. Spełniamy się wiec w kolejnym zawodzie. Pracujemy po 16 godzin tygodniowo - to prawie jak wakacje. Poza tym uczymy się Chin, chińskiego i ich kultury. Jesteśmy tez bardzo zaskoczeni Chińczykami. Są mili!
Początek. W Pekinie było ciepło i strasznie przyjemnie pachniało. Nie wiem czy to był po prostu zwykły zapach Chin (ich doskonałego jedzenia), czy po Mongolii mój nos wyłapuje każdy zapach poza baraniną. Zrobiliśmy sobie zdjęcia na placu Tien Shan. Zobaczyłam zmumifikowanego wodza Mao leżącego jak królewna śnieżka w szklanym pudelku. Odkrywaliśmy ulice - których nie było przed olimpiada - ślicznie wyremontowane i postarzone. Weszliśmy w Hutongi - stare wąskie uliczki z parterową zabudową. Pokręciliśmy się wokół zakazanego miasta. Michał wziął mnie do Chin , bo wie, że kocham morze. A tu jest morze ludzi - trochę mu się pomyliło.Jeszcze nikt nigdy nie czekał na mnie na lotnisku z karteczką. Tym razem okazało się to tez niepotrzebne - wyróżniał nas kolor skóry i kształt oczu. Czekała na nas 3 osobowa delegacja. Ruszamy. Za oknem światła Linyi, całkiem ładne miasteczko. Tylko dlaczego je mijamy? Przez kolejne półtorej godziny jazdy i oddalania się od cywilizacji moje przerażenie rosło. Odpowiedzi Mr Wanga dolewały tylko zmartwień:
akcja 1
Ewe: - jak daleko jesteśmy od Linyi?
Mr. W: - godzinę
po godzinie
Mr W: - masz poduszkę i się prześpij, bo czeka nas jeszcze godzinka jazdy.
akcja 2
ewe: - ilu jest innych obcojęzycznych nauczycieli na naszym kampusie?
Mr W po długim zastanowieniu się i liczeniu w głowie: - 5 było, ale 2 wyjechało, następnych 2 też wyjechało.
ewe:- acha, czyli jest 1
Mr W: - był, ale się przeniósł
akcja 3
ewe: - to czy są jacyś inni obcokrajowcy w miasteczku?
Mr W: - nooo, tak,jest zagraniczna fabryka . Tam jest kilku. Ale nie cała załoga. Koreańczycy :)
Rano Mr Wang już czeka żeby nas zabrać na śniadanie. Kampus trochę wymarły. Jeszcze nie wiedzieliśmy ,że o tej porze wszyscy studenci muszą być na zajęciach. Restauracyjka to jeden pokoik na wiejskim podwórku. Pstrykamy pałeczkami, żeby zagłuszyć dzwonki przerażenia w uszach. Co ja Ewelina, która kocha duże miasta, lato i ludzi robię w wymarłej chińskiej wiosce w środku jesieni? Wyprowadzają nas innymi drzwiami i nagle znajdujemy się we wnętrzu jakiegoś sklepu. Przed nami, za witryną normalny świat! Ulica pełna ludzi, motorów, samochodów, rowerów. Miasto, które nie istniało wczoraj. To jak przejście na drugą stronę szafy! jesteśmy uratowani! Miasto. Już później dowiedzieliśmy sie gdzie jesteśmy. Yishui to miasto z 1, 2 mln mieszkańców. Znajduje się tu odział uniwersytetu z Linyi.
Teraz z perspektywy miesiąca mogę je ocenić. Lubię to miejsce, ludzi ciągle niezmiernie dziwiących się na nasz widok, sprzedawców w sklepach robiących nam bez przerwy zdjęcia z komórek, studentów, których wszędzie pełno i zawsze służą pomocą, babcie gotujące na ulicach przysmaki, dzieci pokazujących nas sobie palcami, pieski przywiązane przed restauracjami - jeszcze nie rozgryzłam czy jako kolacja czy jako maskotki.
Chiny 2 - Piotruś Pan, czyli chłopczyk, który nie chciał dorosnąć
Uczymy na uniwersytecie. W klasach mamy około 50 studentów. Piszę około , bo w jednej klasie mam aż 84 dzieciaków. Łącznie przelało mi się już przez ręce jakieś 1200 studentów. Ich liczba rośnie z każdym tygodniem, bo mam zmienny plan lekcji. Czy wyobrażacie sobie jak co rano odpowiadam na tysiąc - dzień dobry, jak się masz? Gdy idziemy z Michałem dochodzi kolejne 500 dzień dobry nauczycielu. Gramy wtedy w - to moi czy twoi. A rozpoznać swoich wcale nie jest tak prosto. Bo wszyscy maja lśniące czarne włosy, ładne czarne oczy, noszą puchowe kolorowe kurteczki i pokazują równe ząbki w uśmiechu.
Mają po 20-22 lat. Trzeba od tego odjąć rok, bo liczą wiek od zaistnienia w pomyśle lub przypadku rodziców, a nie jak my od daty urodzin. Są ustawowo grzeczni i mili. Przypominają mi pierwsze klasy naszego liceum.(minus kreatywność plus grzeczność) Trudno zapamiętać ich imiona. Do tego jeszcze trudniej jeśli są one po chińsku. Większość z nich przybrała już sobie jakieś angielskie odpowiedniki. Inni zrobili to na moją prośbę.
Tak właśnie poznałam studentkę, która została nam przydzielona do pomocy w pierwszych dniach. Jej angielski jest dobry.
- Mam na imię Piotruś Pan - powiedziała uśmiechając się jak postać z kreskówki
- Ach, ale on był chłopcem - odpowiedziałam przyglądając jej się podejrzliwie
- Nie szkodzi, ja też nie chcę dorosnąć
Pozostali tez starali się być kreatywni. Mam więc w klasie – Niebo siedzące obok Piekła, jest James i Bond, Miki i Mouse, jeden Harry drugi Potter. Dziewczynki przybierają męskie imiona, chłopcy dziwne. Mam w klasie Cytrynę, Śnieg, Księcia. Dziewczyna Kevina nazywa się Pomidor.
My też zostaliśmy obdarzeni chińskimi imionami. Ja jestem Wo lan, czyli piękny sad, gaj a Michał to Wo long, czyli przystojny smok (Próbował oczywiście zmienić na wspaniały rekin, ale został smok. Przekupili go przymiotnikiem „przystojny”).
Klasa szkolna poza tym, że jak możecie sobie wyobrazić jest przepełniona, jest też kolorowa. Na każdym biureczku stoi kilkanaście książek. Blat jest wyklejony kolorowym plakatem albo naklejkami ulubionych aktorów i piosenkarek. Wszystko zakreślone w serduszka (może to jednak podstawówka).. Obok jakaś maskotka i poduszeczka wypełniona gorąca woda. Klasy są nieogrzewane więc studenci siedzą we wspomnianych wyżej kurteczkach trzymając w rekach poduszeczki. Na przerwach podłączają poduszeczki do kabla i ładują jak komórki. Komorki to kolejne ważne akcesorium szkolne. Czasem próbują jak nie widzę pstryknąć mi jakieś zdjęcie. Czasem zbiorę całkiem niezłą kolekcję modeli na swoim biurku. Chyba to dla nich dziwne, ze oboje nie pozwalamy im ich używać. Młodzież spędza w szkole cały dzień. Jak można to kontrolować? W dzień akademiki są sprawdzane, a po południu nie ma światła. O 20.30 po samodzielnej nauce w klasach wszyscy spiesza do swoich pokoików. Muszą się spieszyć bo o 21.30 zamkną im drzwi i znowu wyłączą prąd. Pobudka o 6 rano!
Akademiki nie są oczywiście koedukacyjne. W pokoju jest 6-8 osób. W sobotę każdy wywiesza na zewnątrz swoją kołdrę. My też! I tak nam się żyje wśród 3000 studentów.
Mijają święta spokojnie. W wigilię rano zaskoczenie - właśnie powoli się budzę jak pukają studenci. Zajęcia odwołane z powodu biegu. czemu to nas jeszcze dziwi? Że zamiast ważnych egzaminów maja bieg na 2km, który zaplanowany był na sobotę? Może sprawdzili prognozę pogody i jak się okazało ze w sobotę ma być słonecznie i około 7 stopni a w ten mroźny wigilijny poranek jest minus 4? A może dyrektorzy placówek oświatowych są specjalnie szkoleni w organizowaniu dezorganizacji?
Ubieramy choinkę. Śliczna i plastikowa. Połowa tandetnych chinskich ozdób rozlatuje nam sie w rękach. Napis na czubek jest już fabrycznie ulamany i głosi tylko Mer...pod spodem Chri...pozwalaąc się nam domyślać marketingowego logo wesołych świąt. Bo tutaj święta to jedynie i tylko ekonomia. I to począwszy od wielkich supermarketów, które ogłaszają promocje wystawiając skośnookie choinki, aż po drżące z zimna staruszki sprzedające opakowane w kolorowy papier jabłka za 8 yuanów (jabłko normalnie kosztuje 1 yuan). Do jabłek jeszcze wrócę. Na razie idziemy kibicować biegowi.
Biegnie grupa dziewcząt na 1800 metrów. W czym biegną? Oczywiście w swoich ślicznych kolorowych puchowych kurteczkach. Czemu mnie to nie dziwi? Chodzimy na siłownie i tam odbywają się różne zajęcia. Panowie prosto z pracy wskakują na ruchomą bieżnie w swetrach i wypastowanych butach biurowych. Na jodze tylko ja i instruktorka jesteśmy w sportowym ubiorze. Reszta pań w grubych golfach. Wszystko przebił aerobik w butach na obcasach. Kozaczki to były. Michał postanowił biec. Chłopcy prezentowali się lepiej. Michał był drugi. W sensie drugi najwyższy. Czuł się co najmniej jak gwiazda – tysiące uczennic skandowało MAJ – KEL.
Wigilijny dzień trwa. Wszystko po polsku – barszczyk z torebki przysłany przez mamę, opłatki, ryba zamówiona w restauracyjce. Prawdziwa Polka (ja) czyni w kuchni cuda przy pomocy jednego garnka i jednej chińskiej patelni przypominającej skośny, trójkątny kapelusz. Tymczasem prezes uczelni nagle doznaje olśnienia. Święta – myśli – mam przecież dwóch zagranicznych nauczycieli, którzy kupili jedną z 2 choinek w szkolnym sklepiku.(sprowadzili dwie ,bo nas jest dwóch?). I tak 3 minuty po tym myśleniu do naszych drzwi puka delegacja.
- prezes, dyrektor, władza i wszyscy WAŻNI panowie zapraszają Was uroczyście na świąteczną kolację, która odbędzie się za 45 minut – recytuje delegacja
- prezes to sobie teraz może tą kolację sam zeżreć – myśli Ewe i Michał, ale głośno coś tylko tłumaczą o tradycji, o Wigilii. Potem Michał robi długi wykład o zawiadamianiu w ostatniej chwili, szanowaniu się wzajemnie i przyszłym razie. Słowa te jednak nie trafiają tam gdzie trzeba, bo w pierwszy dzień świąt delegacja przychodzi w połowie popołudniowych egzaminów i zawiadamia nas, ze prezes zaprasza nas na kolację w takim układzie dzisiaj zaraz jak skończymy pytać dzieciaki, czyli po dzwonku!
Ale wróćmy jeszcze do Wigilii. Przez internet słucham Trójki. Co chwilkę ktoś puka. To nasi studenci z życzeniami. Przynoszą nam jabłka opakowane w tony kolorowego papieru. Co ja tak z tymi jabłkami? Otóż tradycja chińska tak nakazuje - w święta Bożego Narodzenia je się jabłka.
- co będziesz robił w święta? - pytam studenta w klasie.
- Jadł jabłka – odpowiada
- a wy? - dociekliwie przepytuje dziewczynki w puchowych kolorowych...
- Jabłka, jabłka, jabłka – krzyczą
Mamy więc mnóstwo jabłek. Muszę przyznać, ze ładnie wyglądają pod kiczowatą choinką. Najlepiej byłoby iść teraz na targ i sprzedać je za 3 yuany.
Myślałam, że wydarzenia wigilijne były zabawne. Ale nie doceniłam naszej uczelni. W Sylwestra zorganizowali nam niezłą zabawę. Ponieważ dla nich to nie żaden Nowy Rok tylko normalny dzień pracy postanowiliśmy zaprosić na kolację kilku nauczycieli. Tymczasem Mr Wang (jeden z zaproszonych) o 15 przyszedł odwołać imprezkę – bo Prezes uczelni chce Was ugościć z okazji Waszego Nowego Roku. Jak miło, będziemy gotowi na 18stą!
15.45.Michał wciąż w szkole – egzaminy. Siedzę w dresie, bo zaraz mamy iść biegać. Ktoś puka.
- chodź, chodź – mówi Mr Go.
- ????
- Prezes czekać. Jechać nowy kampus oglądać.- Mr Go jest fajny, ale mówi słabo po angielsku.
- Ewelina nigdzie nie iść – bo Michał być na zajęciach – nie wiem dlaczego mi się wydaję, że jak i ja zacznę mówić gorzej to mnie zrozumie.
- Nie, nie, zajęcia kończyć. Prezes czekać TERAZ!
- Ewelina WC, ok? - pytam i uciekam, żeby przemyśleć sprawę. Ale dzisiaj już nie odpuszczą. Mr Go czeka pod drzwiami. Idę posłusznie. O mają już Michała, ładują go właśnie do samochodu obok prezesa.
Jedziemy. Nowy kampus jest jakieś 7 km za miastem. Na święta dostaliśmy pocztówki z wirtualnym zdjęciem przyszłego uniwerku w Yishui. Jesteśmy bardzo ciekawi, zwłaszcza, że z naszego kampusu ciągle coś znika – przenoszą do nowego. np. ostatnio wykopali nam wszystkie drzewa. Wnioskujemy, ze kampus jest na wykończeniu, skoro sadzą choinki...
Przed nami wielki kolorowy płot – całkowicie postawiony i pomalowany. Za płotem nasze drzewka i wielki, ogromny plac budowy. Fundamenty i nieliczne ściany kilkunastu budynków. Ale praca wrze. Chińczycy pracują szybko więc wierzę, że przyszły semestr zaczną w nowym miejscu.
Oczywiście potem po prostu jedziemy na kolację. Dobrze, ze nie ma tu takiego kodu ubraniowego i nie czuję się źle w moich sportowych ciuchach. Hotel w stylu amerykańskiego, filmowego luksusu błyszczy światłami i marmurem. W sadzawkach rybki. Restauracja zachodnia – z widelcami i nożami. Restauracja krajowa. Dalej herbaciarnia – i tu właśnie zabiera nas Prezes. Siadamy przy specjalnym stoliczku, który ma wbudowane 2 elektryczne grzejniki. Na jednym stoi czajnik, na drugim miseczka z wodą. Chineczka wkłada szczypcami do miseczki 5 miniaturowych miseczek. Na stole leży siteczko, dzbanuszek nr 1 i dzbanuszek nr 2. poza tym drewniane przyrządy – typu właśnie szczypce do wyciągania gorących miseczek, pędzelek, drewniane podstaweczki. A wszystko to wygląda jakby wykradzione z domku dla lalek. Parzenie herbaty trwa, a na mnie ze stołu gapi się gliniany budda i ropucha z monetą w pysku. Prezes – wyjątkowo duży jak na Chińczyka – trzyma w ręce koszykarza maleńki porcelanowy naparstek herbaty. Pijemy, dolewają, pijemy,dolewają.
- lubicie pływać – pyta prezes przez tłumacza
- my bardzo lubimy pływać – odpowiadamy dumni z siebie po chińsku
- to pojedziemy dzisiaj pływać do gorących źródeł- cieszy się prezes
No i teraz jak potraktować takie wyskoczenie? Czy prezes żartuje? Czy tak po kolacji nago będziemy pląsać wśród skał?
- cha, cha – mówię żartobliwie – nie mamy strojów
- och nie szkodzi – wtóruje mi prezes – kupię ci kostium.
Cha, cha idziemy jeść. Jedzenie, toasty zostawię na inną okazję. Po obżarstwie wychodzimy z hotelu i wchodzimy do budynku obok.
- oni chyba nie żartowali – szturcham Michała.
Wokół nas dzieci z dmuchanymi kółkami naciśniętymi na puchowe kurteczki – rodzice czekają w kolejce. My oczywiście bez kolejki, bo z prezesem. Potem prosto do sklepu z kostiumami. Nie tylko ja dostaję nowy, ale wszystkie 10 osób zaproszonych na kolację. Prezes nagle znika „po chińsku”, czyli zapominając się pożegnać. A ja wchodzę do przebieralni...
i o tym następnym razem.
Dla studentów rozpoczął się trudny okres. Egzaminy. Trwają dwa tygodnie, w tym czasie my też będziemy mieć przyjemność posłuchać naszych uczniów. Dowiedzieliśmy się jak zwykle wczoraj – bo jeszcze tydzień temu, gdy pytałam czy studenci mają z nami egzaminy – mówiono, że nie. No, ale mają. Robimy więc szybko review (powtórkę), czy jak w niektórych książkach jest napisane – recycling (recykling). Oczekujemy półtorej minutowej przemowy na temat hobby, doktora, jedzenia itp. Najwdzięczniejszym tematem okazało się hobby:
- moje hobby to koszykówka.
-
Lubię koszykówkę jak kwiaty lubią wodę – student nr 1
- dzięki koszykówce będę zdrowy i wyższy – student 2
- dlaczego wyższy? - pyta Michał
- bo jak się gra to się rośnie – student 2
- moje hobby to czytanie, ulubiona książka to Książka Mao. Myślę, że każdy powinien ją przeczytać. Jest bardzo mądra – kilku studentów
- moja ulubiona książka to „Przeminęło z wiatrem” - mówi wielki osiłek – gwiazda klasowej koszykówki. W ręku ściska kawałek kartki z tekstem o ulubionej książce. Oczywiście ani książki nie czytał, ani nawet sam nie napisał tego tekstu. Nie bardzo go też rozumie, ale potrafi powiedzieć. Czasem gdzieś w połowie się zatnie i zapomni. Wtedy należy studenta przewinąć do początku i jak zacznie od „moja” to złapie rytm!
- Dzieńdobry nauczycielu. Mam na imię jack i jestem bardzo mądrym chłopcem. Podążam za słońcem...
and so on..(i tak dalej) – to bardzo często używane słowa. np.: lubię jeść pomidory and so on z jajkiem. Moje hobby to koszykówka and so on.
Oceniamy w systemie procentowym. Żeby zdać trzeba mieć 60 % - 100%. Michal jest groźny i odbija sobie wszystkie lata studiów. Pyta i pyta. Ja czasem się czuję jak spowiednik – pelnia skupienia, pochylona głowa i drżący student z przodu.
ps. Sylwestrowy Nowy Rok
Tak jak pisałam poprzednio pierwszego stycznia zostaliśmy zaproszeni na obchody sylwestra. Naszej młodzieży się pokręciło i obchodzili Sylwestra w Nowy Rok. Wynika to z niezrozumienia - bo tradycja obchodzenia tego święta przyszła z zachodu. Więc skoro obchodzi się nowy rok to nie rozumieją dlaczego trzeba by się bawić ostatniego dnia roku. Klasy strojono już od rana – baloniki, kolorowe bibułki, przesuwanie ławek. Zabawa zaczynała się o 17.30, bo o 20.30 musieli przenieść się do akademików. Pamiętajmy, że są one zamykane o 21, a pół godziny później gaszą im światło. Impreza polegała głównie na karaoke i zjadaniu ton słonecznika łuskanego. Śpiewanie wzmocnione było mikrofonami a na wielkich ekranach tv wyświetlały się teksty chińskich piosenek. Mimo że inni nauczyciele śpiewali – nie dołączyliśmy. Zastanawialiśmy się czy w termosikach przemycają piwko lub wódeczkę, ale impreza była zupełnie bezalkoholowa. Najładniej było o 20.30 – wyszli na boisko i puszczali w niebo lampiony. Czerwone i żółte balony z bibuły podgrzewane od dołu świeczką unosiły do księżyca nasze marzenia na przyszły rok...
Shopping. Wielkie zakupy. Na samym początku przyjazdu do Chin musieliśmy zrobić wielkie zakupy. Takie naprawdę wielkie, bo w naszych plecakach wyświechtanych przez 4ry miesiące podróży poślubnej pełno było piachu, a brakowało reprezentacyjnych ubrań świeżo upieczonych nauczycieli. Chiński zakupowy raj stał przed nami otworem. Sprzedawczynie zaskoczone wyjmowały komórki z fartuszków i robiły nam zdjęcia. Dzieci pokazywały nas sobie palcami, rodzice pokazywali nas dzieciom, a staruszkowie przystawali nie wiedząc co robić, bo nie mieli komórek. Mierzyliśmy tanie ciuchy i buty i wracali do domu obładowani kolorowymi paczkami. Kupowaliśmy znane loga – dadidass, njke albo niki, north fake, czasem producenci nawet nie silili się , żeby przekręcić nazwę podrabianej firmy. Zauważyłam w pewnej chwili, że Michał tak jakoś ucichł.
- co się stało kochanie – pytam
- no bo nie maja mojego rozmiaru – mamrocze mąż
- mierzyłeś ten największy?
- Tak – jego rozpacz jest szczera – i to był XXL.
No to mam męża, który nosi XXXL, a czasem nawet XXXXL. Nawet nie wiedzieliśmy, że takie rozmiary istnieją. Zapisał się natychmiast do siłowni. Bo w Australii nosi rozmiar M. Wygląda co prawda tak samo, ale cyfry na niego działają!
Przed sklepem stoi czerwona brama i 6 armatek. Strzelają – bum bum. Już się przyzwyczailiśmy, że to nie początek rewolucji, tylko promocja! Albo otwarcie restauracji, albo ktoś się żeni. Idziemy sobie ulicami Yishui i co kilka metrów coś wybucha w imię obniżki cen.
Szukamy tanich chińskich sklepików, gdzie w Australii za dolara lub 5 jesteśmy w stanie kupić ściereczki, kubeczki, byle jakie podkoszulki. Jak to nie ma takich sklepów? Jak to kubek kosztuje 3 dolary, a ręczniczek 8? to może my wam z Australii te tanie chińskie podkoszulki sprowadzimy. Jeśli kubek za 3 dolary wydaje ci się tani i nie wiesz o czym ja tu piszę to dla porównania możesz sobie za cenę tego kubka kupić 12 obiadów u pani na ulicy! Dużo rzeczy produkowanych jest tylko na rynek zachodni. Na przykład tanie suszarki na pranie. No bo poco im tutaj jak tyle wokół drzew i słupów.
Nie zrozumcie mnie źle – półki w sklepach uginają się od różnych towarów. Można kupić czosnek marynowany na 20 sposobów. W sekcji mięsnej – wszystko co kiedyś żyło. Na półkach ze zdrową żywnością leżą żywe skorpiony i suszone ogórki morskie. W sekcji herbacianej – super zielone herbaty – tanie, drogie, małolistne, wielkolistne, z kwiatami, z owocami, do trzymania w lodówce itp. Brak tylko czarnej, czyli tej na którą polujemy. Nie ma śmietany, masła, margaryny (za to 16 rodzajów oleju z orzechów ziemnych i sosów sojowych). Wszystkie jogurty są słodkie. Nie ma tez żółtego sera! A czekolada – to osobna historia. Jest. Tania. Duży wybór. Tylko niestety każda smakuje jak mydło. Wędlina i szynki – wszystkie maja podobny skład – w każdej jest trochę świnki, trochę kurczaka, trochę czegoś słodkiego i pewnie jeszcze trochę tego o czym wolimy nie wiedzieć. Każdy chleb, który spróbowaliśmy tu kupić był słodkawy. Wyjątkiem były prawdziwe bagietki.
Najbliższy sklep z bagietkami, żółtym serem i snikersami znajduje się 3 godziny jazdy autobusem na północ lub południe z Yishui. Bo u nas te Chiny takie bardzo Chińskie. Ale w Zibo, czy Linyi można w supermarkecie znaleźć dział zagraniczny. Podzielony na kraje. Z Polski np. sprowadzają ...rafaello. Może Włochy i Polska po chińsku brzmią podobnie?
Bankomat. Jesteśmy pod wrażeniem, maszyna gada do nas po angielsku. Wyciągamy pieniądze. Jeszcze jedno pytanko – czy chcemy radę (advice) – pyta ekran. Tak, czemu nie. Po czym drukuje rachunek. Hmm kto im to tłumaczył. A może rada jest taka – zobacz ile masz na kącie i zacznij w końcu oszczędzać? (Apropos tłumaczeń, w jednym hotelu widzieliśmy ceny za pokój i za godzinę o'clock – zamiast za godzinę hour)
-Oczywiście, że cię zaprowadzę – mówi Rose – znam kilku tradycyjnych lekarzy, ale ten to w ogóle specjalista.
Specjalista od wszystkiego oczywiście jako, że medycyna chińska traktuje człowieka indywidualnie i holistycznie. Czyli boli cię głowa – trzeba nacisnąć lewy palec. Indywidualnie, ale socjalnie, że się tak wyrażę. Wchodzimy do sklepu zielarsko aptecznego. Pachnie czarodziejsko. Zamiast wiedźmy z miotłą z boku za biureczkiem siedzi starszy, sympatyczny pan w białym fartuchu. Przy biurku kilka taborecików oblepionych przez ludzi. Okazuje się , że nie przyszli oni wszyscy razem – to kolejka. Siadam na ostatnim krześle, ale jestem taką sensacją, że szybko przeprowadzają mnie na pierwsze. Lekarz bada mi puls w prawej ręce. Potem w lewej. Potem długo ogląda mój język, a wraz z nim wszystkie inne taboreciki zaglądają mi do paszczy. Potem zadaje pytania. Cały taborecikowy zespół specjalistów niecierpliwie czeka na moje odpowiedzi. Ponieważ konsultacja odbywa się poprzez tłumaczkę, nawet jeśli coś im umknie na początku usłyszą wszystko wyraźnie po chińsku. A mówimy o rzeczach tak mało osobistych jak kolor, gęstość i wygląd tego po czym spłukuje się wodę w toalecie. Następnie lekarz stawia diagnozę a taborecikowicze kiwają głowami. Ja nie kiwam, bo nie rozumiem. Rose tłumaczy – masz problem, ale się nie martw, zioła ci pomogą. Dostaję receptę. Chińskie robaczki na niej grają w kółko i krzyżyk. Na szczęście pani przy ladzie je rozumie. Otwiera szufladkę za szufladką wyciągając z niej zioła. Zaglądam ciekawie, czy nie ma tam żadnych ususzonych robali, ale wszystko wygląda jak ususzona flora. Następnie aptekarka rozpoczyna ważenie. Waga jest jednoramienna, taka jaką stosują tu wszyscy na targach. Na drągu są kreseczki, na szali moje zioła a z drugiej strony dynda odważnik.
Wywar będzie gotowy za trzy godziny – mówi czarow... aptekarka.
Odbieram gorące woreczki. Codziennie przez 5 dni podgrzewam sobie jeden i piję gorzkie zioła. Piątego dnia odwiedzam lekarza po świeżą porcję. Codziennie też patrzę w lustro – jeszcze zielone, jeszcze nie skośne....
Jak już pisałam w chinach nie obowiązuje zawiadamianie o przyjęciach z wyprzedzeniem. Możesz właśnie wyjść z restauracji z własnego obfitego posiłku, a w szkole sam dyrektor cię zaprasza na kolację TERAZ. Skupmy się więc na jednym z takich oficjalnych przyjęć. Jest dyrektor, Wice dyrektorka, 4 nauczycielki angielskiego i 3 innych nauczycieli. Wszyscy ubrani normalnie, zwyczajnie, trochę „byle jak”. Po stylu nie odróżni się dyrektora ważnej placówki od rolnika wracającego z pola.
Na parterze knajpy proszą mnie o wybranie kilku dań. Na półkach ptaszki wyglądające jak zebrane z gniazd po pożarze drzewa, larwy nie wiadomo czego, mnóstwo warzyw i niewiarygodnie dużo niezidentyfikowanych przez nas obiektów gotowych do smażenia. Wchodzimy na pięterko, które wygląda jak w podrzędnym hoteliku. Drzwi z numerkami. Wchodzimy do „212”, a tam wielki na cały pokój stół okrągły, grzejnik nastawiony na 30 stopni i szafeczka na której stoi plastikowy termos (dolewa się z niego wrzątku do jednego dzbanuszka zielonej herbaty, który w czasie party krąży pomiędzy ludźmi) oraz alkohol. Na stole w plastikowych opakowaniach zestawy naczyń – talerzyk, miseczka, dwa mini kubeczki i porcelanowa łyżka – wszystko obciągnięte folią. Obok pałeczki. Usadzanie nie jest przypadkowe. Naprzeciw drzwi siedzi gospodarz – zapraszający, płacący, po obu jego stronach ważni goście – czyli w tym przypadku my. Jesteśmy więc z Michałkiem rozdzieleni i po 10 minutach przyjęcia jak już tłumaczowi znudzi się gadanie – siedzimy cicho, czasem dając sobie tylko znaki „tego nie jedz”.
Zanim jeszcze na stół wpłynie jedzenie rozlewany jest alkohol. Nazywa się on zależnie od koloru – białe jio (wódka, czasem tłumaczona jako chińskie wino – mocny, często ryżowy płyn smakujący jak perfumy damskie kiepskiej jakości. Kosztować może grosze, ale na takich party w myśl zasady „zastaw się a postaw się”cena butelki może przewyższać cenę kolacji dla 12 osób); żółte jio (piwo – również pite tak jak wszystkie alkohole z tych małych porcelanowych kubeczków na herbatę) i czerwone jio (najmniej popularne, a dobre czerwone wino). Pierwsze dwa toasty należą do gospodarza i skierowane są do nas. Każdy uczestnik wygłasza po 2 toasty i jest w tym jakaś reguła ważności, której jeszcze nie odkryłam. Zanim jednak podniesiemy kubeczek do ust przemawiający powie nam na ile razy mamy wypić ten szot. Czasem możemy na 6, ale bardziej popularna jest dwójka. Do końca pije się zwykle późne toasty. Oczywiście jeśli nie wypijesz na tyle razy ile kazali okazujesz najgorszy brak szacunku wznoszącemu. I wszyscy będą cię zmuszać. Ha ha spróbujcie zmusić do czegokolwiek mojego męża – reaguje wtedy jak byk, któremu macha się czerwoną chustką. Jeszcze trzeba się „stuknąć” i tu uwaga, trzeba kieliszek dać jak najniżej się da, a już na pewno niżej od gospodarza. Niższy okazuje więcej szacunku. Chwile trwa walka na kubeczki i wreszcie łyk. Bez toastu nie można się napić więc jeśli ość ci stanie w gardle sięgaj po herbatę a nie piwo.
Od pierwszego toastu zaczyna wjeżdżać jedzenie na stół, na powierzchni którego znajduje się szklana płyta – okrągła i obrotowa. Dania stawia się na krawędzi tej płyty i kręci się nią aby każdy miał dostęp do wszystkich smakołyków. W ten sposób zawsze w zasięgu ręki jest coś smacznego, bo chińskie jedzenie jest bardzo różnorodne. Często jest kurczak porąbany op pazurów po sam dziób. Duża selekcja warzyw z czosnkiem. Grzybków tu mają 8 rodzajów. Ryby występują z głowami i ościami. Bakłażan przekładany wieprzowiną, korzeń lotosu smażony, wołowina z papryczkami czerwonymi i zielonymi, krewetki, muszle. Oprócz tego oczywiście zawsze trafi się coś dziwacznego i niejadalnego – pies w galarecie, żołądki, larwy, pszczółki, koniki polne, czy wspomniane wyżej ptaszki. W niektórych częściach Chin je się „wszystko co ma 4 nogi oprócz stołu i wszystko co lata oprócz samolotu”. Często też gospodarz nakłada ci smakołyk na talerz. Jakąś kurzą szyjkę, czy coś równie smakowitego. Kości i niedojedzone resztki zrzuca się z talerza na stół. Śmieci często lądują szokująco dla nas – na podłodze.
Gdy pękam w szwach i już wydaje mi się, że kompletnie nic nie zmieszczę proponują do wyboru ryż, makaron, suchą kluchę albo pierożki. Już wiemy, że oznacza to koniec imprezy. Wnoszą jedną z tych rzeczy na stół – dla każdego w małej miseczce i Chińczycy się po prostu rzucają, jakby trzy dni głodowali na suchy ryż lub pozbawiony smaku makaron. Potem nagle się wstaje i wychodzi. Tak nagle, bez pożegnania, bez dopicia wódki, bez jakiegoś sygnału. Wszyscy wstają ubierają kurtki (o ile je ściągnęli, bo zdarza się im przesiedzieć w puchówkach – my zawsze jesteśmy już do tego czasu w podkoszulkach) i wychodzą. A my zawsze jesteśmy tym zdziwieni.
Ciągle tak niewiele wiem o zwyczajach Chińskich. Jak z przerażeniem odkrywam nasi studenci wiedzą niewiele więcej. Oczywiście uczestniczą w pewnych wydarzeniach, ale na przykład nie wiedzą dlaczego, skąd coś wynika. Rewolucja kulturalna niestety osłabiła ducha Chin. Część problemów wynika z ogromności (nawet nie tyle wielkości co właśnie ogromności) Chin. W czasie Wielkanocy zapytałam czy w Chinach maluje się jajka – pokazując nasze pisanki. Uzyskałam sprzeczne odpowiedzi:
- nie, nigdy
- jak urodzi się chłopczyk
- jak jest dzień zimnego jedzenia – (akurat w okresie naszej Wielkanocy)
- na dzień zmarłych (w tym roku wypadł na nasz poniedziałek wielkanocny)
- nie maluje się
No i dalej nie wiem! Dostałam malowane jajka od kilku studentów i nie potrafili mi wytłumaczyć dlaczego mi je dają. Czy z powodu ich tradycji czy naszej.
Tragiczne wydarzenia w Polsce – choć ukazały się na pierwszych stronach gazet chińskich nie zostały w żaden sposób skomentowane ani przez studentów, ani przez władze uczelni. A przecież jesteśmy jedynymi obcokrajowcami i to w dodatku z Polski. Zaczęłam drążyć temat.
O smutnych, nieszczęśliwych rzeczach się nie mówi. Zwłaszcza powinno się unikać tego tematu z osobą zaangażowaną. Nie składa się kondolencji.
W przypadku śmierci bliskiej osoby naszych znajomych powinno dać się im pieniądze. Czyli jeśli umrze brat nauczyciela – inni nauczyciele powinni mu dać po ok 100 yuanów (40 zł)
Zmarłych Chińczyków poddaje się kremacji. Wszystkich równo. Często aby uzyskać prochy swojego zmarłego trzeba dać łapówkę, gdyż krematoria są zbiorowe. Na cmentarzach w naszej okolicy są kopce ziemi. Nie ma na nich krzyża ani oznaki żadnej innej religii. Czasem resztki jedzenia, kadzidełka i popioły. Popioły ze specjalnego papieru, który można kupić w wielkich paczkach. Jest on cieniutki i żółty – symbolizuje pieniądze potrzebne zmarłym na drugim świecie. Poprzez spalanie go – a robi się to nie tylko na cmentarzu, ale również w domowych czy podwórkowych świątyńkach - przechodzi on do świata zmarłych. Czasem z papieru składają samochodziki, a nawet komórki, które wg wierzeń po spaleniu mogą służyć duchom. Ten zwyczaj bardzo mi się podoba.
Gdy wędrowaliśmy po polach ryżowych (opis w części wyprawy 7d) zobaczyliśmy, że cały teren pól wykorzystany był równocześnie jako cmentarz. Żeby nie zużyć cennej rodzącej gleby w tarasowych schodach co jakiś czas pojawiały się jamy grobowe zamurowane betonowym kamieniem. Tak więc rolnik spoczywał nie tylko na swojej ziemi, nad nim rosły nowe plony, a przed grobem rozpościerał się przepiękny widok na całą ziemię. Zaskoczyło nas,że na grobach Chińczycy umieszczali zabobonne pióra (okrwawione) kurczaków, owoce i napoje. Przypominało nam to bardziej obrzędy afrykańskie.
Czasem czuję się jak w reality show! Wiecie już, że wioska w której mieszkamy jest mała(ponad milion mieszkańców), że bez przerwy robią nam zdjęcia i że jak kichnę 2 km od uniwersytetu, to wszyscy studenci mi mówią na zdrowie. Nie wiecie jednak, że za scianą mieszka pan Podsłuch a w życiu towarzyszy nam Mr Szpieg. Ok, pan Podsłuch jest postacią fikcyjną. pomyślałam sobie, że odrobina podkolorowania nie zaszkodzi. Oceńcie zresztą sami.
Po zaakceptowaniu naszego pokoju postanowiliśmy go sobie przemeblować. Przestawiliśmy więc szafę.... i chyba coś im zasłoniliśmy, bo natychmiast przylecieli naprawić telewizor. Tv ani przed naprawieniem, ani po nie działał, ale zobaczyliśmy setki kabelków prowadzących niewiadomo gdzie. Od tej pory rozpoczęliśmy codzinną konwersacje z panem Podsłuchem. Mówiliśmy mu np, że jak nam nie naprawią grzejnika NATYCHMIAST to wyjedziemy. Naprawili. Gdy kupiliśmy laptopa zamontowaliśmy sobie dodatkową kłódeczkę na drzwiach. Tak ot. Chińska była. Ekipa zrobiła to sprytnie - kilka dni nic nie zauważyliśmy. Kłódeczka pozostała nietknięta, natomiast odpiłowano część kółeczka na framudze, dzięki czemu drzwi się otwierały bez dotykania kłodki, która wyglądała na zamknętą. Pan Podsłuch przeszkadzal nam w nocy, kiedy pod kołudrą rozprawialiśmy o Tajwaxxxxnie i Tybexxxcie. Od kilku dni już nie wierzę w pana Podsłucha. Zniknął z naszego życia jak święty Mikołaj. Myślę, że nikomu nie chciałoby się tłumaczyć z polskiego tych wszystkich bzdur, które wygadujemy. A ostatnio o trenowaliśmy nawet język nieliteracki, gdy szkoła zapomniała nam zapłacić za pracę.
Mr Szpieg natomiast istnieje naprawdę. Na imię ma Wang, ale prosi, by go nazywać friend. Już w pierwszych dniach informował nas o swoim zadaniu, ale wtedy go nie zrozumieliśmy.
- jeśli chcielibyście wyjść z kampusu zadzwońcie do mnie
- informujcie mnie o każdym waszym wyjeździe to spytam dyrektora.
A ostatnio
- nie możecie jechać do Dali teraz , bo jest za zimno.
- oczywiście zadzwonimy, powiemy, nie pojedziemy - Ewelina w Chinach nauczyła się kłamać
- czy wiecie dlaczego wszyscy inni nauczyciele z zagranicy mnie kochają (przypomnijmy,że nie ma tu żadnego poza nami) - pyta Wang
- nie, dlaczego? - pytamy zdumieni i na prawdę bardzo chcemy wiedzieć
- bo wszystkim pomagam, mam wspaniałe ciepłe serce i wogóle mogę wszystko - ani jedno słowo nie zostło sparafrazowane przez autorkę
- Słyszłem, że chcecie kupić podkoszulki
- o wczoraj byliście w supermarkecie 3 km stąd.
- jak wam smakowalo tofu z grzybkami w kafejce nad rzeką?
- chiński medyk przepisal ci zioła, gorzkie są prawda?
No i nic nie dzieje się bez jego udziału. Wyjeżdżała nasza studentka, która uczy nas chińskiego. Poprosiliśmy, żeby na okres wakacji znalazła nam zastępczynię.
- och to już załatwione, Mr Wang wlaśnie egzaminuje kandydatki - powiedziała
Egzaminuje ich chiński akcent czy umiejętność przekazywania informacjii?
Ulubionym słowem Mr Szpiega jest "TERAZ" oraz "SŁUCHAJ MNIE". Próbowałam przejąć je w praktyce i gdy zwlekali z naszą wypłatą krzyczałam:teraz, teraz, teraz. Ale niestety zasady gry są takie - jak my coś mamy zrobić funkcjonuje "teraz" a jak oni to "jutro". Czysto po Chińsku!
Czasami jednak Mr Wang jest niezastąpionym przewodnikiem. Po 2 miesiącach naszego pobytu w Yishui spotkaliśmy go na mieście:
- To jest główna ulica Yishui
- ojejku, jestem tu codziennie od 2 miesięcy, ale nigdy bym na to sama nie wpadła. Może dlatego,że jestem blondynką - powiedziałam. Nie zrozumiał tej cześci o blondynce.
Po kolacji z dyrektorem Mr Wang przypomniał:
- teraz podzękujcie dyrektorowi
- bardzo dziekujemy za zaproszenie, było miło i szczęśliwego nowego roku - produkował się Michał przez 5 minut
- xie xie (dziękuję) - przetlumaczył Wang
- jakie wspaniałe tłumaczenie - nieomieszkaliśmy się zaznaczyć
- wiem wiem, jestem najlepszym tłumaczem w Yishui - a może i w całych Chinach panie Wangu?
Za oknem mgła. Nie taka przejrzysta tylko dosłownie ściana mleka. Najgorsze jest to ze skrywa przed nami jedno z naprawdę najpiękniejszych miejsc Chin. Pojechaliśmy prawie pod granice z Wietnamem do małej wioski Yuanyang – gdzie na ogromnej przestrzeni rozkładają się najpiękniejsze chińskie tarasy ryżowe. Niestety i tu rząd położył swoje łapy i wybudował bramki. Zniszczył przez to dziewiczość lokalnych, którzy jak sępy zlatują się oferując turystom swoje usługi. A turystów można liczyć w setkach.
podoba ci się miasteczko – zapytał Michał jak kierowca busika rzucił dolarową cenę
wcale – odpowiedziałam odrzucając tym samym rucham menu kobiecie, która mi go cisnęła zamiast podać.
Tak naprawdę to był dobry pomysł. Plecaki zostały w Kumning i przejść bez ciężaru 26km to dla nas wyzwanie. I trochę ucieczka do przygody. Tak więc pod osłoną nocy ominęliśmy dolarowe bramki, udało się troszkę dostopować i wylądowaliśmy godzinkę marszu od tarasów „best photo east”. W wiosce pełnej drogich niepasujących hotelików zapytaliśmy w bidnej knajpce o pokój. Tak oto wylądowaliśmy w łożu kucharki, na pięterku, bez toalety i wody. Pani tak się przejęła naszymi zakusami na wschód słońca, że obudziła nas już o 4.30. Dospaliśmy do 6 i ruszyli szlakiem tysiąca minibusików. Na miejscu zobaczyliśmy tysiące statywów ustawionych w tak gęstej mgle, że fotograficy nawet nie widzieli swoich aparatów. Słońce być może wstało punktualnie. Trzymaliśmy się za ręce, żeby się nie zgubić. Deszcz spadł znienacka, ale gdy grad rozganiał minibusy my siedzieliśmy w hoteliku z widokiem na mgłę. Czasem mamy dobrze w głowach i zmienimy plany wędrówki do kolejnych punktów widokowych. A warto było. Burza rozgoniła chmury i choć na trochę mgła rozchyliła swój szlafrok ukazując nam swoją piękną bieliznę pól ryżowych. I okazało się , że widok z hotelu też jest taki jak na reklamach. Nie mogliśmy się wprost napatrzeć i zdecydowanie są to jedne z piękniejszych tarasów ryżowych jakie widzieliśmy do tej pory. Wieczorem jedliśmy w knajpce ryż.
- czy wiesz, ze jesz sławny ryż? Był na tysiącu zdjęć od zasiania, dojrzewania do zbiorów. - mój mąż czasem potrafi coś pięknie ująć
- czy powinnam mu i teraz zrobić zdjęcie, ostatnie przed strawieniem? - a ja czasem dla odmiany potrafię być aromantyczna, ale przecież po strawieniu nie wyglądał by już tak efektownie.
Kolejny dzień przywitał nas mgłą. Poddaliśmy się, ale jeszcze kiedyś tu wrócimy. Tymczasem namiastkę tarasów ryżowych można zobaczyć też w Lonji w prowincji G, jakieś 1000 km dalej. Może tam świeci słońce?
Świeciło, ale marnie. Przedzierało się przez mgłę, ale przynajmniej było ciepło. Przez dwa dni spacerowaliśmy sobie wśród rozległych terenów pól uprawnych. Całe 1000 metrowe wzgórza pocięte były schodkami poletek uprawnych. Czasem tak wąskich i małych, że zastanawiałam się czy choć jeden muł się tam mieści. Na ryż nie była dobra pora – tarasy nie były zalane wodą ani obsadzone. Odpoczywały przed następnym sezonem. Za to pięknie żółto kwitł rzepak, zieleniała herbata i sałata. Po drodze wioski całe z drewna, pokryte dachówkami. Tylko do dwóch z nich na naszej trasie dojeżdżały samochody – więc tylko w tych 2 miejscach widzieliśmy innych turystów. Poza tym szliśmy sobie zupełnie sami, spotykając lokalne kobiety o nigdy nie obcinanych włosach.
Kobiety mniejszości narodowej Yao zostały nawet wpisane do księgi rekordów G. Jako cała wioska, w której wszystkie przedstawicielki płci pięknej maja długie włosy. Na co dzień upinają je na czubku głowy – tak, że z przodu nad czołem tworzy im się koczek. Gdy jednak nad rzeką rozpuszczą swoje włosy, żeby je umyć sięgają one co najmniej do pasa jak nie do kostek. Teraz modne jest rozwijanie włosów za yuany, ale mieliśmy szczęście zobaczyć kilka darmowych. Ryż jest symbolem Chin. Mówi się, że posiłek bez ryżu jest jak piękna kobieta bez jednego oka. Utrata pracy to „rozbicie miski ryżu”. Ryż jest nawet w makaronie – jako, ze ten najbardziej popularny robi się z maki ryżowej. Ryż jest wszędzie.... poza małą wioska Yishui, gdzie nieodmiennie dziwią się właściciele restauracyjek gdy dwóch obcokrajowców próbuje go zamówić.
Transport w Chinach jest liczny jak ludzie i wielki jak kraj – jednym słowem często lepszy niż w innych znanych mi krajach. Jest tez w miarę tani, więc przeciętny Chińczyk przemieszcza się często we wszystkich kierunkach. Dlatego – pociągi ,które są najtańsze i wygodne trzeba rezerwować z wyprzedzeniem. Bardzo często , zwłaszcza w okresach świątecznych nie ma miejsc na żadnej trasie.
Na szczęście autobusy są dużo droższe więc praktycznie codziennie można znaleźć w nich miejsce. Niestety są dla palących. (w pociągach ludzie też palą, ale często wychodzą do przedsionków). Czasem trafi się nam się wygodny autobus sypialny – to też tylko chiński wynalazek. Pod oknami z dwóch stron ustawione są wąskie i krótkie (rozmiar chiński) łóżka piętrowe, a środkiem przechodzi jeszcze jeden rząd piętrówek. Można się przypiąć do łóżka pasami. Nie da się usiąść, ale leży się wygodnie. Koce są brudne, a wszystkie śmieci, smarki i skórki z owoców i resztki lądują na ziemi. Raz nawet pani obok wysikała 3 letnie dziecko wprost na podłogę, a jak Michał zwrócił jej uwagę, że jest akurat postój i mogłaby to zrobić na zewnątrz (oszczędzając nam smrodu) – przyniosła wiaderko.
W tym akurat pociągi niczym się nie różniły. Wszystko lądowało na ziemi. A podróż trwa czasami kilkanaście godzin i rodzinka chińska przeżyła kilka wspólnych posiłków. W plastikowych torebkach można kupić stopki kurze o różnych smakach. Je się je żując i ssąc, a chrząstki wypluwa pod nogi. Po 2 godzinach jedzie się w dywanie śmieci i wtedy przechodzi konduktor z potężną miotłą. Przepycha stos odpadków z jednego końca wagonu w drugi i tam ładuje je do worków. Hmm, nie łatwiej byłoby rozdać worki na początku? Całe to zamiatanie proszę sobie wyobrazić w tłumie stojących w przejściu pasażerów – i tych 2 Polaków siedzących na plecakach, jakby nie wiedzieli, że na podłodze chińskiego pociągu nie powinno się nic kłaść oprócz śmieci (a już na pewno nie plecaki).
Kolejną naszą zmorą gdy nie mieliśmy miejsc siedzących były wózki z jedzeniem, owocami i napojami przepychane przez całą długość pociągu co pół godzinki. W nocy rzadziej, ale ciągle zbyt często jak na zamieszanie wstawania, podnoszenia plecaków itd. Kto kupuje o 3 nad ranem ryz?
W każdym wagonie jest dostępny wrzątek. Zawsze można też kupić zupkę chińską, czy napić gorącej herbaty. Ludzie byli dla nas niezwykle mili i gdyby tylko nie pluli i charkali lubiłabym ich dużo bardziej. Częstowali nas jedzeniem, próbowali się komunikować a przede wszystkim uśmiechali.
Gdy wreszcie wysiedliśmy w Yishui na dworcu złapaliśmy czerwonego trycykla pod uczelnie. Trycykl to skrzyżowanie malucha z motorem. Ma 3 kółka, ale gdy siedzi się z przodu widać pod nogami ulicę.
Chiny dla mnie są jak kolko jin i jang- balans dobra przeplata się ze złem. I tak właśnie widzę ten kraj, który raz się kocha a raz nienawidzi. Podobnie jego naród z tożsamością zbiorową , który jako poszczególny chińczyk jest ciekawy, ma dobre i serce i chęci a jako grupa jest wyprany z indywidualizmu, pozbawiony historii (tak wiem ze mowie o potomkach wielu dynastii), ubrany w slogany.
Negatywna , czarna część Chin to tony śmieci na ulicach i w umysłach. Wszystko jest brudne, betonowe i zaśmiecone.
- śmieci – rzucane pod nogi, za siebie, wszędzie
- charkanie – pięknie ubrana młoda Chinka w mini spódniczce na obcasach czeka na autobus. Nagle z jej gardła dobywa się nieludzki dźwięk – najczęściej słyszany w Chinach i zawsze mi się już z tym krajem kojarzący – po którym następuje siarczyste spluniecie.
- bezmyślność- wszyscy kochają rząd, uwielbiają Mao i powtarzają slogany święcie w nie wierząc (najbardziej przerażają mnie ludzie młodzi - nasi studenci - którzy nie chcą myśleć, zastanawiać się , zadawać pytań. wiem, ze to tez specyfika wioski. Raz dosiedli się do mnie licealiści, przegadałam z nimi pół godziny - ale był to wyprany bełkot. Poinformowali mnie, ze lubią się uczyć, Chiny to najlepszy kraj - czy znam ich premiera - bo to mądry człowiek. zapytali co czytam. Opowiedziałam i zrewanżowałam się pytaniem - niestety nie czytają nic bo muszą się uczyć, ale już się cieszą na wakacje bo będą mogli czytać dzieła Mao i Konfucjusza.)
- zabytki – nie ma renowacji jest rekonstrukcja – chlubią się historia tymczasem większość zabytków to repliki odlane z betonu i odpowiednio postarzone
- upiększanie natury – doszło do tego, ze przestaliśmy ufać temu co widzimy – reklamy jaskiń „w tej jaskini żaden stalaktyt nie jest doprawiony przez ludzi”, a w cudownej górskiej okolicy odkryliśmy, ze wkomponowany w teren wodospad jest zrobiony z betonu!!!
- kłamstwo jest przyjętą forma komunikacji
- tradycja pielęgnowana i tysiącletnia to tez mit. Tak na prawdę to nie wiedzą co i jak – nie wiedzą co się dzieje w dane święto – wszystko sprowadza się do oglądania telewizji. Tradycja spłonęła wraz z rewolucja kulturowa – pozostała bezwartościowa mieszanina informacji.
- Człowiek nie ma wolności słowa ani żadnych praw.
Biała strona:
Uwielbiam Chiny za jedzenie
- różnorodność smaków, warzyw, kawiarenek, restauracyjek i pań na ulicy sprzedających zawijaki z jarzyn za grosze (fenomenalny jest chiński. zmierzch, gdy rozstawiają się przenośne restauracyjki i grille - znikąd tysiące stołeczków i stoliczków)
- przez okna szpitala obserwowałam życie mojej wsi i wieczorem przyjechał pan na rowerze, na przyczepce miał głośniki i ekran. Rozłożył się , przyciągnął tłum. To karaoke - cały wieczór ludzie będą mu płacić jakieś grosze , żeby moc śpiewać do mikrofonu jak w szansie na sukces. starzy, młodzi. a inni będą słuchać.
- o 20 u nas na wsi zaczynają się zbiorowe tance. Nieważne lato, czy zima. ludzie po prostu tańczą - wszyscy. To jest niesamowite: w parach , w grupach, cały plac tańczy. Widziałam jak w Hiszpanii ludzie spontanicznie podrywają się do tańca na ulicy. ale tu w Chinach to jest takie spokojne, pełne tego yin i yang. Tańczą we wszystkich miasteczkach, wioskach i metropoliach.
- medycyna – ta naturalna oczywiście, bo szpitali publicznych nie polecam. Mają dużą wiedzę i różnorodność, choć i tu trzeba być ostrożnym, bo czasem wierzą w coś bezmyślnie – tylko po to żeby podbudować tego cen – jak np. ogórki morskie, czy fragmenty dzikich zwierząt.
- masaże – rewelacja – przede wszystkim są wszędzie, są tanie i są taaaaakie przyjemne. Muszę przyznać , ze to jest jedyna rzecz, której mi na prawdę brakuje po wyjechaniu z Chin.
Mam tez moje personalne porażki i zwycięstwa, które oceniam z perspektywy roku. Gdyby nie Chiny pewnie nie zaczęłabym biegać. Miałam tam tak dużo czasu i jednocześnie mało pracy, więc z nudów zaczęłam uprawiać sport. Najgorszą rzeczą dla mnie był brak przyjaźni. Nie nawiązałam żadnych związków emocjonalnych z ludźmi i mimo mojej otwartości, a wręcz łapczywości na przyjaźnie – byłam okropnie samotna.