Czasami nawet najukochańszego, najpiękniejszego miasta ma się dość. Wtedy komórki w palcach zaczynają drażnić mózg i posyłać mu zapach trawy. A kiedy już choroba przejmie cale ciało i wszystko w człowieku krzyczy ""za miasto", nie ma siły, trzeba wyjechać.
Sobotni poranek płacze o szyby, podobnie jak prognozy pogody pierwszych dni jesieni ( która oficjalnie zaczęła się w Australii 1 marca ). Nie wiem dlaczego nie wierzymy telewizji, gazetom, ludziom. Po prostu już bardzo chcemy jechać i nieważny deszcz. Pakujemy namiot (bez śledzi, bo w lecie nie były potrzebne), ubrania (bez zapasowych czy przeciwdeszczowych, bo to tylko 2 dni), sandały (bo jak pełne buty przemokną to w nich chlupie) i o dziwo wszystkie potrzebne mapy.
Naszym celem są najbardziej bezużyteczne zwierzęta w Australii, tak bezsensowne, że nawet nie da się ich zjeść. Największy norujący ssak - wombat. Jest to to grube, parówkowate, wielkości dużego psa bez nóg (tzn ma nogi, tylko krótkie). Futerkowe i niesamowicie sympatyczne. Dotychczas widywałam je tylko na poboczach drogi sterczące owymi krótkimi nóżkami w górę. A jako że zaliczamy – żywą - wielką 10 (stworzoną przez nas) zwierząt typowo australijskich, to wombacik - (którego chyba nie ma nigdzie indziej) musiał zostać upolowany. Gdy spytasz Australijczyka gdzie najłatwiej znaleźć wombata to od razu zapyta -ale po co? Jak już uzna twój bezsensowny ( jak samo zwierzątko) cel wyśle cię do zoo, bo one chodzą tylko w nocy wiec na żywo to raczej nie. Na szczęście Polacy wykopią każdą dziurę. I tak Elka zdradziła nam miejsce polanki, gdzie one grasują. Zaopatrzeni w mapy i opisy drogi dotarliśmy na sam koniec Wollemi National Park. Na polance - która dla dobra naszego polowania miała być całkowicie pusta - stało już kilka namiotów. Trudno. Zagrzebani w śpiwory wystawiliśmy głowy z namiotu i zanurzyliśmy je w drodze mlecznej. A gwiazdy nad nami plotkowały, opowiadały sobie pikantne historyjki i raz po raz któraś spalała się ze wstydu. A my jak głupki wymyślaliśmy życzenia.
O 3 rano Michał usłyszał drapanie pazurkami o futerko pomyślał chwilkę i po analizie braku futerka na sobie i na śpiącej obok mnie - zlokalizował dźwięk jako zewnętrzny. Wyskoczył boso z latarką i zaświecił wombatowi prosto w oczy. Gdy wygrzebałam się z namiotu zobaczyłam zwierzątko wyglądające jak duża maskotka. Obejrzałam dokładnie po czym zagrzebałam się z powrotem w śpiwór i wróciłam do przerwanego snu.
Rano obudziła nas pogoda nieprawdziwa, bo słoneczna. Do tego było ciepło, a niebo błękitniało. Ruszyliśmy szukając dużego, betonowego budynku, przy którym powinien rozpocząć się nasz kolejny szlak. Wracamy - nie ma. Przydał się słownik, bo okazało się, że betonowy ma być bród w rzece (ford). Takie coś to znaleźliśmy. Brodząc w rzece dotarliśmy na szlak dawnego pociągu. Gdzieniegdzie można było dopatrzyć się jeszcze pozostałości torów. I tak ciuchcialismy na zboczu góry. Nieistniejący już pociąg piął się powoli po zboczu pod wodospadami paproci. W końcu przebił się przez górę tunelem. Weszliśmy do niego po kostki w wodzie. Po parunastu metrach zniknął wylot i zapadła najczarniejsza noc. Żeby dopełnić porównania nad głowami rozbłysły nam gwiazdy. -Glow worm-, czyli świetliki układały przemyślane gwiazdozbiory tworząc Oriony, wielkie wozy i krzyże południa. Nagle w ciemność wdarł się światłem koniec tunelu. I znów byliśmy otoczeni zielenią. Brnęliśmy szlakiem pod górkę, by odnaleźć rzekę, za którą stało nasze autko. Czekało przyczajone w cieniu. Po drodze zatrzymało się przy straganie z jabłkami. I przez chwile zrobiło się polsko (teoretyczna jesień pachnąca jabłkami).
Sydney czekało na nas. Zapaliło nam na powitanie wszystkie swoje światła. Czekało i cieszyło się, że wróciliśmy jak dzieci z wycieczki. Zadowoleni, zmęczeni, wypoczęci.
Polowanie na wombaty