English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt
Sydney

Budzę się teraz zawsze ze wschodem słońca, bo tak mam do pracy. Za oknem płonie katedra, a wielkie biurowce city ciepło odpowiadają na moje rozespanie. Jakby było lato wyszłabym na balkon przeciągnąć się z widokiem na zatokę. Ale jest zima wiec ubieram się szybko, zjadam śniadanko i wybiegam. Początek dnia. Mimo, że nie chce mi się pracować nabieram energii w czasie drogi. Idę przez park lub jak mam czas przez ogród botaniczny. W botaniku o tej porze nietoperze zasypiają. Co do ogromnych pająków rozpiętych na drzewach to nie mam pewności - śpią czy patrzą się na mnie. Mimo zimy tyle drzew kwitnie. Czasem trudno mi zdążyć do pracy.

Moja kawiarnia jest naprzeciwko Parlamentu. Nawet jak pada ludzie lubią usiąść na zewnątrz. Ja też lubię jak mam przerwę pić cappucino i gapić się na innych. Prace kończę już po zachodzie słońca, bo w zimie znika o 16.55. Ale nie dokucza mi jego brak, bo w zasadzie cały dzień biegam z filiżankami (po 3 w dłoni) w których się odbija.

Jeśli z pracy pójdę w lewo to dojdę po 10 minutach do opery. Wielkie rozpięte żagle nad wodą (jakoś wolę tą wersję od kopulujących żółwi lub zakonnic). Za nią wieszak, bridge, duma miasta otwarta 1934 roku. Po 8 latach budowy. Ile razy byłam na moście? Nie liczę. I w nocy i w dzień. Ale nigdy w deszczu. Muszę to nadrobić.

Z pracy skręcam jednak w prawo. Idę przez ulice pełne wyluzowanych biznesmenów. Centrum miasta to wieża, z której widać i grzbiety Gór Błękitnych i bezkres wody. I właśnie pod nią jest moja szkoła. Międzynarodowe towarzystwo obżera się międzynarodowym take awayem. Babu jest z Bangladeszu. Jest szczęśliwy, bo zadzwonili mu z domu, że mają dla niego żonę. Czeszka kupiła bilet dookoła świata i się cieszy. Albert ze Sri lanki dyskutuje z Francuzem o kobietach. Baby gadają o różnicach kulturowych. Wchodzi nauczyciel. Rozkłada mapę i w zasadzie dalej podróżujemy sobie międzykontynentalnie choć czysto teoretycznie. Czasem jest nudno, jak w każdej szkole. A czasem po szkole idziemy na piwko.

po zajęciach mam internet i wtedy siedzę i pisze te bzdury. No bo co mam robić. Wracam zmęczona, ale nie na tyle, żeby nie zauważyć krzyża południa rozpiętego na niebie. Idę na skróty przez Hyde Park, w którym buszują o tej porze possumy (pałatki, oposy). Drzewa ogromne są moimi body gardami. Zasypiam szybko.

Weekendy są inne. Bardzo inne. Nie widzę wschodu słońca. Wstaje wyspana, zawsze z planem w głowie. Najczęściej ruszam tam gdzie jest woda. Jestem zodiakalną rybką więc każdy ocean jest moim domem. Nawet jak nie pływam tylko patrzę. Bo czasem po prostu tak patrzę i patrzę i to mi wystarcza na cały tydzień. Sydney jest położone nad kilkoma zatokami. Można przejść całą ich linię brzegową. Najlepsze są jednak te które prowadzą do wyjścia w pełne morze. Za tą linią zaczynają się plaże. Oczywiście mówię o dziesiątkach kilometrów, a nie o jednodniowym wypadzie. Plaże. Każda inna. Niektóre jeszcze w mieście, do innych jedzie się dłużej autobusem.

Bondi - komercyjna, popularna plaża, z której zaczyna się spacer wysokim brzegiem, na kilka innych plaż. Po drodze pola golfowe. Cmentarz z widokiem. Formacje skalne.

Cronulla - największa płaza. Lubię ja bardzo, zwłaszcza teraz gdy jest prawie pusta i tylko surfurzy śmigają zgrabnymi ciałami w falach. Stad można dojść do miejsca gdzie swe stopy pierwszy raz postawił kapitan Cook. Jest tam z tej okazji obelisk, ale raczej wątpliwej urody.

La Peruse - dzika i w lecie pełna nudystów. To tam dotarli spóźnieni Francuzi i jednak mówi się tu po angielsku.
Manly – mam wrażenie, że tu zawsze są wakacje. Może dlatego, iż przyciąga południowców. Na plaży leżą Brazylijki w skąpych kostiumach, spacerują Włosi, biegają Kolumbijczycy.

Prawie z każdego miejsca wrócić można promem. Bo transport mają dopracowany do perfekcji. Mimo tego ja zaliczyłam prom dopiero w zeszłym tygodniu. Odpływałam z centrum zostawiając za sobą olbrzymie biurowce rozmyte na wodzie w śladach promu.

Na północy za miastem jest Kirunga Chese National Park. Jeszcze nie cały zbadany przeze mnie. Na południu Royal National Park, o którym już pisałam. Na zachodzie Góry Błękitne. Ot i całe miasto. Cholernie ładne.

 

Opera

Podobała mi się wycieczka do brzucha opery dzięki przewodnikowi. Bo to sztuka przez godzinę mówić z pasja o czymś takim.

Opera jest piękna – projekt idealny, wymarzone miejsce. W zasadzie dzięki temu Sydney ma swój charakter, swoja ikonę. Białe żagle na wodzie. Miliony samoczyszczących się płytek. Jeden z cudów architektury – ale tylko z zewnątrz. Dlatego podziwiam kogoś kto potrafi ubrać środek w słowa. Wewnątrz jest kompletnie nie wykończona, betonowa i brzydka. Jak piękna kobieta z chorą wątrobą. Są dwie duże hale – jedna, większa służy koncertom Sydneyowskiej Orkiestry Symfonicznej. Jest ładniejsza, bo niedociągnięcia betonowe przysłonięte są organami. Druga mniejsza należy do Opery. Scena jest ładna, ale rażą tanie, plastikowe krzesła obite pseudo pluszem. Do tego loże, które kojarzą mi się z czymś luksusowym i romantycznym – sterczą szarym betonem. Z wewnętrznych plotek operowych wiem, że dół dla muzyków jest zbyt mały, w związku z tym nie mogą osiągnąć maksimum dźwięku. W tym momencie porównuje wnętrze opery do teatru w Epidauros, gdzie starożytni Grecy osiągnęli optimum akustyki dzięki starannie obliczonej konstrukcji.

Również balet cierpi na tej scenie – mając do dyspozycji dużo większą w Melbourne.

W podziemiu znajduje się kilka mniejszych salek, gdzie wystawia się sztuki i drobne przedstawienia. Nie zaprowadzono nas do garderoby, ani do “zielonego pokoju”.- ostoi artystów. Dzięki jednak wszechobecnym znajomościom Grzesia zwiedziłam ten bar kilka wieczorów wcześniej. To tu setki osób pracujących przy przedstawieniu w tej samej chwili chce zjeść lunch. I to tu przychodzą na lampkę wina, gdy kurtyna opada, a turyści i widzowie wysypują się z białej skorupy na niezliczone, równe ząbki schodów opery.

powrót na początek strony