Obudziłam się o wschodzie słońca a to dobra pora na budzenie się jeśli z okien widać całe city i jeszcze do tego zatokę. Plecak był ciężki, ale nie na tyle żeby przeszkadzał. W pociągu dosypiałam. Na promie wiozącym mnie w stronę Royal National Park (*2najstarszy na świecie po Yellow Stone w Ameryce) rozbudziły mnie widoki i podobieństwo do Grecji. Pierwszy odcinek nie jest jeszcze bezludny. Idzie się plażą. Grupa młodych ludzi uprawiała jogę patrząc w morze. Droga zaczęła się wspinać. Pierwszy postój zrobiliśmy przy rytach Aborygenów. Słonce przypiekało jak w lecie. Wreszcie wdrapaliśmy się na klify i od tej pory przez 2 dni wędrowałam nad przepaścią z widokiem na przestrzeń. Na naszej drodze nie spotykaliśmy ludzi za to zaraz na pierwszym zakręcie wypatrzyłam błyszczące w słońcu grzbiety 4 delfinów.
Potem po raz pierwszy w życiu zobaczyłam wieloryby. I tego nie można porównać z niczym. To słonie oceanu z zabawną fontanną na grzbiecie. Pluły wodą w górę, ale nie chciały pomachać tym charakterystycznym dla siebie ogonem. Trochę zostawiło to niezaspokojenia, ale....Naszym celem była skala w kolorze camemberta. Tam mieliśmy sobie zrobić piknik. Skala wisi pionowo kilka metrów nad oceanem wysunięta do przodu. I jest naturalnie kwadratowa. Brzmi nieco absurdalnie, no nie? Jedliśmy ser, kurczaka, zagryzając polskim chlebem i popijając woda. Przestrzeń, która mnie otaczała aż wdzierała się do wnętrza mojej duszy.
Wreszcie światło zaczęło się zmieniać. Teraz dzień w Australii jest dość krótki. Lubię ten załamujący się ciepły, żółty kolor zapowiadający zachód słońca. Park zmienia oblicze. Białe dotychczas skały zmieniają się w czerwono fioletowy kicz. Trzeba powoli rozejrzeć się za miejscem noclegu. I nagle po prostu wiem, że nie trzeba już szukać, że znaleźliśmy to jedyne w swoim rodzaju legowisko na skałach. Decyzja jest szybka. Nigdy nie spałam w piękniejszym miejscu. Nie chce nam się rozkładać namiotu. Chcemy widzieć niebo, morze i nie jest ważne przeczucie deszczu wiszące w powietrzu. Kładziemy karimaty bezpośrednio na skałach, będzie dobra izolacja od zimna. Potem mija nas samotny rybak wracający z połowu. Podaje nam przepis na łososia i idzie dalej. Już zapomniałam co trzeba zrobić z tą rybą, ale fajnie się go słuchało. Pasował do miejsca i czasu. O północy pada deszcz, jest ciepły. Rozkładamy namiot i budzimy się tuż przed wschodem słońca. Rozczarowana chmurami wyglądam na zewnątrz, a tam cała wielka tęcza pokazuje palcem na wodę. Patrzę gdzie każe i widzę wreszcie wieloryba machającego ogonem. Macha sobie i macha i puszcza fontanny jak palacz dymki z papierosa.
Śniadanie nad przepaścią. Myję zęby wypluwając wodę kilkadziesiąt metrów w dół. Ruszamy. Słonce wreszcie wygrzebuje się zza chmur. Park zmienia po raz kolejny oblicze. Łyse do tej pory skały są coraz bardziej zielone. Jest też więcej plaż. Na jednej z nich postanawiam wejść do wody. Jest zimna, ale cudowna. Po 3 minutach kąpieli ruszam dalej. Idziemy na skróty. Za następną skałą pojawia się plaża pełna surferów. Lubię na nich patrzeć. Jak nieruchomo czekają na fale, a potem wstępuje w nich wibracja oceanu.
Trzecia cześć parku narodowego to busz. Po kolana w błocie przedzieramy się przez liany i palmy. Na łące kwitnie mnóstwo kalii, które mnie osobiście kojarzą się z pogrzebami. Ale tu takie dzikie pasują. Na końcu tej podroży jest stacja kolejowa. Taka swojska i tylko godzinę do Sydney. Koniec weekendu, ale jeszcze trzeba wysuszyć namiot, wyprać błoto i spać...