English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt
Queensland

30 lipca – 8 sierpnia 2004

W Sydney zima. Zmęczona wiatrem i porankami w rekawiczkach zapragnęłam powąchac słońce. A ono pachnie tylko w ciepłe, wiosenne, letnie dni. Zimowe jest bezwonne. Poza tym mój czas w Australii powoli sie kończy, a nie zamkęłlam jeszcze pętli kontynentu. Więc Queensland. Nie pierwszy raz leciałam nad Sydney, ale nigdy dotad nie odsłoniło sie dla mnie tak jak dziś. Dziś jak wytrawna połtoraroczna kochanka odsłoniła mi swoje ciało pokazując ślady moich stop od Wason’s Bay po La Peruse; żagle opery i domek na Wooloomooloo. Ale najukochańszy był widok na Royal National Park – klify, plesniową skałę i ocean.

Wyladawałam w Townsville w środku wilgoci. Friends mieli czekac o 16.00 w Charters Towers, wiec miałam 3 godziny na pokonanie 140km. Pierwszy autobus za 5 godzin. Pierwszy pociag w niedziele (byl piatek). I w taki własnie sposób znalazłam sie na poboczu drogi, czyli tam, gdzie powinnam się znalść na początku. Autostop w Australii jest łatwy. Punktualnie o 16.00 siedziałam na trawie przed stacją kolejową w Charters Towers i czekałam na “Nasze Złotko” czyli złotego forda Asi i Grzesia. Przyjechał, ale w czasie ich 3 miesięcznej włóczędze w outbacku stracił swój drogocenny kolor. Idealnie maskował się teraz na pomarańczowej ziemi.

Pierwsza noc w namiocie uświadomiła mi jak bardzo za tym tęskniłam. Ciepły poranek z myciem zębów na trawie i śniadankiem na kocu przywolał wspomnienia mojej wakacyjnej włóczęgi po zachodniej stronie Australii. Wschód kontynentu jest zupełnie inny. Zamiast bezdrzewnej suchej pustki – lasy i połacie buszu.
Dotąd opisując Australię używałam palety barw ciepłej ochry, czerwieni, brązu, pomarańczu. W Queensland wszystko jest zielone. Od wściekłej zieleni plantacji trzcin cukrowych, poprzez bananowce, trawę, paprocie, palmy do ciemnej zieleni lasow deszczowych pokrywających wzgórza. Zielone byly rzeki, morze i nasz namiot.

Undara Lava Tubes to korytarze, którymi 200 tys lat temu płynęła lawa z wulkanu Undara. Płynęła szybko, językiem na 160 km zostawiając za sobą kolorowe formacje tuneli. Z sufitu zwisały stalaktyty, które okazały sie systemem korzeniowym fig. Roslinność wybuchva prawie jak wulkan – w miejscach gdzie zapadł sie dach tunelu. Pożegnaniem terenow wulkanicznych był zachód słońca na jednym z kraterów. Oprócz naszej trójki na pustkowiu znajdowaly sie setki koncertujących ptaków. Teatr przyrody skończył sie wraz z zapadnięciem zmroku, muzycy umilkli i ktoś zapalił na niebie wielka latarnie księżyca dla schodzących z widowni.

Wschód słońca nad oceanem. Przewrażliwiona po opowiesciach o krokodylach wszędzie czułam zapach czyhajacych na nas gadów. Poranne mycie się w wodzie morskiej wyzwolilo uczucie czystosci. Włosy skręciły się od soli i wilgoci.
Dantree. Wielkie drzewo z cytrynami i grejfrutami wymusiło przystanek przy owocowych straganach. Zaopatrzeni w banany, mandarynki oraz grejfruty ruszylismy dalej. Lasy deszczowe są tak gęste, że ledwo docierało do nas słońce. Parasole zielonych liści (japońskie parasolki) zasłaniały niebo. śmieszne kasuary (Cassowary) – ptaki wielkosci emu, czarne, z niebieską szyją i kawałkiem “skały” na głowie – żyją tylko tutaj. Udało nam się zobaczyć aż dwa z bliska.

Fascynacją dla mnie były systemy korzeniowe. Po tych podobnych do stalagnitów zobaczyłam sukienki wielkich dam, a później mangrowce, które wystawały pajeczynami przy drzewach, a pomiedzy nimi tworzyły grupki wyglądające jak zloty plotkujących ośmiornic.

Dzisiejszy plan obejmował wersję ekskluzywną. Wsiedlismy na duży jacht i dali unieść się w morze. Z Port Douglas do Low Isles. Mała bezludna wysepka otoczona połacią piachu i koralowcem. Na środku jedna latarnia i jedno gniazdo orła. Obejście całości zajęło mi 5 minut. Gdy jesteśmy mali wierzymy w bajki o bezludnych wyspach, we wróżki, syreny i podwodne światy. Wraz z pierwszymi objawami dorosłości negujemy całą fantazyjną część dziecinstwa. Tymczasem niektóre przestrzenie bajek istnieją. Rafa zaskakiwała bogactwem. Wielkie kominy koralowca przypominały strzeliste wieże zamków. Dla odmiany inna część przypominała mi wymyślne kapelusze żeńskiej części widowni Melbourne Cup. Dalej wielkie głowy wygladały jak obrane z czaszki ludzkie mózgi. Nazwy, które nadawalam sama znalazły swoje potwierdzenie w fachowych nazwach rafy:brain, chimney, mosaic, pavement, table, bascet, plate, a także bardziej kulinarne jak mashroom, spaghetii, czy brocuoli.

Luksusowy dzień zakonczył sie kolacją przy wschodzie ksieżyca złozoną z różnych gatunków serów plesniowych i wina.

Szybki wschód słońca, zabawa orzechami kokosowymi na plaży (juz wiem skąd sie wzieło rugby), przepakowanie i wsiedlismy na statek. Fitzroy Island byla dużo większa od poprzedniczki i intensywnie zalesiona. Nic dziwnego, przecież była szczytem wzgórza. Jest też bardziej komercyjna – wysiada się w resorcie, z basenem, barem, piwkiem itd. Na szczęscie jest na tyle duża, że łatwo można uciec od innych rozbitków. Zresztą my uciekliśmy do wody. Rafa otaczająca Fitzroy nie jest najciekawsza. Ale i tak udało nam sie zobaczyć żółwia, płaszczkę i całe mnóstwo rybek. Dopiero rangersi (strażnicy parku) pod latarnią (do której wspinalismy sie , bo Grześ chciał tam pływać, choć nie było dostępu do morza bez skrzydeł ołla) polecili nam przestrzeń pomiędzy wyspą matką i maleństwem u boku. Wynajęliśmy wiec kajak i pod wiatr próbowaliśmy się dostać na miejsce. Wycięczeni, jeszcze daleko od wyspy poddalismy sie. Wyciagnęliśmy kajak na skały i pokonali przesmyk pełen fal wpław. Znacznie prościej. Oczywiscie bałam się spotkania z dużą rybą, zwłaszcza, że zawołani na pomoc przyjaciele pewnie z fascynacja obserwowali by sposób zdobywania pokarmu przez rekina zamiast ratowac mnie z jego szczęk.

Plaże na wyspie wysypane były martwym, białym koralowcem, z którego nie dało się zbudować zamków, ale powstawały idealne miasta pełne pełne dziwacznych szkieletów. Gdy zmeczona pływaniem zamknęłam na chwilę oczy, dzwięk deptanych koralowców przywoływał obraz słoni spacerujacych po potłuczonej porcelanie.

Zanim przyjechałam do Cairns wszyscy straszyli mnie krokodylami. Nie rozbijać się przy rzekach, a już zwłaszcza przy ich ujściach do morza. Tą noc spędziłam 5 km od krokodylej farmy, niedaleko i rzeki, i plaży. Nad ranem moja wyobraźnia chodziła wokół namiotu cieżkimi łapkami krokodyla. A ja uwolniona od niej spałam bezpiecznie w środku. (kilka miesiecy po moim powrocie w na południe od Townsville, krokodyl wyciagnął z namiotu rozbitego 100m od plazy mężczyznę. Uratowala go teściowa skacząc gadowi na grzbiet. Złamał jej ogonem rękę.)

Chybotliwy stary kuter przerobiony na najtańszy statek wycieczkowy zabrał nas na outer reef, czyli rafe zewnętrzna. Pierwszy przystanek na Michelas Reef Cay. W przebłysku chwili zdecydowalismy się na nurkowanie. Skok w dół, obciażenie i nagle 6 metrów pod statkiem mogliśmy sie poruszac jak po Sydney. Wypuszczając z siebie jakuzzi powietrza głaskalismy dziwne stwory – część największego żywego organizmu widzianego z przestrzeni kosmicznej jakim jest Wielka Rafa Koralowa. Szybko opanowaliśmy język podwodny. Była nas tylko 4 z instruktorem więc cieszylismy się przestrzenią i swobodą. Zwłaszcza, że dla nas wszystkich był to pierwszy raz. Wyspa- niewielka połać piachu – ostoja dla ptaków. Weszłam pomiędzy nie, a one wzbiły się w powietrze wrzeszcząc okropnie. Stałam na środku, sama, otoczona morzem tym słonym i niebieskim, i czarnym morzem skrzydeł ptasich.

I wreszcie dopłynęlyśmy do zewnętrznej części rafy. Wokół żadnego lądu, gdzieś w oddali góry Qeenslandu i na środku nasz chybotliwy kuter. Jasne plamy to piach, brązowe- rafa. Wskoczyłam do wody tuż obok Napoleona (Napoleon Maori Wrasse). Rybka wielkosci mojego tułowia wraz z glową, zielonkawa, z wyłupiastymi oczami, lubiła się łasic jak pies. wyskakujący wielorybSama podpływała pod twoją rękę, nastawiając miękką skóre do głaskania. Przestrzeń kilkunastu pod nami zmniejszyła sie do pó metra odległości nad koralami. Mnóstwo ryb – dużych, maleńkich, samotnych, stadnych, we wszystkich kolorach. Gdyby ktoś powiedzia mi , że z tych maleńkich rybek robi sie oczka w pierścionkach – uwierzyłabym. Podwodna biżuteria. Albo mini safari. Stada zebr, które widziałam w Afryce tu pasły się swobodnie, nie zważając na biegające wsród nich lamparty i tygrysy. Kolorowe papugi – nie tylko fruwały w wodzie jak prawdziwe ptaki machajac kolorowymi skrzydłami, ale rownież skrzeczały. Jeśli ktoś myśli, że pod wodą jest cicho, myli się. Niektóre ryby “chrupią” rafę jak chipsy. Słyszy się to bardzo wyraźnie, nawet gdy uszy zablokowane sa przez cisnienie.

W drodze powrotnej huśtało naszą łupinką powodując chorobę morską u większości wycieczkowiczów. Grześ nam też zieleniał. Ożywic się go udało okrzykiem “wieloryb”, gdy wielki hump back skakał w odległości 50 metrów. Pomachał nam ogonem na zakończenie naszego dnia i odpłynął.

Ostatni dzień to głównie droga. Do pokonania 1000km z Cairns do Rockhampton. Zatrzymywalismy się tylko podziwiać wysepki rozrzucone u wybrzeży. Jechalismy przez plantacje trzciny, bananowców, mango I ananasów. Na tej ostatniej podjechał do nas farmer pasjonata i zabrał nas na przejażdżkę po swojej plantacji. Wykład na temat owoców byl ciekawy, zwłaszcza, że w Polsce ananasy rosną z rzadka na pólkach w sklepach. Obładowani kilogramami owoców ruszylismy w dalszą drogę. Spaliśmy pod lotniskiem. A rano skrzydła wielkiego ptaka uniosły mnie w przestrzeń.

powrót na początek strony