Ale miałam weekend. Udało mi się wynająć samochód, zebrać ludzi i namówić wszystkich na outback-owska przygodę. 1 auto, 2 namioty, 10 litrów wody (na dzień) i 5 litrów wina (na noc). Ruszyliśmy w piątek i jechaliśmy do oporu, czyli do 2 nad ranem. Jak najdalej od cywilizacji. Rozbiliśmy się pod takim niebem jakie się rzadko trafia. Tzn wygląda tak jakby wszystko zniknęło i istniały tylko gwiazdy. Ze wschodem słońca zwinęliśmy namioty i ciągle jeszcze asfaltem ruszyliśmy do parku narodowego. Tam w czasie 16 kilometrów pieszej wędrówki zaliczyliśmy upał i deszcz ze śniegiem. Zależało wszystko od wysokości. Kangury podchodziły tak blisko, że można było zerknąć w te ich śliczne ślepia. No i jednego koalkę udało mi się znowu wypatrzyć. Wracaliśmy już przy księżycu, nieco niepewni, ale ciągle bardziej podnieceni przygodą niż wystraszeni. Tym razem na nocleg dotarliśmy do rezerwatu i zasnęliśmy ukołysani winem. Rano otrzepaliśmy szron z namiotu i wyziębieni ruszyli w stronę słońca i zapowiadającego się upału. Kaputar National Park jest górzysty, powulkaniczny i skalisty. Mogłabym sobie tam siedzieć i siedzieć, ale czekało mnie wyzwanie. Miałam prowadzić. Lewą stronę załapałam szybko, a prędkość dodawała mi rumieńców. Zresztą na drodze i tak przez kolejne 100 km nie spotkaliśmy żadnego samochodu. A potem skończył się asfalt. Niesamowicie wygląda droga która nagle zamienia się w piach lub czerwony żwir. i wokół ciebie nie ma nic, albo straszą łyse drzewa, albo wjeżdżasz w busz i musisz uważać żeby nie przejechać kangura. Kangury chronią się przy drogach wieczorem, zwłaszcza przy tych asfaltowych, nagrzanych w dzień słońcem outbacku. (*chyba nie ma polskiego słowa na outback, może interior). Jak nagle wyskakuje nie można hamować ani nawet próbować go ominąć, bo to zbyt ryzykowne. Dla Australijczyków przejechanie kangura jest normalne. Dla nas było szokiem (na szczęście nie ja już prowadziłam).
Dotarliśmy do "nikąd" tzn do miasteczka "szukaczy" opali. Australia jest tak ogromna, że jak człowiek chce nagle zniknąć, uciec przed prawem, żoną lub całym światem to zaszywa się w jednym z takich miasteczek gdzie nikt o nic nie pyta. Buduje dom z czego popadnie, a "popada" czasem z dziwnych rzeczy. Przy domu z butelek była nawet butelkowa buda dla psa. Na drzewie skrzynka na air mail, która nigdy nie dochodzi. Bunkier z polską flagą to obserwatorium gwiazd, imigranta wariata. Szukanie opali to hazard. Znajdziesz jesteś bogaty, ale możesz szukać całe życie i nie natrafić na nic poza odłamkami sprzedawanymi turystom w pierścionkach za grosze.(to tak jak z miłością) . Nie znalazłam opali, bo nie szukałam. Ale kopalnie sobie zobaczyłam.
Noc byłaby zupełnie zwyczajna nocą , gdyby nie odkryte na poboczu naturalne łaźnie z gorąca woda. Noce na outbacku są zimne, poniżej zera, a woda miała 52'C. i oprócz tego ,że zmyła z nas kilkudniowy brud to jeszcze na prawdę zagrzała na cala noc. A nad nami dywan z gwiazd...
Wolny poniedziałek zawdzięczaliśmy Elusi - czyli królowej. miała urodziny. Nasza Elusia natomiast się nie popisała, bo jechała za szybko. To był moment, ale wystarczył żebym już zawsze pamiętała o zapinaniu pasów. 20 cm od drzewa. szczęśliwi , ale pozbawieni 2 opon czekaliśmy na samochód. Po dwóch godzinach nadjechał i zabrał mnie i Elke z dziurawymi kołami do najbliższego miasteczka 60 km. Tam mimo, że wyglądałyśmy jak zahartowane kupki nieszczęścia wysadził nas na stacji, "radźcie sobie same, ale uważajcie, bo pełno tu wyjętych z pod prawa Aborygenów". Ale to właśnie ci Aborygeni nam pomogli. Tak wiec dumne po 3 godzinach wróciliśmy do lekko zdenerwowanej reszty wycieczki. Lekko, bo w czasie naszej nieobecności rozpalili ognisko i upiekli ziemniaki. Smakowały jak ziemniaki z ogniska. Nie wysiliłam się na porównanie, ale cóż smakuje lepiej od ziemniaków z ogniska?
Było już po 23 gdy na 20 km przed miasteczkiem, w którym mięliśmy zatankować brakło nam benzyny. Komórki nie działały wiec nawet nie było jak dać znać , że jednak spóźnimy się do pracy. Bo przed nami ciągle 800km, a prawdopodobieństwo spotkania kogoś o tej porze na drodze było nikłe. Ale było. I stało się realne godzinę później. Z miasteczka zadzwoniliśmy do Sydney i zorganizowaliśmy zastępstwa, ale tylko na rano. Wiec ruszyliśmy dalej. Noc była piękna...
O 6 rano 200 km przed Sydney wzeszło słonce. I byłabym w pracy na 10.00, gdyby nie jeden mały gwoźdź. Zmieniając trzecie koło, z dużą wprawą, bawiliśmy się świetnie. I tak wiedzieliśmy, że nikt nam w pracy nie uwierzy.
Zdążyłam na 12. Nie było źle. Nie rozlałam żadnej.
Tam gdzie kończy się asfalt