Piatek wieczor. Wynajety samochod okazal sie duzo wiekszy niz sie spodziewalismy, wiec co chwile cos dopakowywalismy. Garnek,bo sie przyda na ognisko (ale nie zabralismy zapalek), koce, wino, mapy. Wsiadamy. Udaje nam sie wyjechac z Sydnej bez pomylki co jest pierwszym malym sukcesem. Pacific Highway wyrzuca nas za miasto. Jest noc, bo wyruszylismy po 20. Po pieciu godzinach rozgladamy sie za miejscem pierwszego noclegu. Biore mape i wybiermy Crowdy Bay National Park nad morzem. Na szczescie Australia pelna jest parkow narodowych (ok 500). Pada deszcz gdy wjezdzamy w zaczarowany las. Jedziemy powoli, bo zjechalismy juz z asfaltu i poruszamy sie w ciemnosciach. Nie ma gdzie rozbic namiotu, postawic samochodu, bo drzewa jak sciany odgradzaja droge od reszty swiata. W koncu polana. Rozbijamy namiot i zasypiamy w rytmie kropli odbijajacych sie od tropiku.
Rano slonce. Widac, ze padalo w nocy, bo kangury skubiace trawe kolo namiotu wygladaja jak swiezo wyciagniete z pralki. Po pewnym czasie w Australii kangury powszednieja tak jak koty czy krowy w Polsce.
Zapach powietrza mowi nam, ze rozbilismy sie blisko oceanu. Po sniadaniu spacer po plazy i ruszamy dalej.
Zaraz po zjezdzie z drogi glownej przejelam kierownice i zycie pasazerow w moje rece. Zawsze prowadzenie sprawia mi przyjemnosc, tym bardziej, ze robie to zadko i ciagle sie ucze. Dostala mi sie trudna trasa, z licznymi zakretami, co dopelnilo moje zadowolenie, a pozostalej trojce przyspieszylo bicie serca. Poziom adrenaliny wzrastal wraz z kolejnymi zakretami i licznymi samochodami na ogonie. Ale widoki w dol urwiska byly cudowne. Z rowna przyjemnoscia z jaka objelam kierownice oddalam ja przed Cathedral Rock National Park. Mgla. Pasuje do otaczajacego nas lasu porosnietego mchem. Jest cieplo, ale wszystko niewyrazne wiec idziemy w milczeniu. Ono tez pasuje do atmosfery. Wchodzimy w czworke w skaly co nasuwa mi skojarzenie czterech dziewczat z "Pikniku pod wiszaca skala". W filmie powietrze draglo z upalu, tu rozmywa sie we mgle. Waskie przejscia przypominaja dla odmiany nasze polskie Bledne Skaly w Sudetach. Wspinamy sie. Ostatni odcinek to jajowate skaly, przy ktorych potrzebujemy pomocy lancucha. Na szczycie obiecane spektakularne widoki tona w mleku. Za to jak niespodzianka klowna sterczy przed nami skala o ksztalcie wielkiej dyni.
Ruszamy do New England National Park. Oczywiscie pada jak rozbijamy namiot. Siadamy w samochodzie z butelka wina i zaczyna sie inna podroz. Podroz wglab nas, w nasze marzenia, kompleksy, leki, zalety.
Ranek zamglony. Na dzis zaplanowany spacer klifami i powrot tuz pod nimi. Na klifach znowu otacza nas mgla. Czuje sie jak w Angli, a nie w Australii. No, ale w Anglii nie ma lasow deszczowych z ogromnymi fikusami, bluszczem, lianami. Wracamy w paprociach idac pod wulkanicznymi skalami naszych klifow.
W drodze do Dorrigo spatanicznie skrecamy do Guy Fawkes NP. Tego nie bylo w planach, ale wlasnie wyszlo slonce, zeby oswietlic nam pieknie kanion zamkniety wysokim wodospadem. To krotki odpoczynek i krotka przerwa we mgle. W Dorrigo NP jest tak gesta, ze nie widzimy niczego na metr przed nami. Wracamy do miasteczka i ladujemy w jedynym pubie w okolicy. Prawie pustym o tej porze. I dla odmiany wedrujemy po roznych gatunkach australijskiego piwa. Wieczorem docieramy do Nigdy-Nigdy (Never-Never). To nie zgubny wplyw napojow alkoholowych tylko nazwa polany na ktorej spimy. Ostatnia noc.
Rano ruszamy na szlak trzech wodospadow. W porownaniu jednak z tym wczorajszym te ostatnie wygladaja jak psikawki. Za to atrakcja sa olbrzymie drzewa rozkladajace swoje spodnice korzeni pod naszymi nogami.
Zmeczeni wsiadamy do samochodu jeszcze nieswiadomi kilku godzin stania w gigantycznym korku w drodze do Sydnej.
Australia też czasem tonie we mgle