12 sierpnia wyszłam z domu tak zaspana, że nawet nie bardzo wiedziałam gdzie idę. Dworzec. Pierwsza cześć wyprawy odbywa się koleją, bo trzeba dotrzeć do dobrego stopowego punktu. W przypadku wyprawy na północ najlepsze są Góry Błękitne, bo stamtąd droga ciągnie się już bez przeszkód aż do Darwin. W pierwszym dniu poruszamy się małymi kroczkami Katoomba, Lithgow, Bathurst, Orange, Dubbo. zaliczamy wszystkie żółte kropeczki na mapie. Ciężarówka złapana wieczorem wywozi nas za Dubbo. Jest ciemno, ale wcześnie i już się martwię co zrobię jak trzeba będzie tak wcześnie iść spać. Przypadek rozwiązuje mój problem, bo w ciężarówce brakuje benzyny. Kierowca sam łapie stopa do najbliższego miasteczka, a my siedzimy na bezdrożu bawiąc się kluczykami tej wielkiej niesprawnej zabawki. Gwiazdy błyszczą kiedy dojeżdżam do Nyngan. Jest ciemno, namiot rozbijamy w parku 200m od tabliczki "no camping". Łatwo zasypia się po takim dniu. Pierwszy dzień uznajemy za udany, choć nie przekroczyliśmy limitu. Dziennie powinniśmy robić 900km, aby te 4,5 tyś przebyć w 5 dni. A szczerze mówiąc mamy nadzieje, ze zrobimy to szybciej. Bo co to dla nas z całym naszym autostopowym doświadczeniem razem wziętym! Pestka.
Pestka to zatrzymać tira. Kastor jest wielki i trochę straszny. Jedziemy z nim i kilkudziesięcioma kołami jego samochodu 1000 km. Truck jest długi, ma dwie naczepy. To jeszcze nie road train (tzw pociąg drogowy), których pełno będzie w Northern Territory (Północnym Terytorium), ale juz coś. Kastor całą drogę pali trawę z małej złotej fajeczki. W powietrzu gęsto od maryhuanowego dymu i murzyńskiej muzyki. A za oknem już outbackowska pustka. Ziemia zrobiła się czerwona, mijamy niewiele aut, a drzewa karłowacieją i chylą się ku ziemi by w końcu zniknąć zupełnie z horyzontu. Rozmazana ciężarówka wywozi nas za Port Augusta. Rozbijamy namiot sprawdzając uważnie ziemię. Nie ma weży. Jeszcze jest zimno w nocy.
Rano pełni optymizmu, w tak zwanym doskonałym miejscu na stopa zaczynamy machać. Przez godzinę machamy zupełnie pustej drodze. W końcu ruszamy 500 km do Coober Pedy. Niewiele, ale ciągle jeszcze jest jasno wiec mamy szanse. Łapiemy w dobrym miejscu, oddaleni od miasteczka, otoczeni rozkopaną pomarańczową ziemią. Wszędzie kopalnie opali. Kopalnia opali to kilkaset dziur różnej wielkości na wielkim terenie. I kopców wybranej czerwonej ziemi. Niezwykły kolor zmieniający się w zależności od pory dnia i wysokości słońca. A akurat w Coober Pedy mogłam zaobserwować różne pory dnia. Zaraz zatrzymał się samochód. Wyskoczył z niego chłopak, ale tylko po to by nam powiedzieć, ze rok temu stał tu 3 dni. Pomyślałam sobie, że wyglądamy lepiej niż on, no i mamy szczęście wiec nam się ktoś zatrzyma. Moja pycha została ukarana. 4 godziny później piliśmy piwo w miasteczku. Tej nocy spaliśmy w dziurze po kopalni opali otoczeni kopcami czerwonej ziemi. Wenusowo - kosmiczny krajobraz. Rano usiedliśmy przy pustej drodze. Źle się stoi w miejscu, w którym poprzedniego dnia nie złapało się nic. Mieszkańcy wyjeżdżali do pracy w kopalniach. Rozłożyliśmy karimate, ubrali czapki i rękawiczki. Co jakiś czas odżywała i umierała w nas nadzieja z prędkością mijającego nas raz na 20 minut auta. Gdy na horyzoncie pojawił się zielony autobus machnęłam nawet nie wstając. I zatrzymał się. Ojciec z córka podróżujący przerobionym na tymczasowy dom autobusem jechali na północ po zmianę klimatu i życia. Jechali powoli rozkoszując się droga. Wysadzili nas po 500 kilometrach w zasadzie nigdzie (Kulgera Roadhouse). Na szczęście "nigdzie" nie byliśmy sami i udało nam się znaleźć okazję na wieczorną już podróż. Do dyspozycji mięliśmy jedno siedzenie co oznaczało 260 kilometrowy ból jednego pośladka. Z dodatkową rozrywką w postaci kierowcy. Był wynalazcą. Pracował sam i nie sam, bo jego grupą były poprzednie wcielenia i mieszkańcy innych planet. Obecnie zajmował się wynalezieniem bramy w czasie. W zasadzie nie spodobała mi się jego wizja przyszłości i podroży bez środków lokomocji. Jednak kocham drogę i wcale nie mam ochoty być jej pozbawiona. Droga, droga, droga... Nieznana, podniecająca przestrzeń. a przy niej ogromne orły rozrywające resztki kangurów. Siedzące cicho przy swojej uczcie, czasem wznosząc się w powietrze na dźwięk samochodu. Tak potężne, że zasłaniały skrzydłami słońce. Droga. Kolor kurzu wznoszącego się dookoła. Rzadkie stacje przy drodze to mini miasteczka, w których mieszka 20 osób. Żyją na odludziu oddaleni setki kilometrów od większych miast. Od Alice Spring do Darwin jeszcze nie ma kolei. Budują. Gdzieś po drodze minęliśmy najdłuższy w Australii płot "dingo proof fence". Oddziela Południową i Północną Australię od Nowej Południowej Walii i Viktorii. Dzikie psy nie maja szans na przedostanie się, nawet na drodze jest specjalne zabezpieczenie. Tylko Australijczycy mogli wymyślić plot z jednego końca kontynentu na drugi.
Minęliśmy granice z Północnym Terytorium, ziemię najbardziej aborygenską i dziką.
Przecięliśmy Zwrotnik Koziorożca. Aborygeni - nigdy nie uśmiechnięci, rozczochrani jak nieme lalki przeszłości. Wymierające dinozaury ludzkości.
Przy drodze jeszcze niewielkie sięgające najwyżej metra kopce termitów. Nieruchome, ale sprawiające wrażenie jakby przodkowie celowo stanęli przy drodze i przyglądali się podróżnym. Może oczami duchów, a może małymi oczkami miliona termitów.
Praca naszego kierowcy było napełnianie maszyn z papierosami na stacjach benzynowych. Czyli postój co 100 km. Na jednej pomiędzy nami łaziły zwierzęta z wielbłądem w roli głównej. Wielbłądy nie pasują mi do Australii zupełnie. A jest ich tu całkiem sporo w zachodnio - północnym kawałku. Ten jednak był własnością stacji benzynowej.
Kolejny przystanek to Devil's Marbles. Oblicza diabla. Dla mnie bardziej kamienie powyrzucane przez podwładnych Boga, którzy sprzątali raj. Wyrzucone tam gdzie nikt nie zaglądał, dopóki Australijczycy nie zbudowali drogi Sydney - Darwin. Podobno w zachodzącym słońcu można dostrzec na kamieniach twarze diabłów. Mój znajomy diabeł był ze mną i minę miał całkiem niewinną. Przed zachodem słońca ładujemy w Tennant Creek - 26km do rozjazdu dróg, gdzie mamy nadzieje na większy ruch od strony Queensland. Stoimy jednak pięknie oświetleni zachodzącą kulą i nic. Poza autami wyładowanymi Aborygenami. Po raz pierwszy widzimy ich uśmiechy. Nie wszyscy jednak są przyjaźni i wiemy, że po zmroku może się zrobić niebezpiecznie. Aborygenskie dzieci zagadują do nas na stacji. I znowu mamy szczęście. Zatrzymuje nam się Marc, korzyść jest obopólna. My dojedziemy z nim ostatnie 1000 kilometrów, on będzie miął w nocy towarzystwo i co równie ważne balast. Lepiej przejechać kangura ciężkim samochodem. Nie musieliśmy tego jednak doświadczyć. O trzeciej w nocy zatrzymujemy się. Jesteśmy już w innej strefie klimatycznej, jest gorąco. Kładziemy karimaty przy samochodzie i zasypiamy pod gwiazdami. Po 3 godzinach ruszamy dalej. Ziemia traci intensywność czerwieni. kopce termitów przerastają nas o 2 metry. Mimo upału wokół zaczyna się robić zielono. W Darwin o 11 rano jest 30°. Wyglądamy głupio ciągle jeszcze poubierani w spodnie i bluzy. Top End - jak mówi się o Darwin to dziura. Próbuje zrobić zdjęcie, ale nie umiem znaleźć nie tylko dobrego, ale w ogóle żadnego ujęcia. W końcu kupuje widokówkę z lotu ptaka. Wynajmujemy samochód i teraz sami juz panami władcami na okręcie ruszamy do Kakadu National Park. Największego parku w Australii.
Kakadu National Park
Zatrzymujemy się nad pierwszym rozlewiskiem w Mamukali. Oglądamy ptactwo. Małe kangurki, a raczej wollabajki przypatrują się nam. Idziemy na spacer w upale pomiędzy spalonymi palmami. Zachód słońca chcemy zobaczyć w Ubirrze wiec ruszamy dalej. Ubirr to miejsce, gdzie najdalej można dojechać w Kakadu. Za nim jest juz Arhem Land, czyli ziemia Aborygenów. Tam przeciętny człowiek nie ma dostępu. Trzeba mieć w żyłach ich krew lub specjalne pozwolenie. Tak naprawdę to natychmiast nas tam ciągnie i krajobraz od razu robi się tajemniczy, niedostępny dla nas, dziki dla białego człowieka. Oglądamy malowidła na ścianach skał. Zachód oświetla je już krwawo, przez co udaje mi się wczuć w ich atmosferę. Tak na prawdę nie wiemy, które są stare, a które współczesne, bo przez wieki malowano w tym samym miejscu. Siadamy na szczycie skał wraz z grupką turystów. Gdzieś płonie busz, widać dym i czuć zapach spalenizny. Wszyscy patrzą w słonce, nas jednak fascynuje druga strona, mgła i mistycyzm Arhem Landu. Pustka.
Zjeżdżamy na camping. Tu nie wolno spać na dziko i tym razem nie łamiemy zakazu. Dźwięki ciszy są niesamowite. Słychać uparte brzęczenie komarów. Noc jest gorąca, przykrywam się tylko moskitierą. Budzimy się przed wschodem, po ciemku pakujemy namiot, ładujemy do samochodu i ruszamy. Chcemy zobaczyć wschód nad rzeka graniczna z ziemia Aborygenów, granicą naturalną i nie do przebycia ze względu na zło czyhające w wodzie. Zło nieruchome, ociężale o wielkich oczach, pięknej skórze i mocnych zębach. Chcemy się bać, chcemy zobaczyć krokodyla.
Wchodzimy w busz. Nie używamy latarek, chyba że jest to niezbędne. Rozmawiamy, żeby powiadomić zwierzęta, że weszliśmy na ich terytorium. Szuramy nogami, żeby poczuły nas w porę węże, które mogły zasnąć gdzieś na ścieżce. Ale nie słyszymy się. Zagłuszają nas ptaki i krzyki nietoperzy. Plusk. Strach. Jesteśmy chyba za blisko wody.
I nagle zaczyna się wschód. Strach niknie wraz z rozjaśniającym się niebem. Teraz już można się z niego śmiać. Jemy śniadanie na deskach z widokiem na rzekę. Nad nami rozhuśtane, śpiące i wreszcie ciche nietoperze. Później, gdy pytamy w informacji gdzie jest w parku najwięcej krokodyli (poza yellow water), dowiadujemy się, że tam, gdzie ich szukaliśmy rano. Może nawet mijaliśmy je nieruchome i niezainteresowane polskim obiadem.
Przedpołudnie spędzamy na szlakach. Obchodzimy dookoła jeziorko pełne życia, wspinamy się na skały z widokiem. Podziwiamy z góry suchy, rozpływający się w upale krajobraz. Jeszcze w jednym miejscu znajdujemy malowidła naskalne Aborygenów.
Jest gorąco, ale wspinamy się na Mirrai lookout. Na szczycie drewniana altanka osłonięta od słońca. Jesteśmy ponad parkiem. Kładę się na deskach i odpoczywam ciesząc się wiatrem.
Po południu wsiadamy na statek. Rejs po Yellow Water. Mamy nadzieje, ze będziemy mieli szczęście zobaczyć tego "salty", czyli słonowodnego potwora, mordercę. Wypłynęliśmy. Ptaki, kwiatki, cisza. I w tej ciszy leży sobie on. Wielki, nieruchomy król z otwartą szczęką. I drugi wygrzebujący się na brzeg. Krokodyle. Później widzimy jeszcze kilka, jedne płyną blisko naszej łodzi, inne, zupełnie nieruchome jak atrapy, leżą na brzegu. Wreszcie słońce zachodzi i zachodzi tez moja podroż. Bo tu się właściwie kończy. Potem była tylko nocna jazda na lotnisko i droga powrotna nad Australią. Tym razem Darwin - Sydney. Jeszcze w nocy na trasie na sam koniec przygód rozjechaliśmy węza. Długiego - od brzegu do brzegu drogi. Widzieliśmy ich kilka, jak samobójczo wygrzewały się nocą na ciepłym asfalcie.
Samolot wylądował w Sydney o czasie. Opera widziana z góry była malutka i pozbawiona swojej dumy. Bagaż odebrałam o 7.00, a o 8.00 już podawałam kawę nieopalonym Sydnejczykom, tęskniąc za ciepłem Darwin.