English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt
Great Ocean Road

No i wróciłam po długiej przerwie do szkoły (niestety), ale też do internetu (doskonale). Trochę zaspokoiłam moje podróżnicze plany, w niewielkim stopniu, ale i tak dobrze jak na te odległości australijskie. W Wielki Piątek stanęłyśmy z Madzią na autostradzie i ruszyły zgodnie z planem. Musiałyśmy mieć plan bo ja miałam tylko 4 dni wolne od pracy, a to i tak nie źle jak na 2500km. Michał (brat Magdy) dał nam 4,5 min na złapanie pierwszego auta, ale wystarczyło 1,2. Autostop w Australii jest przyjemny, często ludzie podważą cię gdzieś nawet jak im nie po drodze. Alan, którego samochód był jednocześnie domem, zboczył dla nas 250 km ze swojej trasy. a na koniec dał nam w prezencie swój parasol, bo my nasz zgubiłyśmy zaraz w pierwszym samochodzie. I tak nie lalo. Dużo się można nauczyć od miejscowych bo wszyscy Ozi (Australijczycy w slangu) po prostu uwielbiają swój kraj. Lubią o nim opowiadać. Drugiego dnia dotarłyśmy do Great Ocean Road - czyli 300 km wybrzeża z dziwacznymi formacjami skalnymi. Tuż przed zachodem słońca rozbiłyśmy namiot na klifie, oczywiście na dziko. W nocy obudził nas wiatr arktyczny. No, w końcu tylko ocean nas dzielił od wiecznego śniegu. Rano słonce przypomniało, że jesteśmy w Australii. Po wschodzie ruszyłyśmy do 12 apostołów. To słynne skały, niegdyś 12 teraz tylko 9.Tam zjadłyśmy wielkanocne śniadanie - 2 jajka na twardo kupione wcześniej w restauracji za cenę tuzina w Sydney. Jadąc dalej kierowca wspomniał o miejscu gdzie można zobaczyć koale na drzewach. Oczywiście wykorzystałyśmy okazje żeby przyjrzeć się wiecznie pijanym eukaliptusami misiom, które wcale nie są misiami. Noc spędziłyśmy włócząc się po Melbern. Miasto takie europejskie , czuć, że budowane było przez pierwszych osiedleńców tęskniących za starym kontynentem. Rano, już tramwajem, wyjechałyśmy poza miasto, żeby złapać samochód do Sydney. Wewnątrz siedziało 3 mężczyzn a my wcześniej mówiłyśmy, że nie wsiądziemy do dwóch facetów. No, ale tych było 3 a nie 2, a poza tym ich urok nas przekonał. Miałyśmy dobrą intuicje, bo następne 1000 kilometrów przepłynęły nad wyraz interesująco.

Góra Kościuszki

Kolejny weekend tez nie próżnowałyśmy. Tym razem tylko 3 dni, bo w piątek australijskie narodowe święto. Magdzia już niedługo wyjeżdża wiec namówiła mnie na wizytę na dachu Australii. Choć nie za wysoki ten dach, najwyższy szczyt Australii GORA KOSCIUSZKI ma 2228mnpm i znajduje się w Snowy Mountains - Górach śnieżnych.

Choć to jeszcze nie sezon na śnieg nie zabrałyśmy namiotu. Góry przywitały nas słońcem. W schronisku zrobiłyśmy sobie grzane winko, bo temperatura trochę spadla... Rano ruszyłyśmy po polsku na szczyt. Pisze 'po polsku', bo po australijsku wsiadało się w kolejkę i dojeżdżało do ścieżki 6km na szczyt. Zlane potem dotarłyśmy, a tam tatusie z wózkami pełnymi latorośli i mamusie w tenisówkach. No i nikt nie wymawiał nazwy poprawnie. Tyle, że znają narodowość Kościuszki. Aby być z siebie bardziej dumne ruszyłyśmy na 25 km spacerek. Pogoda się zmieniała, raz słonce, a raz ciężkie chmury odbijały się w polodowcowych jeziorkach. Urokliwie. Totalnie wykończone przeprawiłyśmy się po kamieniach przez rzeczkę i do schroniska. Ogień w kominku rozgrzał nasze zbolałe stopy. Rano z deszczem ruszyłyśmy z powrotem.

Ku Ring Gai Chase


Niedziela. Rano lało w city, ale że dawno nigdzie nie byłam to nie powstrzymałby mnie i deszcz. Ubarłam sie i wyszłam z domu z parasolką. W Sydney pogoda zmienia się czasem diametralnie co godzinę. Zanim dojechałam do Palm Beach 1,5godz wylazło słonce. Na szczęście Sydnejczycy nie byli tak roztropni jak ja i zostali w domu opłakując porażkę swoich w sobotnich mistrzostwach rugby. Plaża wiec była tylko moja. Wspięłam się na szczyt. To dziwna plaża, bo wygląda jak pasek kilometrowej ławicy piachu przedzielonej pionowym paskiem zieleni. Po obu stronach woda. a na końcu cos co przypomniało mi Monemwazje (zatęskniłam za Grecją), czyli duża skalista wyspa.

Poczułam się okropnie głodna, a że zrobiło mi się wakacyjne to wstąpiłam do smażalni rybek. Baramundi. dobre. myślałam że to to samo co afrykańska barakuda, ale było zupełnie inne. Dla blondynki mojego pokroju każda ryba zaczynająca się na "b" powinna smakować tak samo. Na deser dodałam sobie jedna królewską krewetkę. Po tym obfitym posiłku wsiadłam na prom - mały, chybotliwy stateczek o mocno przesadzonej nazwie. Zachmurzyło się, wiec mój optymizm sięgnął szczytu, bo tak na prawdę to uwielbiam jak huśta i kołysze. Wysiadłam na plaży już w parku narodowym. Ma on skomplikowaną nazwę i mimo, że byłam tam kilka razy (oczywiście w rożnych miejscach) zawsze mam problem z napisaniem jej poprawnie. Uczynię jednak ten wysiłek, choć wiem, że równie dobrze park ten mógłby się nazywać jakkolwiek. Ku-ring-gai Chase. Brzmi co najmniej jak zaklęcie. I jest trochę czarodziejski. Po pierwsze zmienia się w nim odcień wody. I obojętnie czy jest to zatoka, czy otwarty ocean woda jest w odcieniu szmaragdowej zieleni, a nie niebieska, granatowa czy po prostu zielona jak na drugim brzegu. Od tego momentu kontynuowałam wspinaczkę w towarzystwie. Moja przyjaciółka rozłożyła nade mną swój całokształt i chroniła mnie dzielnie przed mżawką i deszczem, ale w końcu od tego są parasolki, no nie ?

Gdy doszłam do rytów aborygenskich słonce znowu zaświeciło, jakby samo zachęcało do zrobienia zdjęć. Wiec zrobiłam. Prymitywnym kangurom, rybom, postaciom ludzkim wyglądającym jak wydłubane przez dziecko rysunki w piasku. Ale skala to twardy materiał, wiec nie było to takie proste na jakie pozornie wyglądało.

Mimo, iż szlak należał do prostych i łatwych udało mi się zgubić drogę. I tak jak na początku bardzo chciałam zobaczyć wreszcie węża z bliska, gdy znalazłam się po kolana w trawie złościłam się na myśl o moich głupich zachciankach. Czasem zdarza nam się w cos wplątać schodząc na skróty i trzeba potem dokonać procesu odwrotnego. Tylko jak , gdy droga, którą przyszłam przestała istnieć. W końcu wspięłam się na szczyt i pierwszą spotkaną duszą był wallaby (miniaturowy kangur, inny rodzaj torbacza). Myślałam, że go uściskam z radości, ale chyba nie lubił blondynek. Trzymając się już wyłącznie szerokich, utartych szlaków szlam na małą przystań promową. Wtedy tak często kuszony los postanowił mnie nagrodzić. zobaczyłam dziką australijską kolczatkę. Oczywiście nie byłam taka mądra jak tylko ją zobaczyłam. Przypuszczałam, że to kolczatka, ale że nie chodzą one codziennie ulicami Sydney - zrobiłam zdjęcie i udałam się do ekspertów. No i po porównaniu zdjęcia w mądrej książce z moim własnym uzyskałam 100 pewność co do tego, że kolczatka była kolczatką.
Tym kolczatym akcentem żegnam do następnego razu.

powrót na początek strony