English version - Polska wersja - version Espanola: English version  Wersja polska  Version espanola
  • Strona główna
  • Moje podróże
  • Podróż marzeń -
    Siłami Natury
  • Australia podróże,
    wiza studencka itd
  • Warto zwiedzić (zdjęcia)
  • Polecam - książki,
    filmy, sprzęt itd
  • O sobie
  • Świat oczyma Eweliny
  • Kontakt
Autostopem

Pamiętam jak byłam mała oglądałam filmy o samochodach jadących wstążką asfaltu przez pustynie. Pustka miała różne kolory: żółty, czerwony i brunatny, należała do Stanów, Australii lub innej części świata. Moja pustka australijska jest właśnie takim spełnionym marzeniem z dzieciństwa.

26 grudnia 2003rok. Campbelltown. Idziemy z Elą do autostrady. Jest gorąco, plecaki są ciężkie, a my ze szczęściem wypisanym na twarzach wędrujemy w stronę kurzu i zmęczenia. Pierwsza była ciężarówka. Nie czekałyśmy długo - mniej niż 5minut. Ten odcinek drogi, na zachód od Sydney jest dla mnie w miarę znajomy, wiec jeszcze nie tak zachwycający. Drugi nasz kierowca przejęty swoją rolą przypadkowego przewodnika zatrzymuje się przy pierwszej pseudo atrakcji naszej wycieczki. Jest taki dumny wiec grzecznie robimy zdjęcia maszkarnemu pomnikowi "psa na pudełku z żarciem" (Dog on the tucker box). Podobno nawet istnieje o nim piosenka. Już w outbacku za Wagga- Wagga (miasto nazwane podwójnie, bo mieszkańcy uważają że jest podwójnie piękne) zatrzymał nam się wesoły staruszek Patt. Patt jest muzykiem, a dokładniej puzonistą, i dosłownie uprowadził nas w Narrandzie na kolację do domu swoich przyjaciół. Ser, oliwki, ogórki. Nie chcieli nas wypuścić, zwłaszcza ze zbliżał się już wieczór, ale my uparcie machałyśmy dalej. Dzięki temu 9 godzin później wysiadałyśmy z ciężarówki na przedmieściach Adelajdy.

Dzień 2 Adelajda 5 rano. Na szczęście każde duże miasto ma 24 godzinnego Mc'Donalda. Do stolicy południowej Australii wkroczyłyśmy wraz ze wschodem słońca. Uliczka tętniła życiem z poprzedniej nocy. Śniadanie zjadłyśmy na trawie z widokiem na Torrens River. Adelajda - (1mln mieszkańców) małe prowincjonalne miasteczko. Nudne. Może nabiera barw kiedy studenci wracają z przerwy świątecznej - miasteczko uniwersyteckie jest większe niż centrum. Główny deptak przyozdobiony na czas świat bąbkami i plastikowymi mikołajkami wypełniony był ludźmi opróżniającymi sklepy w poświątecznych przecenach. Art Gallery i Muzeum Narodowe bezpłatne i ciekawe, ale po nocy spędzonej w tirze wnętrza nas usypiały. Przyjemniej było nad jeziorem Torrens, gdzie w cieniu drzewa zrobiłyśmy sobie przerwę na poobiednią drzemkę. Potem autobusem za miasto. Zajęło nam to zaledwie kilka minut co w porównaniu z godzinką w Sydney świadczy o niewielkim obszarze miasta.

W kolejnym aucie Ela o mało co nie straciła głowy. Odkryty jeep prowadzony był szybko i pewnie przez bogatą Libankę Magdę. Tereny były raczej pustynne z białymi plamami jezior po obu stronach. Skute solą jak lodem błyszczały w środku piekła pustyni. Lustra nieba oszukują wrażeniem chłodnej nawierzchni, gdy tymczasem to sól zabijająca wszystko dookoła. A potem zaczęła się nasza przygoda z tirami. Kierowcy przekazywali nas jeden drugiemu na rozstajach dróg. Gdzieś za Port Augusta przy obozie dla uchodźców poszedł w eter sygnał o 2 pięknych Polkach zmierzających do Perth. Pierwszy zgłosił się Criss i tak zaczęła się zdawałoby się niekończąca się podróż road trainem. Jechaliśmy z nim wieczór, noc, dzień i noc. To najdłuższy w moim życiu odcinek w którym jechałam przez pustkę. zastanawiając się nad sensem życia i obserwując gwiazdy, słonce i znowu gwiazdy. Od tej pory wszystkie wschody i zachody słońca były nasze.
Nie było wątpliwości, że jedziemy na zachód. Słonce o 20 00 jeszcze wysoko nad horyzontem świeciło natarczywie prosto w oczy. W stronę słońca. Ziemia nabrała koloru skóry brunatnego kangura.

Dzień 3 Poranek na klifie tuż za granica S.A. i W.A. czyli Południowej i Zachodniej Australii . Kierowca spaL a my po żółtej pustyni nie mogłyśmy nasycić oczu błękitem wody. I znowu dzień podróży przez nicość. Z rzadka stacje benzynowe. Nasz kierowca w ciągu całej drogi spał łącznie 3 godziny. Działał jak maszyna napędzana kokainą i speedem. Same skręcałyśmy mu rurki do wciągania białej śmierci z 50 dolarowych banknotów. Na stacji, gdzieś na zachodzie zachodu nasz truck musiał odpocząć. Criss otwarł olbrzymi silnik i zaczął przy nim majstrować, a ja jeszcze raz zauważyłam niezwykłe podobieństwo miedzy tymi dwoma przyjaciółmi. Nasz tir kilkaset ton, wielki i spocony oraz nasz 150 kilowy kierowca. Benzyna i koka pomaga ruszyć wielkiej jedności na 42 kołach i dwóch nogach. A my z Elą czekając na nich leżałyśmy na ziemi pod zajazdem jedząc lody, nasze jedyne pożywienie w tym dniu, bo reszta zapasów zamknięta jechała na pace. W poprzednim tirze zmarzłyśmy z tego samego powodu wiec tym razem swetry wylądowały w szoferce. O jedzeniu żadna z nas nie pomyślała. W Zachodniej Australii znajduje się najdłuższy prosty odcinek drogi 146,9 km. Moja fascynacja tym prostym faktem zmieniła się w przerażenie , gdy nasz kierowca rozłożył gazetę na kierownicy. Aby z powrotem zacząć oddychać włożyłam silne pomarańczowe okulary przeciwsłoneczne i w stworzonym przez światło świecie zaczęłam czyścić paznokcie. Na czystym niebie pojawiły się obłoczki wyglądające jak waciki do zmywania twarzy. A może po prostu 3 dniowy kurz na mojej skórze nasunął mi to porównanie. Małe marzenie czystości spełniło się. Wieczorny prysznic w Noresman nas usatysfakcjonował. Około 23 postój w mieście duchów. Coolgardie w 19 wieku było ruchliwym miasteczkiem poszukiwaczy złota. Wraz z wyczerpaniem się kruszcu ubywało ludzi. Teraz straszy pustką, wiatrem w starych maszynach i jednym pubem. Zamkniętym, ale nie dla nas. Właściciel dawno, a raczej nigdy, nie spotkał 2 zabłąkanych w nocy Polek. Piwo "Emu Bitter" poprawiło nam spojrzenie na gwiazdy. Mijający nas pijany duch z psem zaproponował nam nocleg. Nie bałyśmy się - nasz 150 kilowy bodyguard spał na poboczu. Po godzinie ruszyłyśmy dalej. My z tyłu śniąc o przygodach, Criss z przodu łącząc wizje narkotyczne z rzeczywistością drogi.

Podsumowując jazdę z Crissem trzeba przyznać, że był on bardzo dumny z chwilowego posiadania 2 dziewcząt w krótkich spodenkach w swoim aucie. Starał się być tez dobrym przewodnikiem po niczym. Pokazał nam każdy stworzony przez mających manie wielkości Australijczyków pomnik. Wielka galas (ptak), big kangaroo, olbrzymi wieloryb. Australia jest tak wielka, że jej mieszkańcy czują potrzebę wypełnienia jej gigantycznymi, kiczowatymi pomnikami flory i fauny.

Dzień 4 zaczął się gdzieś w przemysłowej dzielnicy Perth. Tam umyłyśmy naszego pięknego trucka, przesiadły się do samochodu Crissa i dotarły do ostatniej dzielnicy - Armadale. Stamtąd ruszyłyśmy dzięki zjazdowi rodzinnemu. Para staruszków jechała na spotkanie z 3 dzieci i mnóstwem wnuków. Postawili nam kawę na trasie, zatrzymali się na lunch w Busselton i wysadzili przy zjeździe do Yalingup. Później po parę kilometrów posuwałyśmy się, aż do Margaret River. Pogoda popsuła się na nasze szczęście, bo surferzy zmienili zdanie i zamiast na "beach" zatrzymali się dla nas. Pojechaliśmy wiec oglądać plaże na południowym zachodzie, dzięki czemu udało nam się dotrzeć do Cape Leeuwin - najdalej na zachód wysuniętego przylądka Australii. Tam na styku 2 oceanów - Spokojnego i Indyjskiego Ela znalazła ślicznego, zielonego pytona ukrytego przy białej latarni. Wywiało nas stamtąd szybko i zatrzymałyśmy najbardziej niewiarygodnego stopa w ciągu całej naszej podroży. Rozklekotany dżip w kolorze ciapkowatego tygrysa był w posiadaniu człowieka buszu. Steave uczył ludzi wspinać się na cokolwiek. Był pasjonatem natury i regionu, w którym mieszkał. Już po kilku kilometrach postanowił spędzić z nami wieczór i prawie natychmiast skręcił w boczne, żwirowe drogi. Tak dojechałyśmy do pierwszego ukrytego przed przeciętnym turystą miejsca. Nawiedzone drzewa. Niskie, poskręcane konary odbijające się w płytkiej wodzie - Malelouca Paper Bark. Na pniach cienie twarzy topielców. Zmrok dodawał tajemniczości. Po drodze zatrzymaliśmy się zebrać trochę skarbów buszu, takich jak kwiaty i sucha trawę z "black boys" czy wyschnięte kupki kangurów.

Tuż przed Pemberton zjechaliśmy ponownie w busz do ukrytego bicentennial tree. Drzewo, na które można się wspiąć. Pod warunkiem, iż ma się dość odwagi. Metalowe pręty wbite w pień tworzyły coś w rodzaju zakręconej drabinki. Po 30 metrach pierwsza platforma. Moment zastanowienia czy naprawdę chce, czy mogę to zrobić. Strach i podniecenie walczą w moich żyłach. W końcu zwycięża wyzwanie. To rzecz, którą robię prawdopodobnie raz w życiu. W koło las tak cichy, ze wszystkie ptaki słyszą uderzenia mojego serca. Steave idzie tuz za mną. Moje mięśnie to zbite kamienie, czuje napięcie w dłoniach. Posuwamy się bardzo powoli. Ostatnie 10 metrów jest prostsze do przebycia, bo otacza nas siatka, idziemy po prostej drabince i co 2-3 metry jest drewniana podłoga. Wiec nie tracisz oddechu. Za każdym razem jak spojrzałam w dół musiałam stanąć na minutę. Potem oszukać mój panikujący mózg i ruszyć w górę. Na ostatniej platformie 60 metrów nad ziemią kamienie zmieniły się w watę. Wiatr kołysał wierzchołkiem platformy z małymi, śmiesznymi postaciami na szczycie. Zakręciło mi się w głowie. Słonce już zaszło i zaczynało się robić ciemno. Dzięki temu droga powrotna była łatwiejsza, przestrzeń ograniczona zmrokiem zrobiła się przytulna. Mój przewodnik szedł pierwszy i na początku kierował każdym moim krokiem. Przenosił stopę za stopa na kolejny pręt. Na 30 metrach poczułam się już prawie jak na ziemi, schodziłam swobodnie. Na dole przytuliłyśmy się do drzewa dziękując mu za przychylność i przyjęcie nas na swoje ciało. Potem usiedliśmy na ziemi, a Steave pokazał nam jak żyć bez cywilizacji. Za pomocą specjalnego patyka zrobionego z łodygi grass tree i pokruszonej kupki kangura rozpalił ogień. A gdy płomienie zajęły już trawę i patyki rozgniótł na ziemi kawałek węgla. Wyschnięta żywica oraz nieodłączny chyba element wszystkiego w buszu - gówienko kangura. W tej mieszance obtaczał rozgrzany patyk, podgrzewał w ogniu i obtaczał i tak kilkanaście minut. Na końcu w miękką masę wbił ostry kamień i pozostawił do zastygnięcia. Tak powstało tradycyjne narzędzie do ciecia skory dawcy kału - kangura. Tradycyjną metodą, nie marnując wody ugasiliśmy ognisko. Zatrzymaliśmy się w cywilizacji, kupili piwa i 14 km za miastem rozbili namiot. Zasnęłam gdzieś w połowie opowieści Steava o duchach. A gwiazd było mnóstwo. Nasz przyjaciel miał na ustach pocałunek pająka. Gdy wspinasz się gdzie popadnie pająki - niebezpieczniejsze od lwa - spadają na ciebie. Czasem zdążą ugryźć. Mogą zabić. Ich pocałunki goja się bardzo źle. Steave był na nie uodporniony - sam był jednym z nich.

Dzień 5 Jak milo zacząć dzień od herbaty. To tego prawie przyniesionej do łóżka. A jeszcze jak tym łóżkiem jest namiot w środku buszu to całość tej scenki, choć z pewną dozą absurdu, robi się niewiarygodnie zachwycająca. Jak tylko wystawiłyśmy nieuczesane głowy z namiotu zobaczyłyśmy uśmiechniętą staruszkę zapraszającą nas na darmowa kawę. Po drugiej stronie polanki pojawiła się przydrożna kuchenka, gdzie wolontariusze robili darmową kawę dla przejeżdżających kierowców. W ten sposób nie musiałyśmy nawet machać, żeby wyruszyć dalej. Pierwszy korzystający z porannego napoju kierowca zaproponował nam 100 km do Walpole. No a tam chciałyśmy się dostać. Dean zabrał nas do Doliny Gigantów. Co prawda wcale tam nie jechał, ale nasz pomysł mu się spodobał i bez namysłu zjechał z trasy. Na wysokości 40 metrów zbudowano metalową kładkę. Spacer wiec odbywa się w konarach drzew i można by pewnie podglądać prywatne życie ptaków, gdyby nie wyprowadziły się już dawno wypłoszone tłumami turystów. Kolejna cześć szlaku schodzi dla odmiany w najniższe partie drzew i prowadzi poprzez ich wyjedzone przez czas i ogień pnie. Wnętrza niektórych są tak duże, ze zmieściło by się w nich jednopokojowe mieszkanko. Dusze kolosów unosiły się w zapachu eukaliptusów.

Kolejna wioska miała europejską nazwę Denmark (Dania). Tam kupiliśmy prowiant na piknik. Karimaty rozłożone nad rzeczka, lunch i odpoczynek. W Albany w hotelu Deana wymieniłyśmy wodę z naszych pęcherzy na kranówkę do picia i ruszyły dalej.

Mało prawdopodobne było złapanie stopa wieczorem do Perth, ale udało się. Nocowałyśmy zaledwie 15 minut przed miastem.

Dzień 6 Po nieudanej próbie znalezienia prysznica złapałyśmy stopa do city. Centrum nie było daleko, wiec podroż nie trwała długo. Wysiadłyśmy nad rzeką Swan. Tradycyjnie w wielkich miastach śniadanko na trawie, spacer na dworzec i zostawienie plecaków w lockersach (7 aud na nas dwie). Perth miasto bardzo przyjemne. Otoczone zielenią, wodą, ale z rzeki (poczułam niedosyt oceanu), kilka typowych australijskich uliczek, kilka europejskich. Deptaki spacerowe wypełnione ludźmi, którzy w odróżnieniu od Adelajdczykow mieli pojecie o swoim mieście. Zwiedzanie miast australijskich rożni się od zwiedzania miast w Europie. Nie szuka się tu zabytków. Najstarszy budynek "Round House" - byłe więzienie, powstał w 1830 roku. Trudno było nawet zrobić ciekawe zdjęcie. W każdym mieście Art Gallery, Muzeum Narodowe w tym samym neoklasycznym, nudnym stylu i wiktoriański ratusz. Nawet nazwy ulic identyczne. Perth podobało mi się mimo tego i jest świetnie zorganizowane. Nie ma tutaj wcale zatłoczonych samochodami ulic - transport w obrębie centrum jest bezpłatny. Dodatkowo 3 linie CAT - turystycznych autobusów obwożą cię - również za darmo - po wszystkich atrakcjach. A dzienny bilet na wszystko (autobus, pociąg, prom), do wszystkich stref miasta kosztował tyle ile w Sydney dojazd na plażę i z powrotem (7AUD), a w dodatku pokrywał mnie i Ele jako rodzinkę. W upale wspięłyśmy się na szczyt schodów prowadzących do King's Park. Zielona przestrzeń stanowiła doskonale ramy. Kilka skydrapersow wyglądało bardzo spokojnie na tle rozległego, ale w sumie niskiego miasta. Co prawda kangaroo paw - zielono czerwone kwiaty wyglądające jak przednie łapki kangura - kwitną tylko wiosną, ale i tak udało nam się znaleźć inny rodzaj tego gatunku w pełni. Najpiękniejsze dzikie kwiaty są w Australii Zachodniej. Ale nie podnoś z ziemi atrakcyjnych suchych szyszek, czy innych skarbów, bo są to rozlegle wille miejscowych pająków - również "naj".


Darmowy autobus pozwolił nam uniknąć schodów w dół i zawiózł do Fremantle, odosobnionej, nadmorskiej dzielnicy Perth, pełnej ciekawych ludzi i jeszcze ciekawszych małych sklepików. W tym mini nadmorskim miasteczku unosił się silny zapach oceanu. Zaliczyłyśmy tam największą atrakcję - Shipwreck Galery - gdzie można zobaczyć skarby znalezione na dnie morza pochodzące z jednego z duńskich statków - Botavia.

Jako że był ostatni dzień w roku kolejnym punktem był międzystanowy supermarket Coles. Wino australijskie plus tasmański ser pleśniowy to nasza sylwestrowa kolacja. Zjadłyśmy ja kilka kilometrów za Perth w "Łabędziej Dolinie", w namiocie rozbitym pod księżycem. W naszym świętowaniu towarzyszyły nam tylko krowy i 2 black boys - czyli grass tree rosnące dziko obok. Dobre wejście w Nowy 2004 Rok. Pierwsze wino otwarłyśmy o 20 świętując sydnejowską północ. Tą właściwą dla naszego położenia geograficznego przespałyśmy. Drugi toast rano gdy w Polsce huknęły szampany. W takim wymiarze czasoprzestrzeni Sylwester traci konkretny sens. Ale takie wejście w nowy rok było dla mnie wymarzone.

Dzień 7. Nowy Rok. Wstałyśmy późno, wypiły resztę winka, ktoś przejeżdżając zrobił nam zdjęcie. Pomachałyśmy krowom i wzięły super prysznic na stacji benzynowej. Pierwszy samochód tego dnia należał do mordercy kangurów. Zapalony myśliwy jechał na polowanie. Sprzęt leżący na podłodze trochę mnie przerażał, ale jechałyśmy z nim tylko kilkadziesiąt kilometrów. Potem utknęłyśmy w upale, przy drodze. Było bardzo gorąco, powietrze drgało, a samochody mijały nas obojętnie. Zatrzymała się w końcu rodzinka Aborygenów - dwie stare siostry z synem i jego mieszana żona. Jechali do Geraldton podpisać się przed 18.00 na komisariacie. Coś w rodzaju zwolnienia warunkowego. Ściśnięte jak śledzie dojechałyśmy do zjazdu na Pinnacles. Tam nasi Aborygeni sami zaczęli wymachiwać wszystkimi rękami, żeby zatrzymać nam samochód i dopiero jak zobaczyli nasz następny środek transportu odjechali. A my bez problemu dotarłyśmy do Cervantes - małego pseudohiszpańskiego miasteczka. O powiązaniu z półwyspem iberyjskim świadczyły jedynie nazwy ulic, no i może jeszcze wiatr z zapachem oceanu. Z ulgą zrzuciłyśmy ciężkie plecaki na polu kempingowym, przybiły namiot do ziemi co graniczyło z cudem w silnym wietrze i ustawiły się na drodze w stronę pustyni. Pinnacles pustynia wygląda jak wymarłe miasto. Gdzieniegdzie stoją wielkie kamienne pałace, tu grupa zamarłych w kamieniu orłów, postaci ludzkich, aniołów. Geologiczne wytłumaczenie wypiętrzenia form skalnych zaczyna się w momencie gdy teren pokrył się przywianymi znad wody muszlami. Te pokruszone I pomieszane z piachem utworzyły skałę wapienną pod ziemią. Rośliny rozpychając wewnątrz swoje korzenie zburzyły strukturę i wyginęły (każdy ma jakiś cel w życiu), a wiatr wywiał niespójną glebę pozostawiając dziwaczne formy skalne. Czyli należy uznać wiatr za artystę, który nudząc się nad morzem naniósł budulca i wyrzeźbił sobie mini świat..

W drodze powrotnej zatrzymałyśmy się na "Hang over beach". Biały piasek, sałata morska, płaskie fale i wiatr. Faktycznie dobre miejsce na leczenie kaca (hang over = kac).

Jak przystało na nadmorska miejscowość dzień skończył się w tawernie krewetkami z piwem. Uśpił nas wiatr tak silny, że bałyśmy się, że porwie nas w środku nocy i poniesie w głąb krainy Oz jak małą Dorotkę na drzwiach.

Dzień 8 Złożyłyśmy namiot i na drogę. Najpierw do Brand H-way z farmerami (owce), potem farmer (krowy) do Geraldton. Tam na stacji zaczepiły nas Aborygeńskie chłopaki. Mijali nas wcześniej i nie zatrzymali się, więc poczuli wyrzuty sumienia i postanowili to nadrobić. Trevor, Vincent i Damian. Trochę przerażający, ale sympatyczni. Intuicja podpowiedziała nam, że są ok. I zaufałyśmy jej. No a poza tym to takie australijskie. Nawet nie przypuszczałyśmy wtedy jak bardzo.

Jechali do Port Hedland, ale że wrodzony luz w życiu pozwalał im na kaprysy drogi, postanowili jechać z nami. Nadrobienie 300 km i strata kilku godzin to dla nich czysta przyjemność. W ten sposób skręciliśmy na półwysep przy Shark Bay. Późnym popołudniem wyszliśmy w opustoszałym Monkey Mia na plażę. Nawet budka rangersów (strażników) święciła pustkami. Delfinów oczywiście też nie było. Na pierwszy rzut oka przynajmniej. Na pomoście, nagle 2 cienie w zielonej wodzie. Podekscytowane skoczyłyśmy po aparaty, a tu na wyciągniecie ręki dwa piękne żółwie bawiły się uciekając przed obiektywem. Dość wstydliwe. Ale gdy tylko odkładałyśmy obiektywy mogłyśmy cieszyć się do woli połyskującymi w słońcu skorupami i wyłupiastymi oczami. Spacer plażą okazał się owocny. Parka delfinów, matka z małym bawiły się w płytkiej wodzie. W oddali jeszcze kilka płetw pojawiało się i znikało. Tak wiec są delfinki w Monkey Mia, prawdę piszą przewodniki.

Słońce zaszło jak przystało w zachodniej Australii wprost do Oceanu Indyjskiego. W czasie gdy my podziwialiśmy złotą kulę w tawernie obok smażyły się dla nas rybki. Cala nasza Polsko - Aborygeńską paczką zjechaliśmy na bezludną plażę "Whale bone" i tam zjedli gorącą kolację. Księżyc był jasny, rozbiliśmy obozowiska i usiedli z piwkiem przy gitarze Trevora. On grał, a gwiazdy spadały i spadały i spadały aż do rana.

Dzień 9 Śniadanie zjedliśmy na unikatowej Shell Beach. Do 10 metrów głębokości pokrywały ją małe, białe muszelki. Vegimate z serem żółtym i wodą. A później droga, droga, droga. Wiedziałyśmy, że będzie gorąco, ale 50° ciepła wlewało się wrzącym powietrzem do samochodu. Ciężko było oddychać. Kupiona na stacji woda po paru kilometrach spokojnie zaparzyłaby kawę. Co kilkadziesiąt kilometrów stawaliśmy przy drodze lecz było tak samo gorąco. Albo bardziej. Brak klimy, 5 osób w samochodzie, mokre ręczniki w otwartych oknach. I nagle strach. Gdzieś daleko, daleko jest cyklon. Idzie w naszą stronę. Może skręcić, zniknąć, ale może też zalać nas deszczem i porwać w nieznane. Cyklon - żywioł, o którym nie mamy pojęcia. Wszystko co wiemy to to, że poprzedza go zbita chmura deszczu. Od tej chwili obie z Elką widzimy wszędzie nieistniejące trąby powietrza. Wreszcie pięciominutowy deszcz. Zatrzymaliśmy auto by poczuć go na twarzy. Gorące krople. Śmiejemy się i tańczymy, ale po chwili już po deszczu. Wilgoć paruje i powraca niesamowity upal. Jedziemy w ciężkie chmury. Gdzieniegdzie widzimy burze piaskowe. Wygląda to jak zachód słońca - czerwony pył unoszący się jak chmury na horyzoncie. A prawdziwe słonce jeszcze nad nami. Wypala tatuaże w czerwonej ziemi. Wreszcie dojeżdżamy do Nanutarra Roadhouse. Nieprzyjemni ludzie, woda nieludzko droga - 5 dolarów butelka. Ruszamy dalej do rozjazdu. Nasi przyjaciele zostawiają nas w środku nicości z ciężkim sercem. Martwią się. Do najbliższego miasta na wschód 224km, północ 302km, poludnie229 a zachód 140km(Onslow). Trevor zostawia nas pod opieka swoich przodków, w końcu to ich ziemia. Przestaje padać, ziemia paruje, słonce zachodzi, a my rozbijamy namiot bez tropika i zasypiamy wpatrzone w gwiazdy.

Dzień 10 Budzi nas wschód słońca. Na płaskim terenie zarówno wschód jak i zachód otula niebo że wszystkich stron. Nie możesz się napatrzyć na rożne odcienie. Samochody mijają nas bardzo rzadko. A odnoga drogi, którą my chcemy jechać jest zupełnie pozbawiona ruchu. Decydujemy się czekać tylko do 8 rano a później ruszyć główną autostradą Port Headland omijając zaplanowany Park Narodowy. I jak to zwykle bywa w takich przypadkach za 5 ósma zatrzymał nam się mieszkaniec pierwszej wioski na naszej trasie. Tam na bardzo przyjemnej stacji dostajemy za darmo czekoladki, jemy lunch i zatrzymujemy kolejnego mężczyznę, który po chwili odzywa się do nas czystą polszczyzną. Dzień dobry. Sam o sobie mówi, że jest tylko pól - kangurem (urodzony w Australii), bo rodzice to emigranci z Polski. Żona też jest Polka, ale akurat wyjechała do Perth. Jedziemy wiec z nim do domu w Tom Price, dzwoni do żony informując ją, że spotkał 2 polki i zamierza im pokazać Karijini National Park. Nie miał tego w planach, ale nie często spotyka się rodaczki w środku pustyni. Po drodze pokazuje nam jeszcze kopalnie żelaza, w której pracuje i jedziemy kilkadziesiąt kilometrów do parku. Bez wahania skręca swoim fordem na drogi szutrowe. Chmury granatowe wiszą nad szczytami skał, wyglądającymi jak wielkie czerwone płazy. Dopatrujemy się kształtu żółwia, krokodyla, jaszczury. Wszystko pokryte niesamowitą zieloną trawą, która zmienia kolor na wściekły pomarańcz. Nie wiedziałam, że taki kolor poza cytrusami istnieje w przyrodzie. Zielony też wydawał się nienaturalny na piekielnej ziemi. Pierwszy wąwóz, który zobaczyłyśmy zaskoczył nas ogromem i ciszą. Daol Gorge wodospady wpadały wprost do szmaragdowego oczka na samym dole. Dla kogoś kto tego nie widział moje szafowanie kolorami może być przesadzone. Ale Australia składa się z kolorów i to w zasadzie podstawa naszych wrażeń. Żeby było jeszcze bardziej kolorowo i kiczowato dodam szeroką tęczę nad drogą. Ale wracając do kanionu - był koloru krwi żylnej i głęboko schodził we wnętrze ziemi. Tak jakbyśmy oglądały rany naszej planety. Kolejny wąwóz był jeszcze ciekawszy - Joffrey Falls, ale droga do niego trudna i niebezpieczna. Jak tylko wsiadłyśmy w do samochodu niebo rozdzierało się deszczem natychmiast zalewając gliniastą drogę. Droga w Australii mimo ogromnego pragnienia natychmiast zamyka się na powierzchni i potrafi utrzymać wodę kilka godzin, lub w przypadku większego deszczu kilka dni. Tak wiec gdy nasze koła rozchlapywały czerwone błoto, a potem przejeżdżały przez baseny wody obie zastanawiałyśmy się jak wrócimy. Jednak za każdym razem widziałyśmy kolejny kanion, chciałyśmy dalej i więcej. I tak dotarłyśmy do Knox Gorge. Ziemia parowała gorącą wodą, a my totalnie zaniemówiłyśmy z zachwytu. Nie wiem czy nasze oczy pokrywał już czerwony kurz, ale nawet błyskawice wydawały mi się czerwone. Co chwile przedzierało się przez chmury bardzo gorące i trochę złowrogie słonce.

Kopce termitów są tutaj zupełnie inne niż te, które widziałam w Północnym Terytorium. Tamte były płaskie i żółte, te bulwiaste i czerwone. Przypominały kupy wielkich wykutych w skale gadów. Zrobiłyśmy sobie zdjęcie aby pokazać jak bardzo byłyśmy przy nich malutkie. Edward wysadził nas przy Great Northern H-way i stamtąd z aborygeńskim policjantem dojechałyśmy do roadhousu. Noc spędziłyśmy w rowie, niedaleko padliny kangura, sprawdzając dokładnie podłoże po tym jak Ela w łazience spotkała skorpionka. Ten był malutki, ale i tak został zabity zanim zdążyłam przygotować aparat. Szkoda.

Dzień kolejny Na dzień dobry zagrałyśmy partyjkę "skoczków" przy drodze, bo nie byłam zbyt pojętna jeśli chodzi o szachy. Zabrał nas tir wiozący kabel. 200km spokojnej drogi z krowami, dzikimi końmi i wielkimi jaszczurami uciekającymi spod kół.

Pierwsze wrażenie z Port Headland było takie samo jak ostatnie. Wielkie tereny przemysłowe. Pierwsza rzeczą, którą widziałyśmy było słone jezioro i kopce suchej soli błyszczącej w słońcu. Woda w morzu nie była niebieska, tylko bura od czerwonego piasku. Zebrałyśmy kilka muszli i ustawiły się na drodze do Broom. Jedynej, aczkolwiek zupełnie pustej. Słonce wyżerało nasze myśli. Skoncentrowane na butelce wody, w chustkach na głowach, okryte koszulami machałyśmy 4 godziny. I tak zatrzymałyśmy nasz 33 samochód. Do Broom.

To był samochód śmiechu. Przez całą naszą drogę odprężałyśmy się zaśmiewając ze wszystkiego. Na drodze pomogliśmy nieszczęśnikowi, który zamiast wody zabrał że sobą laptopa. Pomoc wezwana przez radio miała przyjechać przed nocą. Tutaj komórki działają w tak niewielu miejscach, że w zasadzie są bezużyteczne. Gdy dotarłyśmy do Broom była już 21.00. Na koszt firmy kierowców zjadłyśmy cudownego wędzonego łososia i pyszną barramundi - kolacja w cenie całego naszego dotychczasowego budżetu. Zaproponowali nam także nocleg na podłodze w hotelu, ale my wróciłyśmy już do swoich kempingowych warunków, rozbijając się na dziko na kampingu przy słynnej Cable Beach. Zasnęłyśmy marząc o jutrzejszej kąpieli w oceanie.

Dzień kolejny Czujemy się jak w tropiku. Wszystko zielone, pachnie obłędnie kwiatami, Eli śniły się nawet dzikie zwierzęta. O 7 rano było już zbyt gorąco by spać. Zwinęłyśmy namiot, tylko po to, żeby tym razem legalnie przybyć rano na ten sam kemping. Drobna oszczędność. Wczesne godziny ranne, a my ociekamy potem. Nad oceanem niewielki wiaterek. Morze jest lazurowe, przechodzi z błękitu w zieleń. Jest odpływ wiec płaza rozciąga się szeroko miedzy wydmami a wodą. Jest zbyt gorąco, żeby zostać. Jedziemy autobusem do centrum zobaczyć 2 ulice Chinatown. Czujemy atmosferę wakacji. Siadamy w kawiarni, wchodzimy do sklepów. Wreszcie ruszamy w drogę powrotną - tym razem pieszo. Kierujemy się w stronę cmentarza. Na początku XX wieku życie poławiaczy pereł nie było łatwe. Brak dobrego sprzętu oraz szalejące cyklony przyczyniły się do śmierci wielu ludzi. Wszyscy śnią teraz o perłach których nie znaleźli w czerwonej ziemi. Najciekawsza jest część japońska i chińska. Proste kamienie wystają z trawy. Smukłe, pokryte niezrozumiałymi dla nas imionami. Pomiędzy grobami na nagrzanej ziemi biegały rożnej wielkości jaszczurki. Na niektórych grobach leżą muszle.

Wstępujemy do sklepu z perłami. Jako kobiety nie mogłyśmy nie poddać się urokowi biżuterii. Kupujemy po maleńkiej perełce i olbrzymie, przecenione muszle - wielkości głowy dziecka, w cenie jednej butelki wody. Moja muszla waży 2 kg i zajmuje pól plecaka. Jest zupełnie bezsensu, ale codziennie rano jak na nią spojrzę przypomni mi się nasza podroż. Po drodze mijają nas dzieci aborygeńskie, pozdrawiają. Ich rodzice siedzą bezczynnie w cieniu drzew całego miasteczka. Znowu mi się nasuwa skojarzenie pozbawionych mimiki rozczochranych kukieł. Ale przecież aborygeni, którzy zatrzymywali się dla nas na trasie byli inni. Śmiali się, rozmawiali. Było w nich życie. W tych ludziach pod drzewami nie ma nic. Jedyne iskry tlą się w dzieciach biegających dookoła.

Wieczór spędzamy romantycznie. Karawana kilku wielbłądów wiezie nas po piachu w czasie zachodu słońca. Wyciszamy się na zwierzętach pustyni przeżywając zmieniające się kolory nieba. Gdy zsiadamy księżyc już wschodzi. Zostajemy na plaży żałując iż mimo pełni nie zobaczymy schodów do księżyca. Ten fenomen tworzy się tylko w porze suchej. Zasypiamy w wilgotnym powietrzu tropikalnej nocy.

Wschód słońca wyrywa nas że snu już kilka minut po 6. Biegniemy na plażę. Spacer do latarni zajmuje nam dwie godziny. Dobrze, że ruszyłyśmy tak wcześnie, bo słonce i tak pali naszą skórę. Ela zbiera wszystko co jej wpadnie w ręce. Koszulę ma pełną muszli, kamyków i odłamków rafy. Na czerwonych skalach odkrywamy kolejne miejscowe atrakcje turystyczne. Odlew śladów dinozaura- prawdziwy podobno znajduje się pod woda i widoczny jest tylko przy odpływie. Druga, to Basen Anastazji, wykuty w rafie dowód miłości mężczyzny do sparaliżowanej kobiety. Wykuł dla niej otwór napełniający się woda w czasie przypływu gdzie mógł zanosić ja na rękach.

Przy wyjeździe z miasta zatrzymuje się dla nas Maoryska pracująca w kopalni. Opowiada nam jak dzięki termitom człowiek zdobywa wiedzę o wnętrzu ziemi. Wystarczy próbka pobrana z wielkiego kopca i wiadomo, czy kilkadziesiąt metrów pod ziemia nie kryje się złoto lub inny ważny minerał. Wysiadamy pod baobabem. Przynajmniej zapewnia nam cień w czasie czekania na pojawiające się bardzo rzadko samochody. Nie mamy pewności czy drogi są przejezdne. Tydzień temu były zamknięte, teraz podobno da się przejechać, ale wisi nad nami groźba deszczu. Sucha, ale gliniasta ziemia zamyka pory natychmiast gdy zalewa ja woda i tworzy nieprzepuszczalną skorupę. Potrzeba kilku godzin, a czasem kilku dni by opadła. Dlatego ta jedyna droga z zachodu na północ bywa zamknięta w porze mokrej. Nie wiemy też czy Bungle Bungle National Park będzie otwarty. Trudno. Nie ma już odwrotu.

Zatrzymujemy się na nocleg w Fitzroy Crossing. Otaczają nas czarni, smutni, pijani Aborygeni. Pomiędzy nimi kilku białych wariatów. W takich zapomnianych miasteczkach o tej porze roku wariaci to jedyna społeczność. Upał gotuje myśli. Kobieta pracująca na stacji benzynowej wskazuje nam kemping, ale szeptem ostrzega - "uciekajcie stąd, nie zostawajcie tu na noc". Na szczęście nasz kierowca jeszcze nie odjechał wyjeżdżamy z nim za miasto i rozbijamy namiot tuż przy jego ciężarówce. Znowu otacza nas tylko noc i gwiazdy.

Coraz wcześniej zaczynamy nasze dni. 4.30 pobudka i ruszamy. O 6 jesteśmy już w Halls Creek wszystko jeszcze zamknięte. Później okazuje się że nie "jeszcze" tylko "w ogóle". Pora deszczowa to nie sezon turystyczny. Zaczepiam policjanta i tak lądujemy na komisariacie. Nasze bagaże zostają bezpiecznie w areszcie, a my rozglądamy się bezradnie po miasteczku. Aborygeni już snują się po ulicach. To jedno z takich pozbawionych prawa miejsc. Nie pomaga nawet widok komisariatu. Zdecydowanie nie czujemy się tu bezpiecznie, choć dużym komfortem jest pora dnia. Trzeba uciec z stad przed nocą. W zasadzie to trzeba uciec natychmiast.. tylko czym? Nic nie jedzie. Siadamy na skraju drogi zadowolone z chwilowego braku słońca. Cale miasteczko wie gdzie jesteśmy, ale i tak największą radość sprawiamy muchom. Te wchodzą nam do oczu, uszu, ust. Nie da się odgonić. Jedzie wybawienie. Zatrzymuje się, ładujemy plecaki i ruszamy. Towarzyszą nam markotne spojrzenia mieszkańców. Dobrze że auto ma napęd na 4 koła, bo droga faktycznie nie wygląda za dobrze. Zdarza się nam pokonywać rwące strumienie. A przecież nie zjechałyśmy z głównej drogi. W Turkey Creek Ricky jedzie naprawiać miejscowe telefony a my kładziemy się na trawie. Nauczyłyśmy się od Aborygenów trwania, czekania, bezruchu. Nie ważne ile spędzimy tu godzin. Jest nam po prostu beztrosko. Żal mi że droga do Bungle Bungle jest zalana. To był jeden z naszych celów. Próbowałyśmy zatrzymać na stopa jeden z helikopterów pokazujących turystom tą atrakcję z góry, ale nie działały nasze wdzięki. Tak widocznie miało być. Stratę wynagrodziły nam krajobrazy regionu Kimberly. Zielono jak nigdy w sezonie turystycznym, bezludnie i pięknie. Skalne bloki przypominały raczej krajobraz Arizony. Gdzieniegdzie z pęknięć w skale wylewały się strumienie wodospadów. Widziałyśmy też coś na kształt miniatury Bungle Bungle - skały w paski o owalnych ksztaltach.

Zachód słońca najpiękniejszy był na tle baobabów. Samotne drzewa stały jak stare butelki wina. Niestety pełne były wody, a nie cabernet savignon, które umiliłoby nam podroż. Zmrok przywołał zwierzęta. Przy drodze stał dziki osioł, kangury bawiły się skacząc w klasy na asfalcie, samobójcze węże pełzły z jednej strony na druga. Różne rodzaje ptactwa raz po raz rozbijały się o nasze zderzaki. I tak pierwszy raz po dwóch tygodniach podróży spałyśmy w łóżku. Nasz kierowca zafundował nam pokuj w motelu nad brzegiem rzeki Victorii.

Rano przekroczyłyśmy granice Zachodniej Australii i Północnego Terytorium, kolejny raz zmieniając czas w zegarkach. Niestety wczorajszy zachód nie miał kontynuacji poprzez uroczy wschód. Chmury ciemne i burzowe groziły zalaniem całej trasy. Gdyby tak się stało, kolejny tydzień naszej wyprawy musiałybyśmy spędzić w motelu. Jedyną pociechą był dziki pies dingo, który pojawił się z nikąd na naszej drodze i tam też zniknął zaraz po tym jak zdążyłyśmy się nim zachwycić. Koła samochodu grzęzły w wodzie, pobocze zmieniło się w błotniste jezioro. W Kathrin nasz kierowca zmienil zdanie i zamiast do domu do Darwin odbił na południe do Mataranki. Słońce jak na życzenie oświetliło nam baseny termalne. Otaczała nas tropikalna dżungla. Zieleń była soczysta, osaczona przez niesamowitą ilość skrzeczących nietoperzy. Znak informował, że słodkowodne krokodyle żyjące w pobliskiej rzece są niegroźne dla człowieka. "Salty" (słonowodne) zdarzały się wcześniej, ale tylko w górze rzeki. Poza tym po każdym mokrym sezonie wyłapują je i odstawiają na miejsce. Niestety byłyśmy dokładnie w połowie pory mokrej , a piękne turkusowe oczko wody łączyło się nad zatopionymi ścieżkami z rzeką. Wchodziliśmy do wody zieloni jak ona sama że strachu. Była ciepła i przyjemna. Pływanie odprężyło nas i odświeżyło. Pływałam miedzy Elką a kierowca według własnej teorii, że krokodyle nie atakują środka stada, tylko albo początek , albo koniec. Oprócz nas nie było w okolicy nikogo. Kilka dni później spotkaliśmy parę podróżująca po Australii. Porównując doświadczenia powiedzieli nam że nie doszli do źródeł w Matarance gdyż na ścieżce spotkali krokodyla.

Od teraz poruszałyśmy się tylko od wioski do wioski z miejscowymi buszmenami. Pogoda zmieniała się co kilka minut. Zmoczyło nas doszczętnie, wysuszyło w upale, by ponownie zalać ciepłym, krótkim deszczem. I znowu mokre tym razem od potu. Dla odmiany w nocy byłyśmy mokre że strachu. Namiot rozbity na uboczu, a wkoło, początkowo daleko, błyskały pioruny. Udało nam się zasnąć, ale obudziło nas kapanie deszczu. I zaczęła się prawdziwa burza. Naciągnęłyśmy tropik (zwykle sypiałyśmy bez niego, z siatka jako jedynym zabezpieczeniem) i skuliłyśmy się na podłodze namiotu. Pioruny piękne, ale straszne oświetlały teren jasnym światłem dnia. Uderzały wszędzie naokoło , rozdzierały niebo natychmiastowym grzmotem, który nie umiał zamilknąć i toczył się w pustkę długim jękiem. Myślałam że piekło nigdy się nie skończy. Obiecałyśmy duchom Aborygenów, że jeśli wyjdziemy z burzy cało uszanujemy ich wole i nie wespniemy się na szczyt Uluru. Rano już po deszczu nad naszym namiotem krążyły dwa orły. Rozczarowane tym, że żyjemy spłoszyły się w końcu.

Ten dzień był w miarę krótki i nie obfitował w niespodzianki. Trzeba było pokonać tysiąc kilometrów do Alice Spring. Zrobiłyśmy to wielkim trzy-wagonowym road trainem. Droga była ciekawa, powoli zmieniała się z soczystej zieleni w wyschnięty czerwony krajobraz red centre. Zatrzymałyśmy się w Alice Spring na kampingu i poznały ciekawego człowieka. Połowę nocy przegadanej nad winem to było to czego potrzebowałyśmy. Australijczyk, który spędził kilka miesięcy na pustyni. W zasadzie nie sam , bo tutaj nawet w najdzikszym zakątku spotyka się przyjaciół. Spałysmy długo, bo w nocy było rześkie powietrze. A może to wpływ wina.

Próbujemy się wydostać na drogę do Ayers Rock. Ktoś podwozi nas 100 kilometrów, ale w Północnym Terytorium, gdzie nie ma limitu prędkości trwa to naprawdę krótko. Wydaje się nam, ze minęło tylko 10 minut i znów siedzimy w żarzącym słońcu. Na szczęście dla nas czasem powieje cos przypominającego wietrzyk.

Ze stacji na zakręcie zabierają nas Aborygeni mieszkający w społeczności (komunie) za czerwoną górą. Dzięki temu dowiadujemy się dużo. Joe, który nas wiezie jest wykształcony. Zarówno jego ojciec jak i matka pochodzą ze skradzionego pokolenia, czyli za to że płynęło w nich trochę białej krwi zostali odebrani rodzicom. Są dwa spojrzenia na problem „skradzionej generacji”. Pierwszy to brutalność rozdzielania rodzin, zabijanie oryginalnej kultury, podsycanie nienawiści pomiędzy białymi i Aborygenami. Niewybaczalny błąd człowieka. Z drugiej strony z tej grupy pochodzą ludzie walczący o prawa Aborygenów. Wykształceni i świadomi własnej kultury, próbujący ochronić dziedzictwo rodzin, ustrzec społeczność przed plagą alkoholu. Walczą o ziemie i prawa. Są mediatorami pomiędzy dwoma rożnymi światami. Uciekają z wielkich miast do swoich korzeni na pustynnych terenach Australii. Może nie potrafiliby przetrwać w buszu bez nauczonej potrzeby cywilizacji, ale z drugiej strony spowalniają proces umierania ich świata. Bo Aborygeni to dinozaury - stracony gatunek na wymarciu. Na swoim lądzie stanowią niewielki procent ludności. Praktycznie nie ma ich już w holistycznym znaczeniu tak jak  nie ma Indian w Ameryce czy dzieci w Afryce, które nie znałyby znaku coca-coli. Joe grał na gitarze i śpiewał swoje piosenki o ziemi. Z kasety płynął jego glos o starym człowieku, który sprzedał swoja ziemię pod kopalnie i gdy powrócił po latach zamiast rozległych pól zobaczył wielki krater ziemi. Sentymentalne. Za oknem pojawiła się młodsza siostra Uluru – Mt Connor . Nagle wyłoniło się daleko przed nami wielkie serce Australii. Fizycznie nieruchome – bijące tętnem mijającego czasu. Ayers Rock czy w języku tej ziemi Uluru.

Uluru nie da się opisać. Oczywiście można sięgnąć do palety barw i kreślić obrazy zmieniającego się koloru ziemi wraz z przesunięciem słońca. Ale to ciągle będzie tylko obraz.  A Uluru to coś co się czuje. Energia zamknięta w monolicie. Nieokreślony spirytualizm wrażeń. Nieuchwytne uczucie, które w tobie się rodzi gdy na nią patrzysz. To nowa cześć duszy , która od teraz już zawsze będzie ci towarzyszyła.

W moich wyobrażeniach Ayers Rock była mniejsza wiec gdy nagle przed zachodem słońca stanęłam tuż pod nią przytłoczyła mnie ogromem. Również kilka historii opowiada o świętości góry. Ja najbardziej lubię tą o dawnych czasach gdy grupy Aborygenów o rożnych językach wędrowały po świecie. Starszyzna znała jeden wspólny język pomiędzy wszystkimi szczepami. Posiadała wspólna wiedze o górze istniejącej w środku kontynentu pod która wszyscy maja się spotkać gdy nastąpi katastrofa. Historia ta choć ładna nie jest prawdziwa. Uluru nie była bardziej święta niż inne miejsca kultu. Dopiero politycznie w walce z białym o ziemie zyskała swoja symbolikę. Ale nie jest dla nich tym czym Mekka dla wyznawców Islamu albo Ziemia Święta dla chrześcijanina. Pod monolit przybywano w czasie ceremonii. Jedną z najciekawszych była inicjacja dzieci. W środku czają się dusze miedzy innymi dlatego nie wolno robić zdjęć niektórym miejscom. O zmarłym jako osobie zapomina się – przestaje istnieć jego imię, dołącza do grupy przodków. Nie powinno istnieć jego zdjęcie, bo wtedy nie umarł naprawdę. Tylko jeśli zdjęcie zostanie zniszczone może pozostać bezosobowa dusza. Słonce zaszło bardzo szybko, ledwo turyści nadążyli z robieniem zdjęć. Potem pielgrzymką samochodów ruszyliśmy do resortu. Noc była przyjemna bo temperatura spadła poniżej 30 stopni.

Po wschodzie słońca z widokiem na wielka skałę złapałyśmy stopa do Katatjuta czyli Mont Olgas. Było tak gorąco, ze oprócz nas i naszych kierowców nie było nikogo. Formacje skalne są tutaj ciekawe, aczkolwiek nie wdzierają się tak do duszy jak Uluru. Chodzi się pomiędzy wielkimi garbami skał po zielonych ukwieconych dróżkach. Jest cicho, słychać tylko tupanie jaszczurek. Obeszłyśmy dolinę wiatru, dotarły do krańca wąwozu, posiedziały pod drzewem i wróciły wieczorem do Yulary. Bez powodzenia próbowałyśmy się wydostać z miejsca gdzie najtańsze wino kosztuje 28 dolarów, ale wracający z zachodu słońca turyści machali nam jedynie z uśmiechem. Na kamping wróciłyśmy dopiero po zamknięciu i uciekły z niego przed świtem.

Dzien 19,20,21 Miałyśmy więcej szczęścia, bo od razu dojechałyśmy do rozjazdu i potem bez problemu do King's Canyon. Miejsce porównywane w przewodnikach do Wielkiego Kanionu w Kolorado - rozczarowało mnie. Sam wąwóz wydawał się mały, ściany były raczej łagodne niż strome. Dopiero w miarę posuwania się w głąb gardzieli zmieniałam zdanie. Wędrowałyśmy szlakiem na krawędzi wąwozu. Skały w stałym australijskim czerwonym kolorze przybierały rożne formy nadane poprzez czas, wiatr i erozje. Dotarłyśmy do zbiornika wodnego, który miał kolor czarnego szkła nieruchomo odbijającego skały. To było w "Garden of Eden", gdzie po zejściu w dół surowość krajobrazu zastąpiona została ogrodem palmowym. Paskowate bulwy skal przypominały mi Bungle Bungle, które przez powódź zostały jedynym niezrealizowanym punktem planu.

Zaraz po wyjeździe z King's Canyon skręciłyśmy w piaskowe drogi outbacku. I tak po wybojach i podskokach naszym jeepem dotarłyśmy do pola naznaczonego jak ospa dziurami po meteorytach. Ile razy patrząc w niebo na spadająca gwiazdkę myślimy sobie życzenie? Nie wyobrażamy sobie, że to maleństwo może wyżłobić w ziemi krater wielkości małego wulkanu. Te, które my obejrzałyśmy zarosły ze starości buszem. Spacer po krawędzi był przyjemny, choć upał trochę doskwierał. Termometr w cieniu pokazywał 42'C. myślę, że i tak nasze organizmy dostosowały się do tych temperatur, bo było nam tylko trochę gorąco.

Jeszcze tego samego dnia dostałyśmy się ciężarówka do Coober Pedy. W czasie mojej poprzedniej podroży spalam w dziurze po kopalni opali. Jako, że to bezpieczne i przyjemne miejsce - choć nieco zakurzone - i tym razem się tam rozbiłyśmy.

Obudziłyśmy się pokryte gruba warstwa pyłu. Rozejrzałyśmy się po miasteczku, które leży w sercu niczego. Jak okiem sięgnąć wszędzie poza kilkudziesięcioma domkami w centrum rozsypane były kopce kamyków. Ziemia posiadająca bogactwo. Kryjąca szczęście i rozpacz. To nie złoto, to opale. Nie podobają mi się te mieniące się kamyczki, zdecydowanie wole bursztyny, ale patrząc na ceny maleństw oprawionych w srebro lub złoto byłam w stanie zrozumieć szaleństwo ludzi, osiedlania się w środku pustyni kurzu. Równie dochodowe jak opale musiały być wszelkie formy zakwaterowania od podziemnych schronisk, po kilku gwiazdkowe hotele w grotach. Zdecydowanie nie byłyśmy w sezonie turystycznym, sklepikarz poinformował nas, że większość domów jest zamkniętych i nawet ksiądz wyjechał na wakacje. Na szczęście zostawił klucze do kościoła, bo ten, mieszczący się w podziemnej jaskini był ciekawy. Prosty, urządzony tylko drewnem. Odwiedziłyśmy też jeden z licznych podziemnych domów, w którym były 3 sypialnie, pokój z TV, łazienki i wszystko co jest w naszych domach za wyjątkiem okien. Jedynym plusem było to, iż naturalna klimatyzacja zachęcała do poobiedniej drzemki. Wyszłyśmy jednak na skwierczące słonce i po porządnym obiadku z zimnym piwkiem wróciłyśmy na drogę. Rozkopane Coober Pedy, w którym żyje 40 rożnych nacji zostawiłyśmy w tyle.

Już raz utknęłam w tym miejscu na kilka godzin , wiec teraz ze strachem obserwowałam pustą drogę. Może też dla tego bez zastanowienia wsiadłyśmy do pierwszego samochodu, który dla nas stanął. Kierowca był znacznie opóźniony umysłowo, a jego towarzysz i szef jednocześnie był tyranem. Okazało się , że wszystkie sfery jego umysłu objęte były trawkowym szaŃem.

Byłyśmy przerażone i próbowałyśmy wymyślić cokolwiek co pozwoliłoby nam się wydostać z tego wariactwa na kółkach. Siła naszych umysłów podziałała i po 20 kilometrach pękło przednie koło. Z radością ulokowałyśmy się w następnym samochodzie - dealerów narkotyków. Praca wytatuowanych panów polegała na przewozie towaru z północy na południe i rozprowadzanie go po drodze na stacjach benzynowych. Dało nam to możliwość korzystania z toalety i bezpłatnej herbaty co 100 kilometrów. Panowie sami przyznali, że gdyby tylko mogli żyć w innych czasach napadali by z bronią na pociągi. Nawet gangsterzy maja swoje marzenia o lepszych, zbójnickich klimatach. Podroż upłynęła nam bezpiecznie.

Poranek w Port Augusta. Mamy kilka dni w zapasie więc postanowiłyśmy się zatrzymać tutaj i zwiedzić Royal Flying Doctor Service (czyli Królewską Lotniczą Służbę Zdrowia) i School of the Air (szkołę dla dzieci oddalonych od jej budynku o setki kilometrów). Zarówno jedno jak i drugie miejsce było nieczynne, wiec wzdłuż słonego jeziora dotarłyśmy do autostrady. Czasem lubię takie dni jak ten. Zwłaszcza gdy tak naprawdę nigdzie mi się nie spieszy. Poruszałyśmy się od wioski do wioski z miejscowymi. Urocze uliczki miasteczek, lokalne puby, zaciszne miejskie drogi. Tylko muchy i my. I zapach suchej trawy. Niestety takie miasteczka mają też drugą stronę dla autostopowicza. Łatwo w nich utknąć. Spałyśmy więc za jednym z nich po przejechaniu tylko 300 km. Noc była cudna, bo daleko od świateł, gwiazd było więcej i błyszczały jak diamenty na czarnej aksamitnej sukni nocy.

Z Francuzami pojechałyśmy na piwo do Silverton. To miasteczko duchów po kopalni srebra. Teraz popularność zawdzięcza kilku kręconym tam filmom. Wypiliśmy piwo w pubie, przed którym stal samochód z "Mad Maxa". Barmanka jak tylko dowiedziała się, że jesteśmy z Polski pokazała mi kolekcje puszek "TYSKIEGO". Browar z mojego miasta kręcił tam reklamę. Kilka pustych domków i porozrzucane kolorowe wraki samochodów stanowiły atmosferę, która dla mnie ciągle była tylko dekoracją filmową. Pub co prada "najsłynniejszy " w całej Australii był pusty, bo nikt o nim nie wie ( tak przedstawił miejsce jeden ze stałych bywalców).

Broken Hill rozczarowało nas wielkością. Wyobraziłyśmy sobie malutkie miasteczko outbacku, a to co zobaczyłyśmy było strasznie przeciętne. Do tego, aż kipiało przemysłem turystycznym. Na zachód słońca zabrałyśmy Francuzów na wzgórze że współczesnymi rzeźbami. Podobało mi się, że przypominają one bardziej kamienie i skały, a nie są do końca wycięte z krajobrazu. Słonce zaszło, ale nie był to najlepszy spektakl w czasie naszej podroży. Mimo tego, że ciągle otaczała nas pustka outbacku - zatęskniłyśmy za przestrzenia Zachodniej Australii.

Noc była zimna i wietrzna.

Dalej w tym samym składzie z Patrykiem i Bertrandem ruszyliśmy w drogę. Dla nas mimo wspaniałych ciągle krajobrazów za oknem, była to droga powrotna do domu. Sydney było tuż, tuż - tylko 1172 km. Rozstaliśmy się w Dubbo, mimo, że chłopcy planowali następnego dnia powrót do Sydney. Ale w nas ciągle był jakiś niedosyt i oczekiwanie, że cos się wydarzy.

Teren za Dubbo był swojsko polski - wyschnięte trawy, pagórki, drzewa. Gdzieś na trasie zatrzymał się dla nas właściciel 20 wyżłów biegających na zawodach. Na szczęście jechał bez swoich pupilów. W Orange odbywał się wyścig psów. Następną rzeczą, którą zrobiłyśmy było obstawienie numeru 8 za całe 2 dolary. Nie wygrał , ale i tak było warto. Psy wyglądające jak zwierzęcy odpowiednik lalki barbie miały lśniącą skore.
Spałyśmy za miastem, przy opuszczonym domu.

Poprzez Góry Błękitne do domu. Sydney nagle wydało mi się zdecydowanie za duże. Usiadłam brudna, opalona na Pitt Street i patrzyłam na wszystko z zupełnie nowej perspektywy. Z jednej strony to powrót do domu, ale z drugiej - jest to zupełnie inne miejsce. Albo ja jestem inna. Jak po każdej podroży.

powrót na początek strony